Zaraza w Grenadzie
„Kim jesteś, urocza maseczko? Kręconą na masce masz trąbę. Podrzucasz balonik, sztynkbombę i cuchniesz siarczyście, małpeczko.” – pisał w proroczej wizji poeta i dodawał: „Mecenas (wiadomo który – SM) w pęcherzach i wrzodach nabrzmiewa wesoło i śpiewa. Bulgoce w nim ropa i woda. Krew ruda mu płucka zalewa”. Czegóż może dotyczyć ta profetyczna wizja, jeśli nie szerzącej się z szybkością płomienia epidemii koronawirusa? Maseczek już zabrakło, to znaczy – nie tyle zabrakło, co padły ofiarą prawa podaży i popytu, ponieważ ich cena wrosła niebotycznie, chociaż – powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – ich skuteczność wobec koronawirusa podobno nie jest udowodniona. A przecież to dopiero początek, więc jeśli sytuacja będzie się dalej rozwijała w tym kierunku, to nieuchronne stanie się wprowadzenie stanu wojennego. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego przejmie władzę i każdemu obywatelowi każe założyć maskę z trąbą – aby się wypełniło pismo. W ogóle koronawirus stwarza tak znakomity pretekst do zaostrzenia tresury obywateli, że nic dziwnego, iż wszystkie rządy prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych wynalazków. A obywatele – jak to obywatele – myślą, że to wszystko naprawdę i skwapliwie poddają się tresurze, jak ten jegomość, który tylko po to zrobił prawo jazdy, żeby skrupulatnie przestrzegać surowych praw ruchu drogowego.
Co prawda z informacji statystycznych wynika, że koronawirus w 80 procentach przypadków ma przebieg łagodny, jak zwykła grypa. W kilkunastu procentach – zaostrzony, zwłaszcza gdy pacjent cierpi jeszcze na jakąś inną chorobę, a w około 4 procentach choroba kończy się śmiercią – jak to bywa również w przypadku innych chorób. W ogóle życie kończy się śmiercią, więc również te 4 procent nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie to, że dzisiejsi ludzie zatracili już potrzebę życia wiecznego, w związku z czym pragną tylko żyć długo, chociaż entre nous – nie bardzo wiadomo, po co. Być może po to, by pobierać świadczenia emerytalne, co wynikałoby z filozofii przyjętej dzisiaj przez większość rządów, że życie w wieku podeszłym jest ważniejsze od życia w młodości. Dlaczego tak ma być – nie wiadomo – ale niepodobna nie zauważyć, że takie właśnie przekonanie leży u podstaw systemu ubezpieczeń społecznych. Jak tylko taki jeden z drugim młody człowiek zacznie zarabiać, to natychmiast musi połowę swego dochodu odprowadzać państwu pod pretekstem składki na ubezpieczenie społeczne. Zabiera mu się połowę dochodu i to w dodatku wtedy, kiedy zakłada rodzinę, kiedy potrzebuje znaleźć sobie jakiś dach nad głową, kiedy rodzą mu się dzieci, które trzeba wychować i wykształcić – w zamian za obietnicę, że kiedyś coś dostanie. „Kiedyś” – bo przecież państwo może w każdej chwili zmienić wiek emerytalny – a Sejm w Polsce ostatnio zrobił to nawet dwukrotnie – no i „coś” – bo Sejm może w każdej chwili zmienić zasady naliczania emerytury. Skoro jednak nie można zlikwidować tego przymusowego dobrodziejstwa, to nic dziwnego, że każdy chciałby odebrać sobie chociaż trochę tego, co mu w przeszłości „obca przemoc wzięła”, Żeby jednak tak się stało, to musi żyć długo. Nie jest to bynajmniej takie proste i to nawet nie ze względów medycznych, tylko dlatego, że państwo, które przymus ubezpieczeń społecznych narzuca, zainteresowane jest, żeby obywatele żyli krótko – a ma ku temu mnóstwo możliwości, o których wcale nie musi nikogo informować. Ciekawe, czy nagłe pojawienie się koronawirusa nie jest rezultatem wypadku przy pracy w jakimś tajnym laboratorium wojskowym, w którym coś poszło nie tak. Wszystko jest możliwe, zwłaszcza w sytuacji, gdy – jak to zauważył Maurycy Rothbard – państwo jest najbardziej niebezpieczną organizacją przestępczą o charakterze zbrojnym, która dopuszcza się wszystkich możliwych przestępstw opisanych w kodeksie karnym – w tym przypadku – ryzyka sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego.
Ale koronawirus to jeszcze nic, to drobiazg niewątpliwy w porównaniu z wydarzeniem, które wstrząsnęło i nadal wstrząsa naszym nieszczęśliwym krajem gorzej, niż dreszcze wywołane przez zbrodniczego koronawirusa. Mam oczywiście na mysli świętokradztwo, jakiego dopuścił się europoseł Dominik Tarczyński. Nagrał on rozmowę ze spotkanym przypadkowo w pociągu panem redaktorem Adamem Michnikiem. Przekazał mu pozdrowienia dla brata Stefana, któremu śledczy z IPN zarzucają popełnienie aż 93 zbrodni. Pan redaktor Michnik zbył to wzgardliwym milczeniem, najwyraźniej świadomy tego, że zapoczątkowany przezeń na użytek „afery Rywina” obyczaj nagrywania rozmów i następnie robienia z nich użytku w postaci tzw. „dziennikarskiego sledztwa” mógł się upowszechnić do tego stopnia, że trafił pod strzechę Parlamentu Europejskiego. Ale popełnione przez Dominika Tarczyńskiego świętokradztwo niezwykle wzburzyło całe stado autorytetów moralnych, które nie szczędziły i nie szczędzą nadal europosłowi gorzkich słów krytyki. W tej krytyce można wyróżnić dwa nurty: jeden eksponuje brak rewerencji europosła Tarczyńskiego wobec więźnia komunistycznego reżymu, który cierpiał w kazamatach po to, by Dominik Tarczyński mógł zasiąść w Parlamencie Europejskim. Drugi nurt kładł nacisk na podeszły wiek pana redaktora Michnika, który liczy sobie 73 lata i niewątpliwie obliczony był na wzbudzenie w czytelnikach uczucia litości.
Ale oprócz tych dwóch nurtów, w dniach ostatnich pojawił się nurt trzeci, zapoczątkowany przez Władysława Frasyniuka, którego niedawno niezawisły sąd uwolnił od kary z powodu niskiej szkodliwości społecznej czynu polegającego na szarpaniu się z policjantami. Okazało się bowiem, że Władysław Frasyniuk dobrze chciał, to znaczy – bronił przed policjantami konstytucji i w ogóle. Wyrok jest prawomocny, toteż pan Władysław Frasyniuk rozdokazywał się w słusznej sprawie do tego stopnia, że na łamach redagowanej przez pana redaktora Michnika „Gazety Wyborczej” poradził europosłowi Dominikowi Tarczyńskiemu, żeby zaczął nosić ochraniacz na zęby. W jakim celu? Pewnie w takim, ze jeśli nie będzie miał ochraniacza, to ktoś mu te zęby w słusznym gniewie wybije. A któż mógłby coś takiego zrobić? Ano któż, jak nie pan Władysław Frasyniuk? Skoro może szarpać się nawet z policjantami, to w myśl argumentum a maiori ad minus (komu wolno czynić więcej, temu wolno czynić mniej), tym bardziej może wybić zęby Dominikowi Tarczyńskiemu, zwłaszcza w słusznej sprawie. A jakaż sprawa może być słuszniejsza, niż przykładne ukaranie świętokradcy, który dopuścił się obrazy majestatu pana redaktora Michnika? To oczywiście nie wystarczy, bo ukaranie – to sprawa jedna, a zadośćuczynienie – to sprawa druga. Toteż nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej…”, no, mniejsza z tym), że tylko patrzeć, jak autorytety moralne zaczną zbierać podpisy pod aktem przebłagania pana redaktora Michnika, a czterdziestogodzinne nabożeństwo w intencji przebłagalnej odprawi przewielebny ksiądz Wojciech Lemański – oczywiście dopiero wtedy, gdy koronawirus przestanie się srożyć i rząd zadekretuje, że można chodzić do kościoła bez obawy zarażenia.
Demaskujemy „niepoważnych”
Co się dzieje!? Kandydat na prezydenta państwa, pan Szymon Hołownia, został namówiony na wystawienie swojej kandydatury przez samego pana Michała Kobosko, który w celu lansowania swego protegowanego („a potem lansował mnie przez dwie godziny” - jak opowiadała przyjaciółce pewna celebrytka z branży rozrywkowej) zwolnił się nawet z wpływowego waszyngtońskiego think-tanku „Rada Atlantycka”, chociaż pewnie pępowiny nie przegryzł na wypadek, gdyby jego protegowanemu się jednak nie powiodło. W tej całej Radzie Atlantyckiej biorą udział osobistości z Goldman-Sachs, jacyś amerykańscy wojskowi, jacyś tamtejsi bezpieczniacy, wokół których krążą jacyś milionerzy – więc w tej sytuacji kandydatury pana Hołowni na prezydenta naszego bantustanu nie można traktować lekceważąco. Tym bardziej, że w gronie „ekspertów” Rady Atlantyckiej jest pan Daniel Fried z pierwszorzędnymi korzeniami, który pod koniec lat 80-tych wraz z szefem I Zarządu Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR (KGB) Władimirem Kriuczkowem, projektował naszą sławną transformację ustrojową, a później nawet nadzorował jej prawidłowy przebieg na stanowisku ambasadora USA w Warszawie. Czy w tej sytuacji kogokolwiek może dziwić, że wśród doradców doskonałych pana Hołowni znalazł się były Dowódca Generalny Rodzajów Sił Zbrojnych (kto by pomyślał, że mogą być takie operetkowe stanowiska?), pan generał Mirosław Różański, za sprawą złowrogiego ministra Antoniego Macierewicza, co to w naszej niezwyciężonej armii przeprowadzał kurację przeczyszczającą, przeszedł „w stan spoczynku”, ale - jak się okazuje – bynajmniej nie wiecznego. Jakby tego było mało, szefem kampanii pana Hołowni jest pan Jacek Cichocki, za rządów obozu zdrady i zaprzaństwa kierujący ministerstwem spraw wewnętrznych i koordynujący działalność wszystkich bezpieczniackich watah, jakie w ostatnim 30-leciu oblazły nasz nieszczęśliwy kraj. Kandydaturę pana Hołowni poparła spadkobierczyni pana prezydenta Pawła Adamowicza, pani Aleksandra Dulkiewicz z Wolnego Miasta Gdańska, a także pani Janina Ochojska. Przypominam zaś o tym wszystkim dlatego, że żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana redaktora Adama Michnika, właśnie zaczęła pana Hołownię pryncypialnie chłostać. Pan Jacek Żakowski, biegający u pana red. Michnika za tzw. „proroka mniejszego”, zauważył, że „w poważnym kraju celebryci bez politycznych doświadczeń nie walczą o najwyższe urzędy, a jeśli komuś zabraknie rozsądku, to poważni ludzie trzymają się z daleka”. Ja widać, ta pryncypialna krytyka dotyczy nie tylko naszego nieszczęśliwego kraju, który pan red. Żakowski najwyraźniej zaliczył do kategorii „pozostałych” (bo państwa dzielą się na poważne i pozostałe), nie tylko pana Hołowni uznanego przezeń za „celebrytę bez politycznych doświadczeń”, ale również pana generała Różańskiego, pana Jacka Cichockiego, a także pana Michała Kobosko, nie mówiąc już o pani Dulkiewicz i pani Ochojskiej, którym najwyraźniej też odmówił „powagi”. Co tu ukrywać; opinia, jakoby pan generał Różański nie jest człowiekiem poważnym, ma swój ciężar gatunkowy, ale skoro tak, to wypada postawić pytanie, w jakim celu pan red. Michnik spuścił pana red. Żakowskiego z łańcucha i poszczuł go na pana Hołownię. Pan Żakowski, skoro poczuł się chwilowo uwolniony ze smyczy, nawet się zagalopował – bo jakże uważać nasz nieszczęśliwy kraj nie za „poważny”, tylko – za „pozostały”, skoro sławną transformację ustrojową na gruncie tubylczym żyrował nie tylko pan generał Kiszczak, ale również Bronisław Geremek, Jacek Kuroń oraz sam Adam Michnik?
Najwyraźniej żydowskiej gazecie dla Polaków nie wystarcza już pryncypialne chłostanie złowrogiego Antoniego Macierewicza i dźganie go nieubłaganym palcem w chore z nienawiści oczy, nie wystarcza zdemaskowanie pani Patrycji Koteckiej, małżonki znienawidzonego ministra Ziobry, co to pragnie zdławić socjalistyczną praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju, której patronem po dziś dzień pozostaje pan Stefan Michnik (podobno trzy połączone izby Sądu Najwyższego pracują nad uchwałą o nadaniu Sądowi Najwyższemu imienia sędziego Stefana Michnika), nie wystarcza jej, w ramach leninowskich norm dotyczących organizatorskiej funkcji prasy, organizowanie rozmaitych polowań z nagonką, między innymi na niżej podpisanego – że aż musiała zabrać się za pana Hołownię? Wprawdzie „GW” informuje przy okazji, że przeciwko panu Hołowni występuje jakieś „stado dzikich bab” - jak pisał poeta w postaci „kobiet” z Dolnego Śląska, co to „wiedzą, co robią”. A co robią? Ano, najpierw rżną się na prawo i lewo, a jak którejś zaskoczy, to pozbywają się kłopotu w najbliższej rzeźni niewiniątek. To jednak łączy się z kosztami, no i pewnym, chociaż niewielkim, ryzykiem sepsy a w dodatku nasz nieszczęśliwy kraj wprowadził drakońskie prawa, nie pozwalające na wolnoamerykankę w tej dziedzinie – chociaż nie przypominam sobie, by jakiś niezawisły sąd odważył się na ukaranie kogokolwiek z tego powodu. Już tam taki jeden z drugim sędzia wie, że następnego dnia miałby na sali sądowej demonstrację, której uczestniczki pokazywałyby sądowej publiczności swoje waginy, a przynajmniej domagały się, żeby „przeprosił Kasię”. Jak pisał poeta: „psu nie honor bić się z kotem. Co mu po tem?” Zresztą pan Hołownia, jako robiący w postępowym katolicyzmie, ani myśli o pozamykaniu rzeźni niewiniątek, toteż jeśli „kobiety” biorą go w obroty, to dlatego, że chciałyby dostawać na koszt państwa pigułki, tak zwane „dzień po”, które dają stuprocentową gwarancję „bezpiecznego seksu” - do czego pan Hołownia jest ponoć ustosunkowany niechętnie.
W tej sytuacji wypada nam „rozebrać z uwagą” przynajmniej dwie możliwości. Po pierwsze – czy w wytwórni, która takie pigułki wytwarza, nie ma jakichś udziałów stary finansowy grandziarz Jerzy Soros, będący udziałowcem spółki „Agora”, wydającej w Warszawie żydowską gazetę dla Polaków i trzymający na łaskawym chlebie całe stado autorytetów moralnych. Taka okoliczność wyjaśniałaby zaangażowanie pana redaktora Michnika po stronie „kobiet” z Dolnego Śląska, których w przeciwnym razie nie tylko pewnie by nie zauważył, ale kto wie, czy nawet nie napiętnował – bo pan redaktor zawsze robi to, co w danym momencie dyktuje mu „mądrość etapu”.
Druga możliwość, która zresztą nie wyklucza pierwszej to ta, że tubylcza żydokomuna postawiła na pana Biedronia, który „kobietom” zafundowałby nie tylko pigułki, ale nawet i wibratory dopochwowe i łechtaczkowe, do grona swoich doradców właśnie powołał weterana ruchu robotniczego w osobie pana Stanisława Cioska oraz pana Marka Belkę, którego Służba Bezpieczeństwa, zapewne w uznaniu zasług, hojnie obdarowała aż dwoma operacyjnymi pseudonimami. On revient toujours a son premier amour – powiadają wymowni Francuzi, co się wykłada, że zawsze wraca się do pierwszej miłości – a wiadomo, że pierwszą miłością „lewicy laickiej”, która w naszym nieszczęśliwym kraju pojawiła się po śmierci Józefa Stalina w postaci frakcji tzw. „Żydów”, była przecież Partia Przewodniczka. W takiej sytuacji pan Hołownia rzeczywiście jest potrzebny, jak psu piąta noga, więc widać, że i pani Aleksandra Dulkiewicz z Wolnego Miasta Gdańska i pani Janina Ochojska z Parlamentu Europejskiego, ani pan generał Mirosław Różański, ani pan Jacek Cichocki, ani nawet pan Michał Kobosko, nie trzymają ręki na pulsie, co nieubłaganym palcem wytknął im biegający za proroka mniejszego pan red. Jacek Żakowski.
U progu niepowtarzalnej szansy
Wprawdzie wszyscy biją na alarm w związku z coraz to szybszym rozprzestrzenianiem się koronawirusa, ale nawet w poważnych sytuacjach nie można zapominać o myśleniu pozytywnym, do którego przecież autorytety moralne nieustannie zachęcają wszelkie postępactwo. Wprawdzie niektórzy ludzie od tego koronawirusa umierają, ale nie słychać, by był on groźny dla zwierząt, to znaczy – oczywiście dla „istot czujących”, które – tylko patrzeć, jak doczekają się praw politycznych, wykonywanych w ich imieniu przez specjalnego rzecznika. Skoro pan Bodnar może piastować operetkową posadę rzecznika praw obywatelskich, to dlaczego, dajmy na to, pan Hołownia, który martwi się o udział zwierząt, to znaczy – oczywiście „istot czujących” - w Sądzie Ostatecznym, nie miałby zostać ich rzecznikiem zwłaszcza, gdyby nie wygrał wyborów prezydenckich? Swoją drogą Sąd Ostateczny z udziałem takich, dajmy na to, świń, może dostarczyć każdemu niezapomnianych przeżyć, jakich „oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”, więc widzimy, że wszystko dopiero przed nami. Przed nami – ale dopiero, gdy umrzemy. W tej sytuacji koronawirus przestaje być taki groźny, skoro może okazać się biletem wstępu do sądowo-ostatecznych atrakcji.
Warto na początek zastanowić się, skąd właściwie ten cały wirus się wziął? Na razie tajemnica to wielka, więc jesteśmy skazani na domysły. Ja na przykład się domyślam, że mógłby on być rezultatem wypadku przy pracy. Oto w jakimś laboratorium uczeni pod duchowym przewodnictwem pana prof. Ehrlicha z Pensylwanii, pracowali nad wynalezieniem najskuteczniejszej metody zredukowania liczebności gatunku ludzkiego najwyżej do miliarda – ale któryś z nich postanowił wynieść gotowy produkt za bramę. To się zdarza, a pan Paweł Pitera utrzymywał nawet, że jest to stała metoda Kukuńka; jak wynieść za bramę puszkę farby, żeby w razie czego padło na strażnika. Raz to jest puszka, a innym razem - cała Polska. Bywało tak i przed Kukuńkiem, na przykład z izotopami, co uczcił mową wiązaną Ludwik Jerzy Kern: „Skombinowałbyś mi Franek izotop dla draki. Nie rób z siebie panny Lili, nie bydźże jołopem. Ceśkę by my postraszyli takim izotopem.” No i zaczęło się. Inna możliwość jest taka, że nieprzewidziany wypadek zdarzył się w tajnym laboratorium wojskowym, prowadzącym badania nad bronią biologiczną. Na taką możliwość wskazuje hipoteza, jaką niedawno ogłosili jacyś brytyjscy jajogłowi, że koronawirus przyleciał na ziemię z nieba za pośrednictwem asteroidy. Widać wyraźnie, że za uszczelnianie sprawy wzięli się pierwszorzędni fachowcy – ale kto im tę robotę zlecił? Czy przypadkiem nie dowódca Wojsk Biologicznych? No dobrze – ale z którego mocarstwa? W sytuacji, gdy sprawę uszczelniają pierwszorzędni fachowcy, na co wskazywałaby hipoteza asteroidy, będzie to trudne. Pewnej wskazówki dostarczy nam jednak informacja, w którym mocarstwie koronawirus nie zebrał śmiertelnego żniwa. Rzecz w tym, że mocarstwa pracujące nad bronią biologiczną, pracują równolegle nad antidotum, bo w przeciwnym razie broń nie nadawałaby się do użytku. Jeśli zatem w jakimś mocarstwie nie pojawi się koronawirus, tylko zwyczajna grypa („pijanego szypra kutra raz dręczyła myśl okrutna; facet myślał, że ma trypra, a to była zwykła kiła”), to będzie wskazówka, że jesteśmy na dobrej drodze. Z tego punktu widzenia trzeba spojrzeć na deklarację pana ministra zdrowia, że w Polsce żadnego koronawirusa nie stwierdzono. Okazuje się, że wysoka ocena naszego kraju pod rządami „dobrej zmiany” w rządowej telewizji, to wcale nie muszą być przechwałki – ale o tym na razie nie trzeba głośno mówić.
Tak czy owak, w ramach myślenia pozytywnego przedstawmy dobrodziejstwa, jakich świat, a zwłaszcza środowisko dostąpi dzięki koronawirusowi. Tedy po pierwsze, liczebność gatunku ludzkiego może zostać drastycznie zredukowana i to bez urządzania jakiegoś holokaustu, tylko z przyczyn, że tak powiem, naturalnych. Przewidział to jeszcze w latach 60-tych Jan Pietrzak, śpiewając że już w roku 2000 nastąpi „cisza nieznana, spokój odwieczny, kilka bakterii w głębi mórz” - ale niestety się pomylił, bo i data się nie zgadza i być może jacyś osobnicy okażą się odporni na zarażenie. Nie ma się jednak co zniechęcać, bo jeśli nawet nie zginie cała ludzkość, czego domagają się radykalni działacze ekologiczni, to i tak w dziedzinie ochrony środowiska nastąpi postęp. Im mniej ludzi, tym mniej gazów cieplarnianych, a na tym przecież nie koniec, bo chociaż epidemia koronawirusa rozwija się ślamazarnie, to jednak idzie we właściwą stronę, wychodząc naprzeciw postulatom wysuwanym przez papieża Franciszka, by opodatkować bogatych. Okazało się bowiem, że epidemia koronawirusa uderzyła boleśnie w globalnych krezusów. Według indeksu Bloomberga, ich majątek stopniał w dniach ostatnich aż o 139 miliardów dolarów – a przecież to dopiero początek. Jak tak dalej pójdzie, to poziom bogactwa spadnie do oczekiwanego przez socjalistów minimum i to bez konieczności wprowadzania specjalnego podatku dla krwiopijców, czy ich zjadania. Okazuje się, że nie miał racji poeta pisząc: „by mogła zapanować Równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno”. Koronawirus załatwi sprawę w rękawiczkach, bez konieczności wdeptywania kogokolwiek.
Ciekawe, jak rozwinie się sytuacja na świecie, kiedy gatunek ludzi wreszcie zniknie. Pewne wnioski można wyciągnąć z „Folwarku zwierzęcego” Jerzego Orwella, kiedy opisuje on ewolucję stosunków między „istotami czującymi” po wygnaniu pana Jonesa. Okazuje się, że „istoty czujące” mogą być jak ludzie, co jest wiadomością optymistyczną, bo chociaż ludzi już nie będzie, to przecież cywilizacja nie tylko przetrwa, ale może nawet przeżyć swoisty renesans. Przewidział to jeszcze w latach 60-tych Stanisław Lem, pisząc w jednym z opowiadań o „kolistej więzi”, łączącej bladawców z robotami. Najsampierw bladawce – bo tak właśnie nazywały roboty gatunek ludzki – wykulgały się z błota, stanęły na nogach i pobudowały maszyny. Te maszyny pobudowały maszyny inteligentne, a z kolei tamte – maszyny mądre, które z czasem zaczęły badać, czy nie można by świadomości w kisiel tchnąć – i jak próbują na białku, to im się nawet udaje. W rezultacie po pewnym czasie pojawiają się bladawce i cały cykl rozpoczyna się od nowa.
Jak widać, jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, zwłaszcza gdy za sprawą koronawirusa ziemia uwolni się od tej tłustej plamy w postaci gatunku ludzkiego. Oczywiście nie na długo, bo po paru milionach lat znowu mogą pojawić się jacyś osobnicy pretendujący do władania światem. Dlatego trzeba wykorzystać okazję, jaką stwarza koronawirus i wyhodować odmianę atakującą również wszystkie pozostałe organizmy żywe – dzięki czemu planeta osiągnie wreszcie upragniony przez pannę Gretę stan równowagi.
Przyczyną depopulacji w Europie są powszechne, obowiązkowe ubezpieczenia społeczne!
Stanisław Michalkiewicz o coraz szybciej narastającym zagrożeniu imigracyjnym nomen omen - Starego Kontynentu. Fragmenty dyskusji z publicznością spotkania "Po wyborach, przed wyborami" w Radomiu 27.02.2020 r.
© Stanisław Michalkiewicz
4-6 marca 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
4-6 marca 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja
Pan Stanisław najwyraźniej czytał wywiad z DES-em i w wideo rozciągnął to samo o depopulacji do kilkunastominutowej pogawędki. Prawdziwy mistrz oratorstwa :-)
OdpowiedzUsuńWnioski oparte na faktach, inaczej tzw. prawdę, każdy może sformułować niezależnie od innych. Pomyśl: przecież 2+2 zawsze daje w wyniku 4 w każdym kraju, każdym języku i każdej logicznie myślącej osobie.
Usuń