Zanim padnie salwa
Przez kilka dni przewalał się przez Polskę zbrodniczy cyklon, którego ofiarą padło kilka osób, a i szkody majątkowe też były duże. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, że film pana Komasy pod pretensjonalnym tytułem „Boże ciało”, nie dostał żadnego Oskara, chociaż był do tej nagrody nominowany. Nie dostał, chociaż miał dostać – o czym zapewniali na różnych łamach znawcy nie tyle może przedmiotu, co mechanizmów nagradzania Oskarami. Bo pan Komasa rzeczywiście wstrzelił się w zapotrzebowanie na demaskowanie Kościoła, jak nie przy pomocy pedofilii, jak to zrobił pan Sekielski, to przy pomocy prezentowania Kościoła jako mafii eksploatującej Bogu ducha winnych obywateli, jak to zrobił pan Smarzowski, czy wreszcie przy pomocy przedstawienia alternatywy dla reakcyjnego i zepsutego do szpiku kości kleru, w postaci absolwenta poprawczaka, który przebierając się za księdza podbija serca i umysły prostych ludzi dobrej woli. Wydawałoby się, ze powinien dostać nie jednego, ale kilka Oskarów, a tu taki zawód! Pan Komasa i załoga próbowali robić dobrą minę, że nie traktują tych całych Oskarów poważnie, że to tylko takie jajcarstwo, ale widać było, że kwaśne winogrona. Jak pamiętamy, lis, nie mogąc dosięgnąć winogron, tłumaczył wszystkim, że ich nie chce, bo są kwaśne.
Ale nie traćmy nadziei, że sama nominacja okaże się zachęcająca nie tylko dla pana Komasy, ale i dla producenta „Bożego ciała”, że nakręcą tak zwany „remake”, czyli wersję uzupełnioną i poprawioną. Jestem przekonany, ze gdyby pan Komasa się postarał i wycisnął z tej historyjki wszystko, co trzeba, to dostałby Oskara jak nic. A co potrzeba? Najsampierw potrzeba zaprezentować absolwenta poprawczaka, jako potomka ocalałych z holokaustu, który z tego powodu od czasu do czasu dostaje przeraźliwej traumy i musi sobie jakoś ulżyć. Ponieważ wiadomo, że w traumie nic nie przynosi takiej ulgi, jak przylepienie złotego plastra, toteż bohater od czasu do czasu potrzebuje cos sobie ukraść i podczas takiej terapii zostaje przyłapany i oddany w szpony niezawisłego sądu. Niby nic – ale przecież akcja filmu toczy się w Polsce, a w Polsce, gdzie walka o praworządność wchodzi właśnie w decydującą fazę, z tymi niezawisłymi sądami, to nic nie wiadomo. Chodzi o to, że sędziowie mianowani z rekomendacji starych kiejkutów, strzegą praworządności niczym jakieś Cerbery, podczas gdy sędziowie z poręki „dobrej zmiany”, to banda cynicznych i skorumpowanych przebierańców, których widok niesłychanie zasmuca nie tylko pana redaktora Michnika, ale całą jego trzódkę, z panią redaktor Elizą Michalik, która teraz robi na Czerskiej za autorytet moralny. Pech sprawia, że bohater trafia w łapy takiego skorumpowanego przebierańca, który po zapachu rozpoznaje w nim potomka ocalałych, co budzi w nim uśpione dotąd instynkty nazistowskie i skazuje biedaka na poprawczak. Tamtejsi naziole biorą go w obroty, co popycha go w stronę mistycyzmu i pozwala mu odkryć w sobie wokację do stanu duchownego. I kiedy dostaje warunkowe zwolnienie, trafia do księdza, wiejskiego proboszcza, w którego towarzystwie staje się księdzem, niby filmowy Zelig, któremu w towarzystwie Murzynów czerniała skóra, a wśród kobiet w ciąży rósł brzuch. Tamtejsi parafianie nie mogą się młodego księdza nachwalić, a ten, działając cierpliwie i metodycznie nawraca ich na judaizm, dzięki czemu wyrzekają się organicznego polskiego antysemityzmu i wszystko kończy się wesołym oberkiem. Jeśli taki film nie dostałby przynajmniej jednego Oskara, to byłby to nieomylny znak, że Akademii Filmowej pomieszało się w głowach, co zresztą nie jest wykluczone, skoro pominęła film Romana Polańskiego o aferze Dreyfusa, ponieważ Polański 40, czy 50 lat temu dostarczył przeżyć jakiejś panieneczce.
Ale do diabła z tym całym przemysłem rozrywkowym, którego pracownicy najwyraźniej dopuścili sobie do głowy, ze przypadło im w udziale naprawianie świata i jeden z laureatów chlapnął ze sceny, że wszystkie narody i rasy są sobie równe. Najwyraźniej nie przemyślał swojej wypowiedzi, bo jakże narody czy rasy mają być równe, kiedy niektóre są przecież równiejsze od innych? Dopóki aktorzy recytują teksty, dajmy na to, Szekspira, to wszystko jest w porządku, ale jak zaczynają mówić teksty własne, to robi się nie tylko niedobrze, ale nawet niebezpiecznie. Widać wyraźnie, że i na tym odcinku frontu ideologicznego występują niedociągnięcia, ale esperons, że przyjdzie walec i wyrówna.
Zupełnie inna sytuacja panuje na froncie walki o praworządność, do której Nasza Złota Pani z Berlina coraz głębiej wciąga instytucje Unii Europejskiej. Niezależnie od Parlamentu Europejskiego, w którym, gdy to piszę, to znaczy - 11 lutego wieczorem - rozpoczęła się debata na temat stanu praworządności w naszym bantustanie, to Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu postawił Polsce ultimatum, że jeśli do 13 lutego nie udzieli wyjaśnień co do likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, to za każdy dzień zwłoki przysoli jej karę w wysokości 2 milionów euro dziennie. Miesięcznie dawałoby to 60 mln euro, czyli co najmniej ćwierć miliarda złotych, czyi 3 mld złotych rocznie. Jeśli dodamy do tego pojawiające się coraz częściej w Parlamencie Europejskim głosy, by wysokość unijnych subwencji dla członkowskich bantustanów uzależnić od stanu praworządności w każdym z nich, to można odnieść wrażenie, że na tej całej Unii Europejskiej wyjdziemy, jak Zabłocki na mydle. Nieprzejednana opozycja, tworząca obóz zdrady i zaprzaństwa wprawdzie oskarża PiS o skryty zamiar „Polexitu”, ale to oczywiście nieprawda, bo rząd pana premiera Morawieckiego oczekuje unijnych subwencji, jak kania dżdżu. Zresztą obóz zdrady i zaprzaństwa też uważa, że poza Unią nie ma życia, bo w przeciwnym razie Nasza Złota Pani zaraz by wszystkim przypomniała, skąd wyrastają im nogi.
A wypadałoby to przypomnieć przynajmniej posągowej pani Małgorzacie Kidawie-Błońskiej. Przywlokła się do Pucka na uroczystość setnej rocznicy zaślubin Polski z morzem, w której uczestniczył prezydent Andrzej Duda. Z tego powodu przywlokła się za nim również objazdowa ekipa płomiennych szermierzy demokracji, którzy przerywali przemówienie prezydenta gwizdami i obelżywymi okrzykami. Kiedy uroczystość w swej części oficjalnej dobiegła końca, posągowa pani Małgorzata, w cywilu wicemarszałek Sejmu, wyściskała się z łobuzerią, która postponowała jej kontrkandydata w wyborach prezydenckich, ale zarazem i urzędującego prezydenta państwa. Co tu ukrywać; za mądra ta cała pani Małgorzata to nie jest i stosunkowo dobrze wygląda, oczywiście jak na garbatego, dopóki nic nie mówi, bo jak już zacznie, to zaraz czar pryska. Ale któż inny może brać udział w obozie zdrady i zaprzaństwa, kiedy Naszej Złotej Pani właśnie tacy sojusznicy są w Polsce potrzebni?
Przed niezawisłym Sądem Ostatecznym
„Wybiła godzina, ścina się rodzina. Brat brata, wuj ciotkę, a kuzyn – kuzyna. Bulgoce saganek, dochodzi bratanek. Żre podagra szwagra, kat mu zaraz zagra. Idzie wnuczek, idzie teść, ja cię uczę, jak ich grześć. Lewą tnij, prawą kłuj, bo tu stryj, a tam wuj. Wybiła godzina, gadzina rodzina, na kogo wypadnie, na tego się wspina. (…) Sam się ukryj wszędzie. Nie schowasz się wcześnie, pochowają we śnie.” - głosiła wróżba ze starej szafy wróżebnej, którą w ciekawości, a na swoją zgubę uruchomił król Murdas w „Bajce o królu Murdasie” Stanisława Lema. Przypominam ten utwór bo jest on kolejnym przykładem, że literatura znacznie wyprzedza życie, zwłaszcza polityczne. Król Murdas uwierzył we wróżbę ze starej szafy, że rodzina knuje spisek, toteż zaraz wszystkich wymordował, oprócz stryja, który uciekł, przebrawszy się za pianolę. Niestety Murdasa nękały złowróżebne sny, na które nie było rady, bo cóż policja, czy tajniacy mogą poradzić przeciw snom? Toteż żeby jakoś zneutralizować złe sny, zapowiadające mu zgubę, Murdas postanowił wyśnić sen patriotyczny, z rozwianymi sztandarami, w którym poddani dawaliby wyraz swemu uwielbieniu dla króla. Niestety zamiast tego snu przyśniła mu się śrubka. Początkowo nie wiedział, co to znaczy, aż wreszcie poraziła go myśl straszliwa, że to rym do trupka!
8 lutego odbyła się w Warszawie manifestacja poparcia dla Trybunału Konstytucyjnego i reformy sądownictwa, którą kilka dni wcześniej zatwierdził swoim podpisem pan prezydent Andrzej Duda. Myślę, że ta sobotnia manifestacja jest odpowiedzią na manifestacje poparcia dla Sądu Najwyższego, który powziął uchwałę, będącą początkiem bolszewickiej rewolucji w systemie prawnym. Uchwała ta bowiem odwróciła o 180 stopni zasady leżące u podstaw systemu prawnego: że nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie, zasadę odpowiedzialności indywidualnej, a nie zbiorowej, zasadę domniemania niewinności i ogólne domniemanie dobrej wiary. Dokładnie to samo zrobili w Rosji bolszewicy, wskutek czego miliony ludzi przypłaciły to życiem. Nasi bolszewicy, dla niepoznaki poprzebierani w togi może aż tacy krwiożerczy nie są, bo w odróżnieniu od Rosjan, którzy łatwo popadają w skrajności, Polacy są narodem raczej safandulskim, co się objawia m.in. w tym, że u nas nic, albo prawie nic, nie dzieje się naprawdę, że przeważnie mamy do czynienia tylko z imitacjami. Ale nawet imitacja rewolucji bolszewickiej może okazać się groźna, bo jej ofiary mogą już być prawdziwe. Mamy zatem z jednej strony realną groźbę, wokół której polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza mobilizuje mikrocefali, a z drugiej – próbę rekonstrukcji historycznej przedwojennej sanacji, której cechą było uzależnianie wszystkich dziedzin życia społecznego od politycznej władzy. Wyrażała to konstytucja z 1935 roku, wskazując w art. 4, że „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. W przełożeniu na język ludzki oznacza to, że poza państwem nie ma i nie może być życia. Poza państwem, to znaczy – poza ramami arbitralnie wyznaczonymi przez prezentującą się w charakterze „państwa” biurokrację. Zatem z jednej strony mamy perspektywę rewolucji bolszewickiej, która – jak uczy doświadczenie – prowadzi do najstraszniejszej despotii, a z drugiej – perspektywę dyktatury łagodniejszej, właśnie safandulskiej, niemniej jednak dyktatury, sprawowanej naprzemian przez polityczne watahy. O tym, żeby nie było ani despotii, ani dyktatury łagodnej nie ma mowy.
Dramatyzmu sytuacji dodaje okoliczność, że bolszewicka rewolucja proklamowana przez Sąd Najwyższy, jest tylko fragmentem rewolucji przewalającej się przez Europę na podobieństwo tornada. Ta rewolucja nie jest skierowana przeciw instytucjom państwa, to znaczy – nie wbrew państwu, a z wykorzystaniem dla jej celów instytucji państwowych – co promotorzy tej rewolucji zapowiadali jeszcze w 1968 roku w postaci długiego marszu przez instytucje. W rezultacie mamy sytuację, niczym w wierszu Tuwima „Rewolucja w Niemczech”, gdzie czytamy, jak to „władza w zapale ludności dynamit dawała na kartki; przy każdej karteczce był plan demonstracji.” Ale komuna – swoją drogą – a narody – swoją. Podobnie jak podczas I wojny światowej niemiecki sztab generalny zainfekował Rosję komunizmem, żeby wyeliminować ją z wojny, tak i teraz rewolucyjny chaos jest wprzęgnięty w służbę tworzenia europejskiego imperium z Niemcami, jako jego przywódcą. Widoczne jest to już gołym okiem, między innymi dzięki wykorzystaniu tak zwanej zasady lojalnej współpracy z traktatu lizbońskiego. Stanowi ona, że państwa członkowskie muszą powstrzymać się od wszelkich działań, które „mogłyby zaszkodzić celom Unii Europejskiej”. Toteż gwoli stworzenia pozorów legalności dla wsparcia unijnych instytucji dla pogłębienia chaosu w Polsce, używa się sloganu, jakoby celem UE była praworządność. Mikrocefale – jak to mikrocefale – myślą, że z tą praworządnością to wszystko naprawdę, więc niesiony tą falą Sąd Najwyższy przekroczył Rubikon i cofnąć się już nie może, podobnie jak i rząd po podpisaniu przez prezydenta Dudę nowelizacji ustaw sądowych. Mamy zatem sytuację rewolucyjną, która powstaje, kiedy spełnione są jednocześnie trzy warunki: kiedy są powody do niezadowolenia (a gdzie ich nie ma?), kiedy to niezadowolenie uzewnętrznia się w wydoczny sposób i wreszcie – kiedy jakieś wpływowe państwo jest zainteresowane w wywołaniu w innym państwie przewrotu.
Sytuacja jest, jak widać, dramatyczna, ale nigdy nie jest tak, żeby nawet takie sytuacje były pozbawione elementu komicznego. To są właśnie demonstracje i kontrdemonstracje. 8 lutego odbyła się manifestacja poparcia dla rządu, więc teraz nieprzejednana opozycja powinna wyśnić jeszcze większą manifestację antyrządową. Co jednak będzie, kiedy – jak to się przytrafiło królowi Murdasowi – przyśni się jej tylko śrubka? Wtedy w sukurs opozycyjnym snom może przyjść jawa w postaci Sądu Najwyższego, który na tę okoliczność mianuje się Sądem Ostatecznym i podejmie kolejna uchwałę o końcu świata, a jeśli nawet nie całego świata, to w sprawie finis Poloniae.
Stalincy idut!
No i kto jeszcze dzisiaj odważy się natrząsać z Józefa Stalina, że zajął się językoznawstwem? Dzisiaj już nikt nie powinien się na to ważyć, bo gołym okiem widać, że Józef Stalin był prekursorem nowej epoki – właśnie tej, w którą akurat wchodzimy. Nie tylko był prekursorem, ale doczekał się całych zastępów kontynuatorów i naśladowców, którzy obecnie tworzą awangardę, może nie cywilizacji, bo ta własnie pod ich przewodnictwem obumiera, co komunistycznej rewolucji, która co najmniej od pół wieku przewala się przez Europę i Amerykę Północną. Tam też i to w coraz szybszym tempie. Bawiąc w roku 1990 w Polsce amerykański noblista z ekonomii Milton Friedman opowiadał nam, jak to gdzieś w połowie lat 80-tych zaszedł do Biblioteki Kongresu w Waszyngtonie, poprosił o program amerykańskiej partii komunistycznej z lat 20-tych i z przerażeniem skonstatował, że wszystkie punkty tego programu zostały już w USA zrealizowane. W tej sytuacji rodzajem kropki nad „i”jest zwycięstwo w prawyborach w stanie New Hampshire pana Berniego Sandersa, komunisty, przy którym nawet nasz pan Adrian Zandberg wydaje się gołąbkiem pokoju.
Stara anegdotka głosiła, że USA są krajem nieograniczonych możliwości. Kennedy udowodnił, że prezydentem może zostać katolik, Nixon udowodnił, że prezydentem może zostać człowiek niezamożny, a Ford udowodnił, że prezydentem może zostać każdy. Skoro tak, to dlaczego nie pan Bernie Sanders? Prędzej czy później do tego dojdzie, tym bardziej, że jego obecny sukces pokazuje, iż stopień oduraczenia społeczeństwa amerykańskiego jest większy niż mogłoby się wydawać. Dotyczy to zwłaszcza tak zwanych celebrytów, o czym mogliśmy przekonać się niedawno, przy okazji wręczania Oskarów. Jeden z nagrodzonych nie tylko współczuł krowom, że z powodu sztucznej inseminacji nie odczuwają żadnej satysfakcji seksualnej, a w dodatku odbiera im się dzieci, ale w dodatku dopuścił się też, oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, myślozbrodni antysemityzmu. Powiedział mianowicie, że wszystkie narody i rasy są równe. Jak to „równe”, skoro wiadomo przecież, że niektóre są równiejsze od wszystkich pozostałych? Myślę, że tylko patrzeć, jak zostanie poddany reedukacji w jakimś chłodnym, albo przeciwnie – jakimś gorącym i dusznym miejscu, bo – jak to niedawno zapowiedział w chwilowo nieczynnym obozie w Oświęcimiu Ronald Lauder – nienawistnicy, a zwłaszcza antysemitnicy, jako nosiciele „śmiertelnego wirusa” powinni gnić w więzieniach. Ciekawe, że wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler nosicielstwo nie tyle „wirusa”, tylko zarazków tyfusu plamistego przypisywał właśnie Żydom. A jak rozpoznać nienawistnika? To proste, jak budowa cepa; nienawistnicy to wszyscy ci, którzy się nam nie podobają, a zwłaszcza ci, którzy nie podobają się żydowskiej Lidze Antydefamacyjnej.
Kiedy już polityka miłości i tolerancji zostanie doprowadzona do logicznej skrajności, to na podstawie postulowanych przez pana Laudera „wymagających praw”, Liga będzie nieubłaganym palcem wskazywała nienawistników, a resztą zajmą się już pierwszorzędni fachowcy. Ciekawe, czy zostanie to nazwane realizowaniem prawa człowieka do dobrej śmierci, czy jakoś inaczej – bo inwencja w dziedzinie językoznawstwa wydaje się niewyczerpana. Na przykład dzieciobójstwo zostało nazwane „prawami reprodukcyjnymi”, które pulchna pani Katarzyna Lubnauer uznaje za podstawowe „prawo człowieka”. Na razie „prawa reprodukcyjne” dotyczą ludzi bardzo małych, zwanych na tę okoliczność „płodami”, których nie obejmują standardy ochrony praw człowieka, ale to przeciez nie jest ostatnie słowo i tylko patrzeć, jak w miarę postępów socjalizmu zostanie zrealizowany również postulat tzw. „aborcji opóźnionej”, w ramach której osobniki niepożądane będą eliminowane nawet długo po swoim urodzeniu. A w jaki sposób będzie się kwalifikowało takie osoby? Tego jeszcze na razie nie wiemy, ale jeśli padnie taki rozkaz, to jakieś rozwiązanie z pewnością znajdą niezawiśli sędziowie z Sądu Najwyższego. To wydaje się konieczne ze względu na podtrzymanie socjalistycznej praworządności, do której Unia Europejska przywiązuje taką wagę. Myślę, że archaiczne kryteria, na podstawie których w przeszłości wymierzana była kara śmierci, nie będą wchodziły w rachubę, bo aborcja opóźniona, podobnie jak obecne „prawa reprodukcyjne” dla swojej realizacji nie wymagają udowadniania eliminowanemu żadnej winy, nawet nieumyślnej.
Ale nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość, która – jak widać – rysuje się jako świetlana, więc nie bardzo wiadomo, dlaczego właściwie ludzkość popada w coraz większy gretynizm w związku z globalnym ociepleniem. Komu będzie za gorąco, tego podda się procedurze mrożącej krew w żyłach i po krzyku. Nie wybiegajmy tedy zbyt daleko w przyszłość, bo i teraz mamy wiele przykładów kreatywności językowej nie tylko w dziedzinie obyczajowej, ale i polityczno-gospodarczej. Akurat Sejm uchwalił ustawę budżetową bez zwyczajowego deficytu, czyli przewagi wydatków nad dochodami – co stało się przedmiotem przechwałek działaczy i propagandystów „dobrej zmiany, że nieomylny to znak, iż gospodarka pod światłymi rządami pana Mateusza Morawieckiego rozwija się w tempie stachanowskim. Wprawdzie jeszcze niedawno panowała opinia, że o dobrej kondycji gospodarki świadczy właśnie deficyt budżetowy, bez którego nie może być rozwoju, ale to było widocznie na innym etapie, kiedy obowiązywały inne mądrości, podczas gdy na etapie obecnym dobry jest budżet zrównoważony. Toteż, ma się rozumieć, nie posiadamy się z radości, ale niepodobna nie zauważyć, że równowaga budżetowa została uzyskana dzięki jednorazowemu zaksięgowaniu na 2020 rok tzw. „opłaty przekształceniowej”, to znaczy haraczu, jaki rząd pobierze tytułem zamiany kont w otwartych funduszach emerytalnych, na Indywidualne Konta Emerytalne, gdzie właścicielem zgoromadzonych tam środków będzie emeritus. Co prawda, tak mówiło się i przedtem, o czym w roku 1997 zapewniała mnie Wielce Czcigodna pani Ewa Tomaszewska, ale jednocześnie wyjaśniała, że właściciel tych środków nie będzie mógł ich podjąć z Funduszu na żądanie, „bo każdy by tak chciał”. Ciekawe, czy z tych Indywidualnych Kont Emerytalnych właściciel będzie mógł podjąć pieniądze w wybranym przez siebie momencie, czy też będzie musiał poczekać z tym aż do śmierci?
Na razie rząd obiecuje, że taki jeden z drugim będzie mógł używać życia dopiero po przejściu na emeryturę, bo jego pieniędzmi będzie zarządzał fundusz inwestycyjny, ale to przecież dopiero początek reformy, więc nie jest wykluczone, że niezawisły Sąd Najwyższy orzeknie tak, jak w roku 2008, że te środki stanowią „fundusze publiczne”. Właśnie dzięki temu rząd premiera Tuska mógł przejąć połowę pieniędzy zgromadzonych na OFE, a rząd pana premiera Morawieckiego przejmuje właśnie resztę, pobierając przy okazji 15-procentową „opłatę przekształceniową”, z czego spodziewa się około 20 miliardów złotych. To ma być opłata jednorazowa, ale na tym świecie pełnym złości tylko dwie rzeczy są pewne: śmierć i podatki, więc jeśli w przyszłym roku też trzeba będzie gasić defycyt, by przekonać wyznawców, że wszystko jest gites tenteges, to może pojawi się jakiś nowy pomysł. Tymczasem tegoroczny budżet będzie zasilony kolejnymi jednorazowymi wpływami ze sprzedaży praw do emisji dwutlenku węgla i częstotliwości 5G. Dodatkowo dochody budżetowe zostaną zasilone nowymi podatkami wprowadzonymi przez rząd „dobrej zmiany”, które mają przynieść około 14 mld złotych. Tymczasem pan premier powiedział, że podatki nigdy nie były takie niskie, jak teraz. Jakże to możliwe? Ano, dzięki inwencji językowej, bo te nowe obciążenia fiskalne nie są żadnymi „podatkami”, tylko zwyczajnymi „opłatami”. I kto w tej sytuacji ośmieli się naigrawać z Józefa Stalina, który okazał się prekursorem nowej epoki?
Wynalazcy wynalazków
Podczas wystawy przemysłowej, jaka została zorganizowana w koszmarnych czasach sanacji żartowano sobie, że było tam bardzo wiele wynalazków opracowanych przez Ignacego Mościckiego oraz jeden wynalazek Józefa Piłsudskiego – właśnie Ignacy Mościcki. Nie wiem, czy pan prezydent Andrzej Duda porobił jakieś wynalazki poza odkryciem, że w żyłach każdego Polaka płynie przynajmniej kropla krwi żydowskiej, ale nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, lepiej...” - no, mniejsza z tym), że sam pan prezydent Andrzej Duda jest wynalazkiem Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego. Przyznał to sam pan premier Mateusz Morawiecki, mówiąc podczas konwencji wyborczej pana prezydenta Dudy, że poszedł on w ślady prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nawiasem mówiąc, prezydent Lech Kaczyński też był wynalazkiem swego brata i nawet zdawał sobie z tego sprawę, kiedy po ogłoszeniu wyników głosowania w 2005 roku, publicznie złożył mu meldunek o „wykonaniu zadania”. Kto jest wynalazcą Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego – tajemnica to wielka tym bardziej, że prezes Jarosław Kaczyński, jak przystało na self made mana, mógł przecież wynaleźć się sam, być może przy niejakiej współpracy z Lechem Wałęsą, którego w rewanżu wynalazł na prezydenta i nawet swój wynalazek w 1990 roku opatentował.
Warto zwrócić uwagę nie tylko na to, że prezes Jarosław Kaczyński jest takim płodnym wynalazcą, ale również i na to, że niektóre jego wynalazki niekiedy buntują się przeciwko niemu, na podobieństwo ucznia czarnoksiężnika. Tak właśnie stało się w przypadku Lecha Wałęsy, który w jednej chwili spuścił z wodą obydwu braci Kaczyńskich i to w momencie, gdy Lech Kaczyński był szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a Jarosław stał na cele Porozumienia Centrum, które całą Polską kręciło. Przynajmniej tak się to na pierwszy rzut oka wydawało, ale skoro Lech Wałęsa tak bez ceregieli potraktował obydwu tych dygnitarzy, to nie tylko nieomylny to znak, że zbuntował się przeciwko swemu wynalazcy, ale również – że może wcale nie był wynalazkiem Jarosława Kaczyńskiego, tylko kogoś zupełnie innego i ten ktoś zupełnie inny doszedł do wniosku, że pora przejść na ręczne sterowanie Kukuńkiem? Jak widzimy, co krok natykamy się na coraz to większe tajemnice, na które skąpe światło rzucają tylko teorie spiskowe. Jedna z nich głosi, że Kukuniek w 1976 roku został zdjęty z ewidencji SB, gdzie figurował, jako „Bolek” - ale tylko dlatego, że został przejęty na ewidencję starych kiejkutów, czyli wojskówki. W takim charakterze trafił do Wolnych Związków Zawodowych w Gdańsku, a kiedy obydwie bezpieki uznały, że nadszedł czas, by Edwarda Gierka wysadzić z siodła, właśnie Kukuniek został wyznaczony na przywódcę robotników, chłopów i inteligencji pracującej, słowem – na przywódcę naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Nie wszystkim się to podobało, dlatego niektórzy współbojownicy Kukuńka z cichą radością powitali wprowadzenie stanu wojennego. Stwarzał on bowiem szansę pozbycia się z szeregów opozycji, a w każdym razie - wymanewrowania tak zwanej „ekstremy” na rzecz „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, co to z pobudek rasowych i innych przywdziali kostium demokratów, a nawet – płaszcze Konrada. „Lewica laicka” bowiem, w odróżnieniu od „ekstremy” miała faktyczny monopol na kontakty zagraniczne, a poza tym cieszyła się zaufaniem starych kiejkutów. Mieli oni wprawdzie do lewicy laickiej pretensje, że im się zbisurmaniła, ale – jak to wywiad – wiedziały, że chociaż się tam i zbisurmaniła, to serce ma po lewej stronie, jak przykazał Stalin. Ale „lewica laicka” z punktu widzenia starych kiejkutów miała jedną wadę – że mianowicie składała się z samych inteligentów albo półinteligentów, w związku z czym żaden z nich nie bardzo się nadawał na przywódcę ruchu robotniczego. Tu trzeba było jakiegoś naturszczyka i Kukuniek nadawał się w sam raz tym bardziej, że były na niego potężne „haki”. Ale ponieważ „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, to trzeba było Kukuńka odpowiednio obstawić na wypadek, gdyby strzeliła mu do głowy jakaś „koncepcja”. Tyle teoria spiskowa, która oczywiście nie wyjaśnia tajników wynalazczości, bo tajemnicę, zwłaszcza taką, rzadko udaje się wyjaśnić; co najwyżej można się do niej zbliżyć bardziej lub mniej.
Jak doszło do wynalezienia pana Andrzeja Dudy na prezydenta – też nie wiadomo, bo jeszcze pół roku przed inauguracją kampanii prezydenckiej w roku 2015 nie był on w kraju szerzej znany, jako polityk samodzielny, a prawdę mówiąc, nie był znany wcale. Dlatego też pan red. Michnik twierdził, że prezydent Bronisław Komorowski nie ma z kim przegrać, no, chyba, żeby po pijanemu przyjechałby na pasach zakonnicę w ciąży. Prezydent Komorowski też w to uwierzył, no bo jakże tu nie wierzyć, skoro sam pan red. Michnik... Tymczasem w maju 2015 roku wybory wygrał Andrzej Duda i być może dlatego pan generał Dukaczewski, którzy przecież coś tam musi wiedzieć, w odróżnieniu od roku 2010, tym razem już nie zapowiadał, że otworzy sobie butelkę szampana, kiedy wygra Bronisław Komorowski. Co więcej – 18 czerwca 2015 roku odbyła się w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod kryptonimem „Most” z udziałem przedstawicieli najważniejszych ubeckich dynastii z Polski i ważnych ubeków z Izraela, którzy mieli żyrować u Amerykanów pomysł, by wciągnęli oni starych kiejkutów na listę swoich sukinsynów. Był to nieomylny znak, że stare kiejkuty chcą przejść pod rozkazy CIA i w tej sytuacji pozostawanie Bronisawa Komorowskiego na stanowisku prezydenta jest im potrzebne, jak psu piąta noga. Tutaj w sukurs przychodzi nam zza grobu Jan Olszewski, który w wywiadzie-rzece, jaki przeprowadza z nim pani Justyna Błażejowska („Ta historia wciąż trwa”), na stronie 396 pisze m.in. o sytuacji podczas przewodzenia swemu rządowi: „Otóż praktycznie biorąc, niektórych dziedzin służb w ogóle nie mogliśmy ruszyć ze względu na zawarte przez poprzedników porozumienia ze stroną amerykańską, dotyczące personalnych ról osób z wywiadu. Musieliśmy spróbować z tym żyć, licząc się z sytuacją, że będziemy mieli do czynienia nie tylko z przeciekami, ale nawet z pewnego typu sabotażem zasadniczej akcji w kierunku rozpoczęcia rozmów w sprawie naszej drogi do Paktu Północnoatlantyckiego. Nie było stuprocentowej pewności, w jaki naprawdę sposób płyną informacje kanałem służb specjalnych do odpowiednich komórek naszych amerykańskich sprzymierzeńców. (…) Są jeszcze inne piętra o których wciąż nie chciałbym zresztą opowiadać.” - mówił w latach 2011-2013. W roku 2015 sytuacja była zasadniczo odmienna od tej z początków 1992 roku, kiedy to światło nie było jeszcze wyraźnie oddzielone od ciemności. Teraz niby jest, ale raz po raz widzimy w ciemnościach błyski jakichś dziwnych świateł, co skłania do podejrzeń, że ten rozdział nie dokonał się ani wyraźnie, ani definitywnie. Dzięki temu łatwiej nam zrozumieć przyczyny wojny politycznej, jaka już od co najmniej 15 lat przewala się przez nasz nieszczęśliwy kraj. Warto tedy przypomnieć, że i prezydent Andrzej Duda w lipcu roku 2017 próbował stawać dęba swojemu wynalazcy, kiedy to po 45-minutowej rozmowie z Naszą Złotą Panią zawetował ustawy sądowe, będące oczkiem w głowie Naczelnika Państwa. Co będzie po 24 maja, kiedy już ostatecznie się wyjaśni, kto zasiądzie w Pałacu, nie bez kozery zwanym „Namiestnikowskim”. Jeśli zasiadłby tam ponownie pan prezydent Duda, to – ponieważ na trzecią kadencję kandydować już nie może – może też nie potrzebować już i aparatu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości. W tej sytuacji może zbuntować się definitywnie, bo jeśli spoza tajemniczch świateł w roku 2025 wyłoni się na białym koniu Donald Tusk, to otworzą się inne możliwości, które jednak będą mogły się zmaterializować pod ręką całkiem innego wynalazcy.
© Stanisław Michalkiewicz
13-16 lutego 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
13-16 lutego 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz