I teraz tym wszystkim, którzy mnożą domysły na temat nagłej zmiany frontu przez niemiecką minister kultury należy się pewne wyjaśnienie. Ale najpierw przypomnę pewną historię.
27 lipca 2011 o godz. 14:00, w siedzibie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, odbyła się konferencja prasowa z udziałem ówczesnego ministra kultury, Bogdana Zdrojewskiego (PO), który triumfalnie obwieścił, że do Polski wraca odzyskany obraz Aleksandra Gierymskiego znany jako „Pomarańczarka”, lub „Żydówka z pomarańczami”. Dzieło zostało zagrabione przez Niemców najprawdopodobniej po upadku powstania Warszawskiego, a do wybuchu wojny wystawiane było w Muzeum Narodowym w Warszawie. Na trop obrazu natrafiono w 2010 roku, kiedy wystawiono go do licytacji na aukcji w Buxtehude pod Hamburgiem. Po interwencji dyplomatycznej polskiej strony obraz został z aukcji wycofany i ponoć od tamtej pory trwały negocjacje pomiędzy złodziejem, a okradzionym. I tu chciałoby się zapytać, co tu negocjować, skoro sprawa wydaje się być ewidentna? „Pomarańczarka” była, a właściwie jest jednym z dziesiątków tysięcy dzieł sztuki zrabowanych przez Niemców. Tak o polskich stratach tylko w dziedzinie kultury pisze Wikipedia:
„Powojenne szacunki utraconych przez Polskę dzieł sztuki i wywiezionych przez okupanta niemieckiego (obejmujące tylko zbiory udokumentowane), wskazują na ubytek ok. 2,8 tys. obrazów znanych europejskich szkół malarskich, 11 tys. obrazów autorstwa malarzy polskich, 1,4 tys. wartościowych rzeźb, 15 mln książek z różnych okresów, 75 tys. rękopisów, 22 tys. starodruków, 25 tys. map zabytkowych, 300 tys. grafik, 50 tys. rękopisów muzealnych, 26 tys. bibliotek szkolnych, 4,5 tys. bibliotek oświatowych i 1 tys. bibliotek naukowych (łączne straty bibliotek wyniosły ok. 22 000 000 woluminów), oraz wiele innych nieudokumentowanych eksponatów i przedmiotów wartościowych (m.in. 5 tys. dzwonów kościelnych)”.Według śp. prof. Jana Piotra Marii Pruszyńskiego herbu Rawicz, prawnika i wybitnego specjalisty w dziedzinie ochrony zabytków szacunkowa wartość zrabowanych w Polsce dzieł sztuki to 30 mld dolarów. I teraz wracamy do „Pomarańczarki”. Podczas triumfalnej konferencji prasowej minister Zdrojewski zapomniał powiedzieć Polakom o najważniejszym. „Odzyskanie” skradzionego obrazu polegało po prostu na tym, że go odkupiono od złodziei dzięki hojnemu sponsorowi jakim było PZU. To zakrawa na skandal, że kolejne rządy i ministrowie budują narrację mówiącą jakoby niemieccy złodzieje cokolwiek dobrowolnie i wspaniałomyślnie zwracali Polakom. Nic z tych rzeczy. Niemieckie prawo stanowi bowiem, że po upływie 30 lat wszystko, co zagrabione oraz pozyskane w wyniku przestępstwa zostaje zalegalizowane i musi zostać odkupione przez okradzionego, a niemieckie państwo nie bardzo ma ochotę na czynienie wspaniałomyślnych gestów szczególnie wobec Polaków, których ograbiło na bezprecedensową skalę. Jednym słowem musimy robić dobrą minę do złej gry i negocjować z paserem, nazywanym przez trzy dekady trwania III RP „naszym adwokatem” i „najlepszym przyjacielem”, który jak nikt inny „potrafił rozliczyć się ze swoją trudną historią”.
I teraz chyba już wiemy, dlaczego minister kultury Niemiec, Monica Gruetters, mimo zapewnień nie mogła podpisać apelu zaproponowanego przez ministra Glińskiego. Po prostu ktoś ją wezwał na dywanik i postawił na baczność przypominając, że ani niemieckie państwo, ani jego obywatele niczego nie będą zwracać za przysłowiowe friko. Jeżeli okradziony jakimś cudem wytropi swoją skradzioną własność to niech za nią zapłaci i najlepiej, jeżeli przedstawi to jako brawurowe odzyskanie własności od uczciwego już niemieckiego państwa, które „grzecznie zwraca” to, co zagrabili w czasach wojny tajemniczy i anonimowi naziści. I jeszcze jedna historia sprzed sześciu lat, kiedy to media obiegła sensacyjna wieść o odnalezieniu w Niemczech gigantycznej kolekcji skradzionych podczas II wojny światowej dzieł sztuki. Do odkrycia doszło w monachijskim mieszkaniu niejakiego Corneliusa Gurlitta. Mówiło się o 1400 obrazach zaliczonych w czasach Hitlera do tak zwanej „sztuki zdegenerowanej”, wśród których znajdowały płótna Picasaa, Matissa i Chagalla. Cornelius Gurlitt to syn Hildebrandta Gurlitta, niemieckiego marszanda, który nosił przydomek „złodzieja Hitlera”, a jego zadaniem było rekwirowanie dzieł sztuki na podbitych terenach z rozkazu wodza III Rzeszy. Ponad wszelką wątpliwość wiadomo, że wśród obrazów były też dzieła sztuki zrabowane w Polsce. Tymczasem Niemcy w swojej bucie nie raczyli nawet upublicznić światowej opinii publicznej pełnej listy odnalezionych obrazów.
I tak rodzą się następujące pytania? Czy jest możliwe, aby służby niemieckie oraz organy ścigania nie interesowały się tym, co znajduje się mieszkaniu zmarłego w 1956 roku „złodzieja Hitlera”? Czy jest możliwe, że nie wiedziały, z czego żyje przez niemal 60 lat jego syn i jednocześnie spadkobierca? Czy można przez ponad pół wieku ukrywać skutecznie we własnym mieszkaniu niemal półtora tysiąca zrabowanych i niezwykle cennych obrazów, których wartości trudno sobie nawet wyobrazić skoro pojedyncze dzieła z tej niecodziennej kolekcji mogą być warte po kilkadziesiąt milionów dolarów? Cała ta historia bardzo szybko ucichła. Może, dlatego, że ukazała, ten „wielki naród Goethego” jako nację niczym nieustępującą pod względem zbrodniczego zapału i złodziejskich ciągot wschodniej bolszewickiej dziczy?
Przywykło się mówić, że bogactwo Niemiec to zasługa ich legendarnej już i doskonałej organizacji, pracowitości oraz licznym talentom, z których słynęli i słyną nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Należy jednak pamiętać, że bogactwo państwa to także, a może przede wszystkim, zamożność jego obywateli. Może warto byłoby się zastanowić czyje to rodowe srebra znajdują się w sejfach wielu niemieckich obywateli? Przy czyich tak naprawdę stołach i czyimi sztućcami spożywają posiłki? Czyje obrazy wiszą na ścianach ich salonów? Czy rzeczywiście wszystkiego dorobili się dzięki wspaniałej organizacji i wielkiej pracowitości? Skoro tak to dlaczego z taką konsekwencją bronią łupów zagrabionych w cieniu potwornych zbrodni? Ludobójstwo jest zbrodnią, która według prawa międzynarodowego nie ulega przedawnieniu. Okazuje się jednak, że majątek pozyskany w trakcie dokonywania zbrodni ludobójstwa może po latach zostać zalegalizowany. To szokujące, co napiszę na koniec, ale wynika z tego, że w sumie ludobójstwo popłaca, a Niemcy są tego najlepszym przykładem.
Tekst ukazał się w tygodniku „Warszawska Gazeta”
Uwaga: powyższy obrazek posiada swój własny krótki adres, którym można i należy się dzielić:
Ilustracje © Digitale Scriptor (DeS) ☞ tiny.cc/des
Odnośnie ilustracji: chyba jednak Brytyjczycy byli większymi złodziejami od Niemców? Przez ponad 100 lat rabowali pół świata...
OdpowiedzUsuńale nie rabowali nas
Usuń