Nonsensy tubylcze i amerykańskie
Poza obozem dobrej zmiany, który nie ma wątpliwości, że wybory prezydenckie powinny odbyć się jeśli nawet nie 10 maja – chociaż ten termin byłby najlepszy – to przynajmniej w maju, a to ze względu na konstytucję, to inni mają wątpliwości, chociaż konstytucję oczywiście szanują jeszcze bardziej. Kto by pomyślał, że konstytucja będzie otoczona takim powszechnym szacunkiem, skoro przeforsowała ją przecież „banda czworga”, to znaczy – Aleksander Kwaśniewski, znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki, Waldemar Pawlak i Ryszard Bugaj? Każdy z nich miał, jak to się mówi - „na oku” - jakieś swoje upodobania, antypatie i interesy, toteż konstytucja aż się roi od nonsensów. Widać to już w preambule, bardzo podobnej do modlitwy francuskiego żołnierza z epoki rewolucji: „Panie Boże, jeśli jesteś, zbaw duszę moją, jeśli ją mam” - ale prawdziwym majstersztykiem jest art. 2, stanowiący, że Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. To duża sztuka w tak krótkim zdaniu zawrzeć tyle nonsensów. Nonsensów - bo państwo może być albo demokratyczne, albo prawne. Demokracja bowiem rządzi się zasadą, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, podczas gdy nomokracja, czyli władza prawa, żadnej „Liczby” nie bierze w ogóle pod uwagę, a tylko Słuszność. Jeśli np. prawo własności jest „święte”, to nie wolno kraść nawet w tak zwanym „majestacie prawa”, to znaczy – nawet jeśli demokratyczna Większość pragnęłaby sobie trochę pokraść, na przykład oskubując „bogatych”. A jakby tego głupstwa było mało, to jeszcze ta nieszczęsna „sprawiedliwość społeczna”. Co to jest, ta cała „sprawiedliwość społeczna”? To nic innego, jak redystrybucja bogactw, polegająca na tym, by obywatelom zaliczonym do jednej grupy odbierać część własności, by wręczyć ją innym grupom, a przy okazji – trochę wziąć i dla siebie. Sprawiedliwość społeczna jest zatem tylko elegancką nazwą rabunku, więc jest nie do pogodzenia z zasadą państwa prawnego. Tymczasem to wszystko zostało przez „bandę czworga” upchnięte w jednym zdaniu! Toteż nic dziwnego, że z artykułu 2 konstytucji można wyprowadzić dowolny wniosek, co wynika z prawa Dunsa Szkota o konsekwencjach przyjęcia sprzeczności. I niezawisłe sądy skwapliwie z tego korzystają, żeby rozmaitym łajdactwom nadać pozór praworządności.
Skoro jednak padł rozkaz, że demokracja d’abord, to nie ma rady; wybory się odbędą, bo skoro dla Polski wolno nawet zabijać ludzi, czyli tak zwanych wrogów, to - zgodnie z wnioskowaniem a maiori ad minus (komu wolno czynić więcej, temu wolno czynić mniej), można i głosować. Toteż tylko posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska zapowiedziała, że w wyborach udziału nie weźmie, chociaż kandydatury swej nie wycofała. Znaczy – jeszcze nie wie, co myśli, toteż nic dziwnego, że jej notowania stopniały do rekordowo niskiego poziomu, bo kto by popierał kandydaturę na prezydenta państwa osoby, która nie może dać sobie rady sama ze sobą? I tak cud, że znalazło się aż dwa procent desperatów, którzy sobie w posągowej pani Małgorzacie dlaczegoś upodobali. Nie jest wykluczone, że jest wśród nich również Książę-Małżonek, który przypadkowo przechodząc ulicą, natknął się na konferencję prasową Krzysztofa Bosaka i postanowił wziąć w niej udział, by go zdemaskować i skonfundować. Poszło o Unię Europejską, co do której Krzysztof Bosak ma wątpliwości, podczas gdy Książę-Małżonek żadnych wątpliwości nie ma, bo jako poseł do Parlamentu Europejskiego bierze sowitą dietę, więc oczywiście żadnych wątpliwości mieć nie może, a jeśli nawet by jakieś miał, to przecież nie wypada mu ich objawiać. Kto mu jednak kazał przypadkowo przechodzić koło konferencji prasowej Krzysztofa Bosaka i się do niej włączyć – tajemnica to wielka tym bardziej, że Krzysztofa Bosaka, ale już jako ruskiego agenta, demaskuje również pan red. Tomasz Sakiewicz. Skąd wie takie rzeczy – to też wielka tajemnica, chociaż może nie taka duża jak w przypadku Księcia-Małżonka, bo związki pana red. Tomasza Sakiewicza ze Służbą Bezpieki Ukrainy, którą podobno kupił sobie stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros, są przecież znane, więc może to właśnie SBU podsunęła mu pomysł, by Krzysztofa Bosaka demaskować właśnie w ten sposób?
Kiedy takie są zabawy i spory w naszym bantustanie, w którym Umiłowani Przywódcy nawołują do maszerowania po ulicach z konstytucjami w kieszeni i w ogóle, premier Singapuru Lee Hsien Long powiedział, że chociaż jego kraj też walczy z epidemią, to w odróżnieniu od innych, nie będzie się zapożyczał, a 60 miliardów dolarów zaczerpnie z rezerw państwowych, „za które musimy podziękować naszym przodkom – za ich wartości, dyscyplinę i dalekowzroczność”. Myślę, że nie tylko „przodkom”, chociaż oni niewątpliwie też byli pracowici, zdyscyplinowani i dalekowzroczni, ale i współczesnym mieszkańcom Singapuru, który miałem okazję i przyjemność dwukrotnie oglądać w odstępie 5 lat. I w jednym i w drugim wypadku byłem pod wrażeniem – pierwszy raz, że to „księstwo w którym ład i dostatek” oraz pod wrażeniem potęgi światowego handlu, którą widać było w singapurskim porcie, a za drugim razem – pod wrażeniem rozmachu, z jakim to państwo-miasto się rozwija. U nas niestety tej dalekowzroczności nie widać, bo nasi Umiłowani Przywódcy nie wychodzą wyobraźnią poza wyborczą kadencję, toteż nawet w warunkach kryzysu nie myślą o „ostrożności i oszczędności” - jakie zaleca premier Singapuru. Przeciwnie – większość próbuje korumpować obywateli rozdawnictwem ich pieniędzy w nadziei, że w ten sposób uciułają sobie popularność. Ryba psuje się od głowy, więc w tej rozrzutności przoduje pan prezydent Andrzej Duda, nie tylko zapewniając, że Polska „nigdy” nie wycofa się z dotychczasowych programów rozdawniczych, ale zapowiadając nowe. „Nigdy”, to, jak wiadomo, jest słowem, którego wymawiania niepodobna nikomu zabronić, ale co ono może znaczyć w sytuacji, gdy Polska, na skutek załamania gospodarki, nie będzie już miała żadnych rezerw? Co wtedy? Oczywiście – jak mawiał Prymas Wyszyński - wtedy „inaczej będzie” - ale o tym mało kto myśli, a już na pewno nie myśli – o ile w ogóle myśli, a nie tylko kombinuje – pan Władysław Kosiniak-Kamysz. Wszystkie te „programy” zbliżają się do jednego punktu - „dochodu gwarantowanego”, to znaczy – czy się stoi, czy się leży... I po co w takim razie było „obalać komunę”?
Tymczasem w stanie Michigan uzbrojeni po zęby demonstranci wdarli się do siedziby tamtejszego stanowego parlamentu, żądając zaprzestania błazeństw i otwarcia gospodarki. Te błazeństwa, to między innymi „wsparcie” dla „bezrobotnych”. Jak donosi mi mój Honorable Correspondant, „nowym” bezrobotnym do normalnego świadczenia dodano ekstra 600 USD tygodniowo. „Taki, co zarabiał 600 dolarów, teraz ma 300 (normalny zasiłek od stanu, ok. połowy zarobków) i 600 dolarów jako bonus od Kongresu, czyli jakieś 900 (przed podatkami) przez 3 miesiące do końca lipca. Więc pozamykali biznesy i zarejestrowali się, kto tylko mógł. Jak pracodawcy zaczęli ich wołać z powrotem, to zaczęli kręcić nosem, że teraz im się nie opłaca, więc szopka będzie trwał do końca lipca”. Tedy chyba rzeczywiście „błazeństwa”, żeby statystyki wzbudzały przerażenie, bo – jak zauważył Beniam in Disraeli – są „kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka”. Skoro tedy przeciwko tym „błazeństwom” ludzie zaczynają chwytać za broń, to być może jesteśmy w przededniu zmiany konwencji? Ale nas to nie dotyczy, bo od czasów rozbiorów jesteśmy narodem rozbrojonym.
Bój to jest nasz ostatni?
„Gwałt niech się gwałtem odciska” - nawołuje Poeta w „Odzie do młodości”. Ale nie tylko gwałt może się odcisnąć. Obstrukcja także, a to za sprawą art. 121 ust. 2 konstytucji, który stanowi, że jeśli Senat w przeciągu 30 dni od skierowania do niego ustawy uchwalonej przez Sejm nie podejmie żadnej uchwały w jej przedmiocie, to znaczy – ani że wnioskuje o odrzucenie ustawy, ani że ją aprobuje, ani - że wnosi jakieś poprawki – to wtedy ustawę uważa się za uchwaloną „w brzmieniu przyjętym przez Sejm”. Toteż o ile przez ostatnie 29 dni obóz „dobrej zmiany” a zwłaszcza – rządowa telewizja - nie szczędziła oskarżeń i gorzkich wyrzutów pod adresem pana marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego - całkiem zresztą słusznych - że wobec nowelizacji kodeksu wyborczego przywidującej głosowanie korespondencyjne dla wszystkich obywateli stosuje on obstrukcję – to w dniach ostatnich (chyba rzeczywiście zbliżają się zapowiadane „dni ostatnie”), sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Tym razem obstrukcję próbowali stosować senatorowie z obozu „dobrej zmiany” po to, by ten 30-dniowy termin upłynął bezskutecznie to znaczy – bez żadnej uchwały Senatu, a wtedy nowelizacja automatycznie zostałaby uznana za uchwaloną, w dodatku – całkowicie zgodnie z konstytucją. Teraz uwijać się musiał pan marszałek Grodzki, bo jeśli wszyscy senatorowie prorządowi będą chcieli zabrać głos w debacie, to czasu może mu nie starczyć. Okazuje się, że i pan marszałek Grodzki potrafi potykać się o własne nogi. Oczywiście desperackim rzutem na taśmę Senat uchwałę podejmie, ale jeszcze kilka godzin przedtem, inicjatywa najwyraźniej była po stronie senatorów należących do obozu rządowego. Ale stało się; że Senat nowelizację tę rzutem na taśmę odrzucił w całości.
Jednak podchody pod nadchodzące wybory prezydenckie nie sprowadzają się tylko do wykorzystywania zapisów konstytucji dla realizowania diametralnie różnych politycznych celów – w końcu za to właśnie kochamy demokrację – ale obejmują również działania w sferze faktów. Otóż od pewnego czasu niczym króliki, albo „koncepcje” w głowie Kukuńka, mnożą się spekulacje związane z felonią pobożnego posła Jarosława Gowina, który uznał, że może Naczelnikowi Państwa stawiać twarde warunki z powodu posiadania w Sejmie 18 posłów. Toteż można było się spodziewać, że taki wirtuoz intrygi, za jakiego nie bez powodu uchodzi Naczelnik Państwa, całą swoją pomysłowość skieruje na wyłuskiwanie posłów z frakcji pobożnego posła Gowina. Nawiasem mówiąc, na pojawienie się pogłosek o felonii posła Gowina w euforię wpadło wielu działaczów („Iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka” - dziwował się poeta, ale oczywiście inny) z obozu zdrady i zaprzaństwa. Czasami można było odnieść wrażenie, jakby „już byli w ogródku, już witali się z gąską...” - ale było to typowe dla naszych Umiłowanych Przywódców mierzenie sił na zamiary. Rzecz w tym, że obóz dobrej zmiany dysponuje w Sejmie 235 mandatami. Gdyby tedy cała nieprzejednana opozycja, to znaczy – Koalicja Obywatelska, Lewica, Polskie Stronnictwo Ludowe i 18-osobowa frakcja pobożnego posła Gowina zrobiła kupę, to i tak miałaby zaledwie 231 posłów, a więc „gołą” większość bezwzględną. Tedy wystarczy, że Naczelnikowi Państwa udałoby się oskubać frakcję pobożnego posła Gowina z kilku posłów, by cały ten machiavelliczny plan spalił na panewce. A wygląda na to, że trzech posłów właśnie udało się Naczelnikowi Państwa wyłuskać, toteż nieprzejednana opozycja w takim uszczuplonym składzie nadal nie miałaby większości potrzebnej do przepychania czy odrzucania ustaw, ani do przeforsowania konstruktywnego wotum nieufności dla rządu, to znaczy – z jednoczesnym wskazaniem nowego premiera. Sytuację mogłoby zmienić albo w jedną, albo w drugą stronę 11 posłów Konfederacji – i to jest właśnie przykład sytuacji, gdy ugrupowanie marginalne może w sposób istotny wpłynąć na politykę państwa. Ale dotychczasowe deklaracje polityków Konfederacji nie zapowiadają żadnego ruchu ani w tę, ani w drugą stronę, toteż sytuacja niemal patowa może przeciągnąć się również na okres po wyborach prezydenckich.
Tym bardziej, że przed Naczelnikiem Państwa jest jeszcze jedna przeszkoda do pokonania w postaci niezawisłego Sądu Najwyższego. On to bowiem orzeka o ważności wyborów, a z dotychczasowych deklaracji, które rozjątrzeni politycznie sędziowie wygłaszali nawet z ostentacją wynikało, że prawdopodobieństwo uznania wyborów na prezydenta Dudę za ważne nie było specjalnie duże. Aliści pan prezydent, w dniu, w których zakończona została 6-letnia kadencja pani Małgorzaty Gersdorf na stanowisku Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, mianował p/o Pierwszego Prezesa pana prof. Kamila Zaradkiewicza. W normalnych okolicznościach jego zadanie sprowadzałoby się do zwołania Zgromadzenia Ogólnego SN, które przedstawiłoby panu prezydentowi 5 kandydatur na stanowisko Pierwszego Prezesa, a spośród nich pan prezydent mianowałby jakiegoś swego faworyta. Ale sytuacja nie jest przecież normalna, podobnie jak i całe nasze nieszczęśliwe państwo, toteż nominacja prof. Zaradkiewicza wywołała zaniepokojenie całego Salonu, czego wyrazem było zlustrowanie profesora – że jest sodomitą, a przy tym prawdopodobnie narkomanem. Lustrację przeprowadziła żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, który – jak wiadomo – w ogóle przeciwny jest lustracji – ale tylko „dzikiej”. A jaka lustracja jest „dzika”, a jaka nie? To proste, jak budowa cepa; „dzika” lustracja, to taka, kiedy lustrują naszych, a ta szlachetna jest wtedy, gdy my lustrujemy jakichś takich nie naszych. Zlustrowanie prof. Zaradkiewicza przez żydowską gazetę dla Polaków wywołało dysonasns poznawczy w środowisku sodomitów, tradycyjnie uważających Judejczyków nie tylko za swoich sprzymierzeńców, ale i protektorów – jednak w swojej zapamiętałości na odcinku sodomskim i gomoryckim, najwyraźniej nie zdają sobie sprawy z tego, co to jest sławna „mądrość etapu”, którą pan red. Michnik i cały Judenrat „Gazety Wyborczej” tradycyjnie się kieruje. To zresztą ciekawe zjawisko, które powinni spenetrować jacyś uczeni doktorowie – jaki jest mechanizm dziedziczenia skłonności do kierowania się mądrością etapu – bo ta skłonność jest niewątpliwie dziedziczna, jako że występowała jeszcze za pierwszej komuny wśród antenatów obecnego redakcyjnego Judenratu.
Ale dintojra w niezawisłym Sądzie Najwyższym to będzie – jak to pisał Kurt Vonnegut o tak zwanym „przeczesywaniu terenu” - rodzajem gry miłosnej po orgazmie zwycięstwa. Tymczasem co mówi nam ostatni sondaż IPSOS? Że pan prezydent Duda uzyskałby 42 procent głosów, Szymon Hołownia – 15, Władysław Kosiniak-Kamysz – 12, posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska – 7, Krzysztof Bosak – 6, przywódca polskich sodomitów Robert Biedroń – też 6 – a 11 procent jeszcze nie wie, kogo by tu poprzeć. Jeśli tak, to będzie druga tura, do której obok pana prezydenta Dudy przejść może Szymon Hołownia, którego wynalazł pan Michał Kobosko, do niedawna działający we wpływowym waszyngtońskim think-tanku „Rada Atlantycka” w którym są i wojskowi i bezpieczniacy i banksterzy, zaś wśród tubylczych doradców pana Hołowni jest pan generał Różański i pan Jacek Cichocki – ongiś minister spraw wewnętrznych i koordynator bezpieczniackich watah. Słowem – i Amerykanie i stare kiejkuty i bezpieczniacy – więc czegóż chcieć więcej? Widać, że reżyser tubylczej sceny politycznej kieruje się spiżową wskazówką Józefa Stalina, że najważniejsze jest przedstawienie wyborcom właściwej alternatywy. A która jest właściwa? Ta, kiedy bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. I o to właśnie chodzi, po to się wszyscy tak wokół tego uwijamy.
Spełniają zachcianki bankierzy, masoni, kapłani
Zapraszamy do oglądania pierwszego odcinka cyklu "5. minut z poezją", który powstał dzięki Państwa inicjatywie. Pan Stanisław recytuje wiersze Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej ("Barwy narodowe", "Branka", "Do własnego organizmu") wiersze Juliana Tuwima ("Anonimowe mocarstwo" i "Rodowód") oraz wiersz Janusza Szpotańskiego "Pan Karol i Kostuś", dedykowany Stefanowi Niesiołowskiemu.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz