Skoro bezspadkowe, to właśnie bezspadkowe – polskie, żydowskie lub czyjekolwiek inne. Co za różnica? Wszelako to my, „łacinnicy”, zadajemy tak swobodnie to retoryczne pytanie: „Co za różnica?”. Jak nas bowiem przekonują znawcy przedmiotu, z prof. Konecznym na czele, dla Żydów jest to różnica – jak się okazuje – bardzo ważna. Gdyż oni rzecz wywodzą z przesłanek cywilizacji własnej, nie naszej. I mamy oto, jak w znanej książce obcego tym razem autora, „zderzenie cywilizacji”. I pamiętajmy – znowu Koneczny – że „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”!
Ad a) mienie polskie spadkowe;
I wreszcie to, co najważniejsze! Sporo o nim powiedziano wyżej (we wcześniejszej części niniejszej rozprawki), więc nie będziemy tego powtarzać. Lecz teraz niech wszyscy ci dzielni, odważni, pracowici i oddani Sprawie Polacy, którzy na różne sposoby starają się zwalczać amerykańską ustawę 447, wygodnie usiądą w fotelach, zrobią głęboki wdech, rozluźnią się i poczytają jeszcze troszkę o tym, na jakie to dno zostaliśmy, już dawno temu, zepchnięci (jednym z przejawów owej trudnej sytuacji jest, że to właśnie Polacy zostali, przez wiadomą „stronę trzecią”, ustawieni w tej konkretnej sprawie właśnie przeciwko Ameryce; przyznacie, że to nowość).
Jeszcze albowiem niedawno – te półtora roku temu! – nie było żadnych ustawowych amerykańskich żądań w rodzaju dzisiejszej 447 (bo żydowskie pozaustawowe już były, od lat bodaj jeszcze 90. XX wieku). Miało być o „polskim mieniu spadkowym”, a my się tu pytamy zupełnie inaczej:
W czyich rękach jest dziś owo żydowskie, i każde inne, mienie bezspadkowe – powtarzamy! – bezspadkowe, więc zwłaszcza to objęte „roszczeniem 447”? Takich raportów ani zestawień nikt chyba nam jeszcze nie ogłosił. Ewidencja – ewidencja…!
Ale, przyjmijmy, za cytowaną wyżej literą prawa (Kodeks Cywilny), że jest ono w rękach, jak i było dotąd… tak, tak, jakże licznych, po całym kraju, polskich władz samorządowych. Czy my ufamy tym „naszym”, „przez nas samych” wybranym władzom? Czy nie ufamy? Czy jacyś „niezależni dziennikarze” lub inni „społecznicy” czy może „działacze lokatorscy” pilnują tego (i innego) mienia, aby ono koniecznie pozostało, na polskiej ziemi, w polskich rękach? W rękach społecznych, samorządowych, państwowych, prywatnych – to osobny problem – byle tylko polskich! Bo, że z nazwy polska, i jak najbardziej demokratyczna (na serio!) władza samorządowa okazała się być tym płatnym z zewnątrz „kompradorem” – „słupem” – „szabesgojem”, mamy na to gromkie przykłady choćby z pewnego dużego polskiego miasta… i to niejednego. Czekamy, wciąż, czekamy, na pełne (!!!), naukowe, i zarazem przejrzyste, ogólnodostępne opracowanie tego arcyciekawego i arcyoburzającego zjawiska.
Tak więc – uwaga! uwaga! – przeciwnicy żydowsko-amerykańskiej ustawy 447 bronią zaledwie zachowania stanu dotychczasowego. Zatem coś takiego, co dotąd nie zwracało w Polsce niczyjej uwagi – jak np. ADM, czyli zwyczajna gminna administracja domów mieszkalnych w różnych polskich miastach – stało się teraz, również to, podnietą wielkiej mobilizacji przynajmniej części naszego narodu („…takim hasłem cnej podniety trąbo nasza wroga bij!”).
Lecz czy owe domy mieszkalne (że poprzestaniemy na tym przykładzie) należą do wyróżnionego przez nas wyżej (w części pierwszej) mienia: a) polskiego spadkowego (sic!!!); b) polskiego bezspadkowego; c) żydowskiego spadkowego; d) żydowskiego bezspadkowego (jego dotyczy 447), to do niedawna nikogo w Polsce nie obchodziło, skoro zaniechano nawet i mówienia czy pisania o restytucji mienia zrabowanego przez PRL. Bo taka restytucja postawiła by na pewno w „niekomfortowej” sytuacji jakąś część beneficjentów komunistycznego PRL-owskiego rozdawnictwa; część tym większą, im gorzej byłaby obmyślana i im bardziej nieudolnie przeprowadzona. Ot, co! Nie ma dymu bez ognia!
Weźmy przykład znany, koronny – owych licznych i bez wyjątku zabytkowych dworów polskich, z takoż zabytkowym i w bardzo różnym stanie zachowanym otoczeniem – folwark (tam też są/były obiekty zabytkowe!), zakłady przemysłowe (przemysłu rolno-przetwórczego i innego), melioracje (na rozległych obszarach), drogi, mosty, jazy, stawy, przepusty, polne kolejki wąskotorowe (sic!), parki, ogrody, sady, infrastruktura, suprastruktura itd. Cały ten polski krajobraz! Niedawno doniesiono, jak to mennica w bodaj Kazachstanie wybiła na zlecenie Banku Białorusi pamiątkową monetę na dwustulecie urodzin… Stanisława Moniuszki. Na rewersie monety widnieje właśnie taki dworek… polski przecież.
Otóż już co najmniej dziesięć lat temu (chyba więcej) obliczono i ogłoszono, że w owym pierwszym dwudziestoleciu „nowej Polski”, po roku 1989, na obecnym terytorium Państwa Polskiego (bo nie o Moniuszkowskich Kresach tu teraz piszemy) zostało doprowadzonych do ruiny więcej dworów polskich, aniżeli poprzez ponad dwa razy dłuższe, uprzednie, 45-lecie komunistycznego PRL-u! Nie do wiary!
Lecz jednocześnie pamiętajmy – uwaga! uwaga! – że lwia część tych wszystkich dworów, dworków, pałaców i pałacyków, i przecież cała masa innych obiektów, nieruchomych i ruchomych, mieszkalnych i gospodarczych, przemysłowych i pozaprzemysłowych, wielorodzinnych i jednorodzinnych, pól, gruntów i budynków, i czego tam jeszcze chcecie, na wsi i w mieście (że o lasach, jako owym dobru szczególnym, tu już nie wspomnimy), wszędzie dookoła, stanowi:
a) MIENIE POLSKIE SPADKOWE-DZIEDZICZNE.
Czy i tego mienia dotyczy owa sławna pieśń: „Odzyska ziemię dziadów wnuk…”?
Zrabowane i wciąż nie oddane. Pomimo nie dość że istnienia spadkobierców, nierzadko w prostej linii – dzieci, wnuków i prawnuków – to nawet pomimo trwających teraz już dziesięciolecia starań tych spadkobierców… O co? O to, aby sprawiedliwości stało się zadość! Przed kim? Przed kolejnym, demokratycznym tym razem wcieleniem Państwa nazywającego się Polskim! Że już o „trybunale w Strasburgu” nie wspomnimy.
No tak, ale tamta sprawa była i jest wewnętrzna, wewnątrz-polska, a że w istocie swej kontrrewolucyjna, to i przez demokratyczne (i polskojęzyczne) massmedia przez dziesięciolecia wyciszana. Lecz teraz, gdy na forum światowym ręką w stół uderzył potężny Amerykanin – zdawało się dotąd, że przecież jednak „swój” – oraz stojący za nim sprytny Żyd… Aaa… to co innego! Chapeau bas… No to my… w takim razie… dopiero teraz… zbieramy podpisy „w sprawie 447”… Aby w rzeczy samej pozostało tak – nie zaprzeczajcie! – jak my to otrzymaliśmy po PRL-u, bez zmian! Byle nie gorzej! Byle nie gorzej!
No bo tychże zmian, że oto obecne Państwo Polskie miałoby wypłacać, i to przede wszystkiem w naturze (a gdzie się nie da, to w gotówce lub papierach wartościowych!), jakieś łącznie bardzo potężne kwoty rdzennym Polakom, „współczesna polska wspólnota językowa” jakoś, z łatwością, uniknęła. I cieszy się!
Lecz gdy po dobra swoje-nie-swoje, acz znajdujące się na obecnym obszarze Państwa Polskiego upomniały się jakieś światowe tajemnicze potęgi. Ooo, to co innego! Dopiero teraz: wszystkie ręce na pokład! Bo nie wiemy co nas czeka, lecz słusznie przypuszczamy, że coś bardzo złego.
Massmedia tzw. niszowe wyjaśniają (bo te polskojęzyczne szerokodostępne milczą), że jednak coś wiemy. Oto „tamta strona” chce od Polski, tak na początek, kwotę 300 miliardów USD. A że stanowi to równowartość kilku rocznych budżetów naszego Państwa, to „tamta strona” może się zadowolić ekwiwalentem w naturze, na który składać się będą m.in. owe „bezspadkowe kamienice” (jak te już w minionych latach „czyszczone” w Warszawie) i przecież także rozmaite inne obiekty.
Tylko przez lenistwo nie wyszukaliśmy stosownego cytatu z wielkiej literatury – wy to za nas zróbcie! – jak to bodaj czy nie w „Lalce” Prusa pewien poważny Żyd przekonywał Wokulskiego o jakimś ichnim proroctwie, wedle którego to oni, Żydzi, staną się w Polsce (i chyba nie tylko tutaj) „szlachtą” i zamiast historycznej szlachty polskiej będą rządzić krajem. Czy to tylko literatura? Spójrzcie na minione Stulecie!
Czy ktoś dotąd już oszacował to a) polskie mienie spadkowe-dziedziczne? Ponownie zapytujemy. Jego wartość musi być jakąś wielokrotnością owych „żydowskich” 300. miliardów dolarów. Jaką?
Ile warta jest cała Polska? Za jaką kwotę można ją całą… kupić? Kto jest władny wystąpić w roli owego sprzedawcy-kompradora?
Zatem Polacy dzisiejsi powinni mieć wreszcie nad sobą jakąś „warstwę wyższą przywódczą”. Ale przez ostatnie dziesięciolecia uparcie odmawiali oni odbudowy tejże rodzimej historycznej polskiej warstwy, poprzez nie podjęcie restytucji mienia, zwłaszcza tego polskiego spadkowego, lub choćby tylko i aż poprzez okazywanie obojętności w tej sprawie.
No cóż, jak interes, to interes (aczkolwiek ten nurt myślenia nie pochodzi z gruntu cywilizacji naszej, łacińskiej, lecz z tej innej). Skoro przywrócenie władzy oraz majątku „polskich panów” i odbudowanie Polski „pańskiej” (czy raczej „księżo-pańskiej”) kosztowałoby aż wielokrotność 300. miliardów dolarów amerykańkich, a tamta „strona światowa” żąda tylko jednej kwoty 300-miliardowej, no to rachunek jest prosty. Opłaca się! Opłaca się! To się opłaca! W dzisiejszej Polsce, jak chyba nigdy dotąd, tak wiele coraz to innej kategorii dóbr jest przeliczanych na pieniądze. Skoro nawet i „miłość” można kupić… Lecz przecież hasło „wszystko na sprzedaż” nie z naszej cywilizacji pochodzi.
Tym „kwotowo” nastawionym osobom i środowiskom zwracamy jednak uwagę na okoliczność, że owe miliardy, jakie w ramach restytucji polskiego mienia spadkowego przeszłyby, w naturze i w gotówce, z rąk państwa (i samorządu) do prywatnych polskich rąk, pozostałyby przecież w Polsce, obrócone byłyby tylko na polską korzyść, czemu powinno by służyć – ależ oczywiście – stosowne prawo o ochronie polskiego majątku, rynku, wytwórczości, własności, waluty, handlu itd.
Przyjęcie zaś tej rzekomo „tańszej oferty”, ze „świata”, żydowskiej, amerykańskiej, wschodniej, zachodniej czy jakiejkolwiek innej, oznacza na przyszłość sukcesywne wybieranie sobie przez obcych owych kolejnych 300-miliardówek z naszego polskiego terytorium, z naszego polskiego zasobu i z naszej polskiej kieszeni, po czym wyciśnięcie Polski „jak cytryny” i pozostawienie tutaj gołej „ziemi i wody”, jak w następstwie najstraszniejszej wojny i okupacji. Ale… oczywiście bez wystrzału, bez przelewu ani kropli krwi. Boć przecie wszyscy „brzydzimy się agresją”, nawet tą słowną, tą „mową nienawiści”, wszyscy „miłujemy pokój i odprężenie”. Nieprawdaż?
W porównaniu z czymś takim ów daleko ponad stuletni okres zaborów Polski jawi się – co piszemy bez śladu szyderstwa – jako okres rozwoju i modernizacji kraju (bo takim, acz przy zachowaniu pewnych zastrzeżeń, był on w istocie, choć różny dla różnych regionów).
Lecz odmiana upadku może być inna; jak ta zaaplikowana Polakom na przykład przez hitlerowców. Nie do „gołej ziemi i wody”, bynajmniej, lecz utrzymywanie podbitego ludu i kraju na pewnym niskim poziomie egzystencji, wystarczającym akurat do tego, by ten lud zajmował się tylko i nie więcej aniżeli tym, co do niego należy, więc aby wydajnie pracował na korzyść swoich okupantów. Bo przecież z pustkowia, gdzie jest tylko „goła ziemia i woda”, żadnych korzyści wydobyć nie ma jak.
I to przeciwko wyżej zarysowanej grozie występują przeciwnicy amerykańskiej „ustawy 447 JUST”.
Odważny teolog katolicki (czy dzisiaj są u nas tacy?) zebrał by rzecz następująco:
Żydowsko-amerykańskie żądania majątkowe ujęte w ustawie 447 stanowią Dopust Boży, czyli karę na dzisiejszych Polaków. Jest to kara za to, że Polacy pomimo upływu trzydziestu już lat „wolności” (w cudzysłowie i bez cudzysłowu) nie uczynili zadość innym, tym rodzimym „żądaniom majątkowym”, czyli nie przeprowadzili u siebie – właśnie: u siebie i ze swoim własnym tylko udziałem – restytucji mienia zrabowanego przez PRL (państwo komunistyczne), zwłaszcza zaś mienia a) polskiego spadkowego. Kara w postaci „ustawy 447” jest wymierzona przez Niebo właśnie za uparte podtrzymywanie krzywdy owych kilkuset tysięcy polskich rodzin (poprzez to również krzywdy ogólnonarodowej, co staraliśmy się wyżej wykazać).
Skoro więc, dzisiejsza polska wspólnoto językowa, przez trzydzieści lat tak wytrwale broniła się przed przywróceniem oczywistej wewnątrzpolskiej sprawiedliwości, to teraz z drżeniem bronić się musi przed niesprawiedliwością dotąd przez siebie w ogóle nie uświadamianą, a teraz niespodziewanie zadawaną jej z zewnątrz, przez możnych tego, dzisiejszego świata, w postaci „żądania 447”.
Co by było gdyby? Tego nie wiemy. Możemy tu tylko powtórzyć wyżej sformułowane przypuszczenie, że oto gdyby przeprowadzono w Polsce restytucję mienia, zwłaszcza tego a) polskiego spadkowego, to dzisiaj z „żądaniem 447” nikt by wobec Państwa Polskiego nie występował.
A teraz wtręt z ostatniej chwili – z niedzieli 12 stycznia 2020 roku, na przykładzie ulic Warszawy.
„Mądry Polak po szkodzie” – którą to smutną prawdę piszący niniejsze odnosi w pierwszej kolejności do siebie, że mianowicie poniższego pomysłu na czas nie zgłosił gdzie trzeba. Oto gdy w niedzielę 12 stycznia 2020 roku jechało się autobusami przez Warszawę, już w połowie dnia co piąty, a może i co czwarty napotykany człowiek, stary i młody, nosił na swym odzieniu „serduszko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy” (WOŚP; nie będziemy już tu wyjaśniać, co to takiego jest). W kościele na Mszy niedzielnej było takich osób sporo.
Zwykle dwuosobowe, zwłaszcza dziewczęce patrole kwestarek-wolontariuszek WOŚP z barwnie oklejonymi puszkami i arkuszami z naklejkami spotykało się także na każdym kroku. „Oni” więc chcą, mobilizują się, potrafią, działają, są widoczni, przez zwykłych przechodniów rozpoznawalni i – co tu dużo gadać – czynnie popierani: serduszko jest przecież przyklejane w zamian za datek pieniężny wrzucony do owej puszki. A przeciwnicy 447?
Czy nie można było zrobić tak – i to jest ta spóźniona propozycja – aby te skądinąd niewinnie wyglądające dziewczątka rozprowadzały wśród przechodniów jednocześnie (!!!) owe żółte kółeczka „anty-447”? Żeby właśnie tym sposobem, skoro inne zawodzą, owi masowi i powszechni przechodnie nareszcie się o „problemie 447” cośkolwiek dowiedzieli – że taki w ogóle istnieje i że jakaś zbiorowość spośród dzisiejszych Polaków usiłuje się z nim zmierzyć, właśnie drogą oddolnej akcji ogólnospołecznej, właśnie na zasadzie patriotycznego wolontariatu!
Że co? Że owe dziewczątka uwiedzione przez WOŚP, bardzo liczne, i że tych przechodniów co od nich serduszka otrzymują dzieli od owych dziarskich, występujących przeciwko 447 chłopców-narodowców jakaś koniecznie nieprzekraczalna bariera aksjonormatywna? Czy aby na pewno? A kto to potwierdził?
Mogłyby być „wpólne patrole” lub „patrole równoległe” – dwie WOŚP-ówki z serduszkami i razem z nimi lub w niewielkiej od nich odległości dwaj chłopcy, a może właśnie dziewczyny, z „kółeczkami 447”; a może też być patrol koedukacyjny („chłopak-dziewczyna jedna rodzina!”).
I tak przez cały dzień niedzielny, w aby tylko pokojowym sąsiedztwie. No i rozmowy, rozmowy, argumentacje, jak to wśród młodzieży – wymiana doświadczeń. Przekonalibyście się na końcu, kto kogo nawrócił. Nie wykluczone, że to mógłby być już ostatni dzień WOŚP-u, w ogóle ostatni (sic!), a cała energia owej machiny WOŚP-u lub choćby znaczna część tej energii w szerokich rzeszach narodu przekierowana by została na użytek przeciwników „ustawy 447” oraz na inne „dzieła z tym związane”.
A tak, ponownie: górą „oni”. Robi się atoli coraz groźniej. W pewnej warszawskiej parafii – i czy tylko w tej jednej? – w czytanej na Mszach niedzielnych Modlitwie Powszechnej znalazł się m.in. punkt w intencji WOŚP, jej aktywistów i wolontariuszy. Tego dotąd nie było, pomimo, że WOŚP „gra” od bardzo wielu już lat! W innym punkcie tejże modlitwy nawoływano do okazywania „szczególnego szacunku” akurat Żydom, a to w związku z zapowiedzianym na dzień 17 stycznia 2020 roku kolejnym Dniem Judaizmu (sic!). Były i inne jeszcze tego rodzaju… co za dzień?!
A ludzie z rozpędu bezwiednie odpowiadają: „Wysłuchaj nas Panie”. Jak im znienacka każą, na przykład, czynić na sobie znak Krzyża tylko i koniecznie lewą ręką, to będą się żegnać lewą, „bo tak ksiądz powiedział”. Co za różnica?
Jednak nie wszyscy. Pewien parafianin nie wytrzymał – bo przecież ani WOŚP, ani Żydzi nie należą do artykułów Świętej Religii Katolickiej – poszedł po Mszy do zakrystii i wyłożył nowemu proboszczowi swój sprzeciw: „księże proboszczu, tak dalej być nie może!”. Ale dlaczego tylko ten jeden? Czy inni tego nie dostrzegają? Dlatego o tym tu piszemy, aby rodaków-współwyznawców uczulić na te sprawy, jakże delikatne. Przysłowia napominają: „Aby nie wylać dziecka z kąpielą”; „aby oddzielić ziarno od plewy”…
Jak doniosły massmedia, w pewnej parafii ksiądz wszystkie datki z mszalnej tacy wsypał do puszki nadstawionej przez dziewczątka z WOŚP, na oczach zdezorientowanych parafian. Co nas jeszcze czeka?
I jeszcze raz o „patrolach 447”, a nawet o „stoiskach 447”. W maju ubiegłego 2019 roku, w czasie stosownej demonstracji w Alejach Ujazdowskich w Warszawie zbierano na nich podpisy „przeciwko ustawie 447”. No właśnie – wciąż monotematycznie, a nie szeroko i elastycznie, do czego nawołujemy niniejszym w serii tych tu artykułów.
Pewien miejscowy obywatel podchodził kolejno do tych stoisk i pytał się obecnych tam aktywistów „anty-447” o ich stosunek i o ich reakcję na dotyczące cudzoziemców-obcoplemieńców przywileje zawarte w działającej już wtedy od kilku miesięcy ustawie o „przekształcaniu użytkowania wieczystego we własność” (minęło kolejne pół roku, a i teraz, na początku roku 2020, wciąż o tym problemie głucho). Narodowo-patriotyczni aktywiści, ci młodsi, w ogóle nie wiedzieli o co chodzi i ofukiwali naszego obywatela, jakby był on tam, „w Alejach”, jakimś wrażym prowokatorem (czy mieli taką instrukcję? od kogo?). Natomiast ci w bardziej już średnim wieku okazywali zainteresowanie pytając nieodmiennie o to, „czy o tej sprawie mówiono już w massmediach”. Nie wiadomo atoli, jakie to massmedia mieli oni na myśli – czy te o największym zasięgu, czy te niszowe-internetowe, czy jakieś inne jeszcze?
– No bo skoro jeszcze nie mówiono w mediach, to nie ma problemu – odpowiada taki narodowo-patriotyczny aktywista.
– Co tu czekać na media? – oburza się nasz obywatel-”prowokator”. – Przecież wystarczy wziąć do ręki (wywołać w internecie) ustawę i ją przeczytać (ze zrozumieniem!). Takich antypolskich pułapek jest w stanowionym ostatnio u nas prawie więcej…
Ale, rozmowa nie mogła być kontynuowana, gdyż do stoiska podeszła kolejna grupa osób chcących się podpisać pod protestem przeciwko „amerykańskiej ustawie 447”. I pomyśleć, że tu na miejscu – gmach Sejmu stoi przecież niedaleko – jest tak wiele polskich ustaw do oprotestowania.
Więc potrzebne jest koniecznie „drugie anty-447”. Przecież ci wszyscy liczeni już w miliony nachodźcy-obcoplemieńcy gdzieś mieszkają. Jedni mieszkanie wynajmują od Polaka, więc ten – nie zaprzeczajcie! – wcale nie musząc być jakimś utajonym „słupem”-pośrednikiem otwarcie czerpie materialne korzyści z owego dzisiejszego kolonizowania Polski przez obcych.
Wszalako inni już sobie w Polsce mieszkania pokupowali – takoż samo od Polaków czerpiących tym sposobem korzyści materialne z jeszcze mocniejszego posadowienia owych nachodźców-kolonizatorów w naszym kraju. I rzeczą wtórną jest – naprzekór liberałom – czy sprzedawcą mieszkania obcoplemieńcowi był człowiek prywatny (osoba fizyczna), czy jakaś państwowa lub samorządowa instytucja (osoba prawna). Tak czy owak: coś polskiego, na terytorium Państwa Polskiego, zyskało niepolskiego właściciela! Ile tego jest? Dzisiaj! Czy ktoś to liczy i publicznie ogłasza? A my tu się trykamy wciąż tylko o „jedno 447”, pomimo że jest ich więcej, całkiem nowych, a nie tylko zaszłości sprzed trzech pokoleń.
Czy ktoś ogłasza nam, po roku, wyniki wykonania owej ustawy „o przekształceniu użytkowania wieczystego we własność”? Pisaliśmy o niej, zwracając uwagę na to, że w tym prawie jak i w innych uchwalanych ostatnio ustawach tzw. rozdawniczych przemycone są wielkie własnościowe przywileje dla nachodźców-obcoplemieńców. Kto czytał te ustawy – nie są to zbyt długie teksty! – ten sam musiał to spostrzec. Czy już je przeczytaliście (ze zrozumieniem)?
Pytamy zatem o to, ile polskiego mienia nieruchomego, ile gruntów i tego co się na tych gruntach znajduje, przepłynęło w ciągu minionego choćby tylko roku w ręce nachodźców-obcoplemieńców (osób fizycznych i prawnych – wszystkich)? I co? I nic! Głucho!
Już teraz przywołujemy słownikową definicję wyrazu „kolonista”, jaką powtórzymy nieco niżej; jest to „człowiek osiedlany na terenie skolonizowanym, mieszkaniec kolonii, osadnik”. Toteż i z obiegu wciąż jeszcze pozamedialnego dowiadujemy się, że tu i owdzie owi nachodźcy, ich całe rodziny, osiedlają się jedne obok drugich, wykupując nawet całe wielorodzinne budynki, ogrodzone, z bramami i z ochroniarzami, tworząc tym samym w rzeczy samej eksterytorialne wobec polskiego otoczenia kolonie (bez cudzysłowu). A są i takie kolonie – owe ciemne nocą bloki-apartamentowce, o jakich wspominaliśmy wyżej – które wciąż czekają na zapewne lepszą jeszcze aniżeli bieżąca okazję do gromadnego ich zasiedlenia. Przez kogo? Jaka to musiałaby być okazja? Jaki „dziennikarz śledczy” nam to wyjaśni? Jaki wysoki urzędnik państwowy wyda stosowne oświadczenie?
Przy tym wszystkim niegdysiejsza warszawsko-mokotowska „zatoka czerwonych świń” (sic!) jawi się jako niewinny odosobniony obiekt, nie wart uwagi (ciekawe, co tam się znajduje dziś?).
* * * * *
No, dobrze… Tak więc pod pretekstem rozwijania naszych punktów od a) do d) pomówiliśmy sobie trochę o majątkowych zaszłościach – tych dziedzicznych i tych bezdziedzicznych. Lecz historia nadal się toczy. Mówicie, że to Polska jest dzisiaj czyjąś (tylko) „kolonią”, acz jest to określenie nieprawidłowe, jak to wyżej staraliśmy się wykazać (w części drugiej). Wyraz ten ma w polszczyźnie kilka znaczeń mających wszakże konotację z dużymi grupami (nie tylko ludzkimi) i z innym niż wcześniejsze terytorium ich przebywania. Wybieramy, ze „Słownika wyrazów obcych PWN” z czasów jeszcze PRL-owskich; niech będzie, że „kolonia” jest to:
„zespół ludzi tej samej narodowości (…) zamieszkałych na obcym terytorium, w obcym otoczeniu”; ale i „kolonizacja”, zatem:
„osadzanie kolonistów w krajach sąsiednich lub zasiedlanie terenów przez emigrantów z metropolii, zwykle w krajach zamorskich, jako objaw ekspansji jednych krajów w stosunku do innych”; no to może jeszcze: „kolonista”:
„człowiek osiedlany na terenie skolonizowanym, mieszkaniec kolonii, osadnik”; lecz także: „kolonizator”:
„ten, kto realizuje program kolonializmu, bierze udział w kolonizacji jakiegoś obszaru”.
To ile my dziś – styczeń 2020 – mamy w granicach Państwa Polskiego tych obcoplemiennych „kolonizatorów”? Dwa miliony? Trzy miliony? Jeśli to drugie, to już prawie równowartość dziesięciu procent liczby miejscowych Polaków, czyli mniej więcej tyle, co samych tylko Żydów przed wojną (a wtedy była jeszcze jak najbardziej miejscowa mniejszość ukraińska i białoruska, lecz także i niemiecka).
Już wcześniej obserwowaliśmy – w pierwszym rzędzie słuchowo, rozmowy w obcym języku – wyraźne, acz wtedy tylko sezonowe napływy cudzoziemców na dzisiejszy obszar Polski: Ukraińców, a liczniej bodaj Ukrainek, w największej liczbie do prac polowych, przed rokiem 2004, czyli przed zamknięciem nowej wschodniej granicy Unii Europejskiej, na pewnym odcinku polsko-ukraińskiej właśnie.
Lecz obecny najazd na Polskę (i inne kraje naszej części Europy), zapoczątkowany najpóźniej w roku 2016 (nie mylić z doniesieniami z sierpnia roku 2015 z obecnej granicy Serbsko-Węgierskiej) swą gwałtownością i swoimi rozmiarami porażał i nadal poraża każdego, kto wychodzi z domu na ulicę, przechodzi nią choćby tylko kilkaset metrów, wchodzi do sklepu, do autobusu, na peron kolejki podmiejskiej i słyszy, w jakim języku rozmawiają mijani przezeń ludzie. Są takie perony kolejki i takie godziny doby, że słyszy się tam tylko język ukraiński lub rosyjski. Do bodźców dźwiękowych dołączyły rychło bodźce wzrokowe, odkąd podobnie gwałtownie pojawili się na naszych ulicach jakże liczni ludzie o ciemnej karnacji skóry; ci to już na pewno nie „osadzeni koloniści w kraju sąsiednim” (patrz wyżej), lecz przybysze z „krajów zamorskich”, a w każdym bądź razie położonych bardzo daleko stąd.
Rzeczą w największym stopniu nie do pojęcia jest, że dzisiejsze polskie społeczeństwo przyjmuje te dziejące się na jego własnym terytorium potężne zmiany z iście doskonałą obojętnością. Jest tak – no to niech będzie tak. Jest inaczej – no to niech będzie inaczej. „Czy kij, czy drewno, to wszystko jedno”.
Gdzie te czasy iskrzącego się, ulicznego, podwórkowego, bazarowego (sic!), miejskiego i przedmiejskiego (przedmieścia), mającego swoich miłośników i nawet swoich literatów (np. Wiech) humoru i dowcipu warszawskiego! W czasach PRL-u – czasach kapusiów i szpicli – humor ten wcale nie wygasł, a za pierwszej „Solidarności” oraz „w stanie wojennym i powojennym” nawet się odrodził. Jaki to humor i jaki to dowcip interesuje nas w omawianym tu kontekście? Oczywiście, że polityczny! Tak zwana ulica każdą widoczną zmianę w życiu publicznym i każde doniesienia massmediów potrafiła dowcipnie i zazwyczaj celnie skomentować zgrabnym zdankiem, ciętym słówkiem, dwuwierszem, czterowierszem, epitetem lub też jakąś przyśpiewką.
Gdzie indziej w Polsce było podobnie. Jechało się oto na przykład na ferie „do górala” i, od słowa do słowa, z owym góralem w mig znajdowało się wspólny język – na każdy temat.
Dzisiaj – głusza! Może nie wszędzie w Polsce – oby tak było! Lecz w Warszawie i w Podwarszawiu obydwie zbiorowości – miejscowa polska i ta kilkunarodowa nachodźcza (z przewagą Ukraińców) mijają się bez słów, jakby oddzielone szybą w akwarium. Ma to ten skutek, że zbiorowość polska – jak by nie było, wciąż jeszcze „gospodarzy w tym kraju” – sama z siebie nie wyraża w żaden sposób, żadnej opinii, nawet tej potocznej-ulicznej, na temat obecności tutaj tej zbiorowości innej. Tak jakby tamtej innej-nachodźczej tu wcale nie było – a przecież ona tu jest!
To już nawet ci powściągliwi podobno Niemcy, i to dawno już temu, okazali się w tej dziedzinie lepsi: „Jedź do Polski! Twój samochód już tam jest”.
No właśnie! Jakieś własne spostrzeżenie. Jakaś konkluzja. Owszem, bardzo przykra dla nas Polaków (i dla okradzionych Niemców). Lecz o tych nieco dawniejszych Niemcach świadcząca, że przynajmniej wtedy nie byli oni gapowaci wobec swych własnych domowych spraw.
O obcoplemieńcach polskojęzyczne massmedia wytrwale dziś milczą i niczego nie podpowiadają. To i tak zwani zwykli Polacy też milczą. Gdzie te czasy – pierwszej „Solidarności” – gdy na skalę masową odkryto w Polsce, że „telewizja kłamie”?
A kto dzisiaj jeszcze nie kłamie? Szukanie odpowiedzi na to fundamentalne pytanie wykracza już jednak poza zakres niniejszej gawędki.
Ilustracja © Artur Żukow / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz