„Siedzę w słońcu na tarasie, oglądam reprodukcje obrazów Kokoschki, a z telefonu puszczam V symfonię Mahlera. Popijam powoli malwazję. Dawno nie czułem się tak szczęśliwy”.Zastanawiałam się skąd ten Kokoschka w zestawieniu z Mahlerem. Może dlatego, że kochanką Oscara Kokoschki była kiedyś niejaka Anna Mahler. Liczba cytowań tego fragmentu pamiętników Tuska zapewni mu wysoki h indeks. Natomiast wina Malvasia ( złą pisownię wytyka Tuskowi między innymi Wildstein junior) dla mnie są zbyt owocowe. Ale cóż – de gustibus.
Wiele razy krytykowałam Tuska przede wszystkim za kłamstwa dotyczące katarskich inwestorów którzy mieli rzekomo inwestować w likwidowaną na rozkaz Niemiec stocznię gdańską. Zgadzam się że „szczerze” w wydaniu Tuska to niemal oksymoron. A jednak czytając jego pensjonarskie, minoderyjne, wystylizowane wynurzenia poczułam się nieswojo. Każdy z nas nie przystawał kiedyś czy aspirował do jakiegoś środowiska, na ogół wyrasta się z tych problemów w wieku kilkunastu lat. Gdybym to ja chciała pozować na konesera napisałabym:
„Słucham Wariacji Goldbergowskich, oglądam album z reprodukcjami Boscha, sączę Cheval Blanc 47 i jestem naprawdę szczęśliwa”.Faktycznie lubię Bacha i Boscha, nie lubię Mahlera, nie przepadam za Kokoschką, nazwa wina kojarzy mi się dobrze ze względu na konie, a stosowny rocznik podpowiedział mi zaśmiewając się do łez z mojej ignorancji pan ze sklepu z winami. Nigdy nie napisałabym natomiast, że słucham muzyki z telefonu, nawet gdybym faktycznie słuchała, bo to naprawdę w złym tonie. Na szczęście straciłam ochotę do takich gier jakieś 60 lat temu.
Wracając do Tuska. Stanął mi przed oczami biedny dzieciak z patologicznej rodziny, który za wszelką cenę chce się wydawać lepszy niż jest. Nie ma się z czego naśmiewać, czy byłoby lepiej żeby napisał szczerze: „kiedy cały wieczór haratam w gałę na przedmieściach Oruni a potem znieczulam się zimnym browarem czuję się naprawdę szczęśliwy”.
Większość liczyła na to, że Tusk ujawni jakieś rewelacje z politycznej kuchni równie smakowite jak sposób produkcji pasztetowej czy kiełbasy zwyczajnej. Nie ujawnił, bo chyba nie miał nic do ujawnienia. Tusk to typowa wydmuszka, polityczna kukiełka uruchamiana zbyt wyraźnie widocznymi sznurkami.
Jak na środowisko z którego się wywodzi zrobił jednak niebotyczną karierę. Któż z nas mógłby się pochwalić, że osobiście poklepywała go po ramieniu Angela Merkel. Kto mógłby jak Tusk powiedzieć o większości europejskich imprez: „i ja tam byłem, miód i wino piłem”, kto wreszcie bez problemu znajduje kolejną wysoko płatną pracę.
Roman Zimand w późnym okresie swej działalności naukowej zajmował się przede wszystkim dziennikami i autobiografiami. Ciekawa jestem co jako znawca powiedziałby o memuarach Tuska. Zimand twierdził, że każdy dziennik i każda autobiografia to literatura, to literacka kreacja. Nie istnieje dziennik naprawdę szczery, mający charakter autentycznych wyznań, będący rodzajem spowiedzi. Zimand zmarł w 1992 roku. Nie było wówczas (w każdym razie w Polsce) wielu komputerów nie powstał jeszcze obyczaj opisywania swego życia w sieci i dokumentowania opisu zdjęciami. Takie dość ekshibicjonistyczne opisy własnego życia też okazują się najczęściej kreacją, ludzie chcą wydawać się lepszymi niż są, popisują się stanem posiadania, lekturami strojami a nawet podrasowanym w fotoszopie wyglądem. Zimand twierdził, że również wyznania skruszonych przestępców a także dzienniki pisane rzekomo tylko dla samego siebie są literaturą, są kreacją a w najlepszym przypadku są podrasowane. Tusk nie odbiega zatem w najmniejszym stopniu od przeciętnej, różnić go od innych autorów autobiografii może tylko pewna nieporadność, brak dystansu i talentu literackiego. Tylko raz zdarzyło mi się czytać autobiografię która przebiłaby w samochwalstwie samego Tuska. Była to wielotomowa, wydana własnym sumptem autobiografia rzeźbiarki Anny Dębskiej. Anna Dębska miała niewątpliwie bardzo wiele zalet. Była dobrą rzeźbiarką, doświadczonym hodowcą koni rasy arabskiej, świetnym jeźdźcem, osobą rozrywaną towarzysko i cieszącą się wielkim powodzeniem wśród panów. Pisała więc zapewne prawdę, a jednak dzienniki robią bardzo złe wrażenie. Okazuje się, że nawet pisanie prawdy o swojej urodzie i osiągnięciach w przeznaczonych dla innych dziennikach odbiera się jako przejaw nie tyle pychy co złego wychowania, jest po prostu w złym tonie. Wynika stąd skłonność autorów pamiętników do minoderii, specyficznego krygowania się, udawania obiektywizmu. Brawurowo i bez kompleksów poradził sobie z tym problemem Gombrowicz. Jego dzienniki zaczynają się od zapisanego pod kolejnymi datami JA. Natomiast literackie dzienniki Tyrmanda, Iwaszkiewicza czy Dąbrowskiej są ciekawe tylko jako źródło wiedzy o ich czasach.
Wróćmy do tytułowej Pani Bovary. Flaubert podobno powiedział kiedyś: „pani Bovary to ja”. Jeżeli to zdanie nie jest nawet apokryfem nie oznacza, że w biografii Flauberta należy się doszukiwać romantycznej niespełnionej miłości. Emma Bovary to nieszczęsna, głupia kobieta, która aspiruje do lepszego towarzystwa ale w swoim prymitywizmie nie potrafi nawet rozpoznać sygnałów tego dobrego środowiska. Dlatego staje się łatwym łupem perfidnego oszusta. Zdaniem Flauberta „Z tej samej gliny są ci wszyscy, którzy mówią o swych utraconych miłościach, o grobie matki, ojca, o swych błogosławionych wspomnieniach, całują medaliony, płaczą przy księżycu, szaleją z czułości na widok dzieci, omdlewają w teatrze, przybierają zadumaną minę w obliczu oceanu”.
To ci, którym jak Tuskowi wydaje się, że gdzieś poza nimi istnieje wspaniały świat wspaniałych ludzi, znających się na malarstwie i winach i rozpoznających się po swoich upodobaniach. Wystarczy więc wyrecytować jak zaklęcie listę tych upodobań aby w tym świecie lepszych od siebie się znaleźć.
Nawet nie wiedzą jak bardzo się mylą.
© Izabela Brodacka Falzmann
20 stycznia 2020
źródło publikacji: blog autorski
www.naszeblogi.pl
20 stycznia 2020
źródło publikacji: blog autorski
www.naszeblogi.pl
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz