OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Krauze, Andrzej

Pan Andrzej Krauze urodził się 7 marca 1947 roku we wsi Dawidy Bankowe i był młodszym bratem zmarłego w 2018 roku reżysera, Antoniego Krauze.

Jest znanym grafikiem i rysownikiem, głównie ze swych rysunków satyrycznych, ale w swoim dorobku ma także wiele plakatów filmowych i teatralnych, a także ilustracji książkowych. Jest też autorem kilku książek dla dzieci.

Jeszcze przed studiami publikował swoje rysunki m.in. w miesięczniku „Wiedza i Życie”, gdzie debiutował w 1965 roku.
W 1966 rozpoczął studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Uczył się najpierw na Wydziale Malarstwa, potem wybrał specjalność projektowanie graficzne, gdzie studiował pod kierunkiem Henryka Tomaszewskiego.
Od 1970 współpracował ze „Szpilkami”, a w latach 1974–1981 felietony rysunkowe Andrzeja Krauzego ukazywały się na łamach „Kultury”. Zamieszczał swoje rysunki również w „Tygodniku Solidarność” i wydawnictwach podziemnych. Ilustrował książki drukowane w drugim obiegu (m.in. „Folwark zwierzęcy” Orwella).
W 1979 roku wyjechał z Polski do Wielkiej Brytanii.
Od 1989 roku współpracuje stale z brytyjskim „Guardianem”, a od 2000 z „Rzeczpospolitą”. Publikował również w „The Times”, „Observerze”, „The Sunday Telegraph”.
Od 2013 roku jest współpracownikiem czasopisma „W sieci”, równocześnie współpracuje z pismem „Do Rzeczy”, „Tygodnikiem TVP” i innymi wydawnictwami.

[źródło informacji: www.wikipedia.org i inne]





Dawniej był nóż, teraz ma być kwiatek


„Kiedyś ilustrując temat rasizmu, rysowałem czarnoskórych. Dziś redaktor mówi, żeby skomentować to zjawisko bez koloru” – mówi ilustrator Tygodnika TVP Andrzej Krauze.
Od 22 lutego do 17 maja 2020 w Zachęcie można będzie oglądać wystawę jego rysunków pt. „Lekcja fruwania”.

Łukasz Lubański dla „Tygodnik TVP”:
— Na wystawie w Zachęcie będziemy mogli obejrzeć pana rysunki publikowane na łamach brytyjskiego dziennika „The Guardian”. W jakich okolicznościach nawiązał pan współpracę z tą redakcją?


Andrzej Krauze:
— To było w 1989 roku, mieszkałem w Anglii już dziewięć lat. Zadzwonił do mnie Alan Rusbridger, redaktor działu komentarzy politycznych w „Guardianie”, a później również redaktor naczelny. Musiał widzieć moje rysunki w innych, mniejszych magazynach. Zapytał, czy zilustruję artykuł Francisa Fukuyamy o końcu historii – Fukuyama pisał na ten temat do „Guardiana” jeszcze przed wydaniem swojej głośnej książki. Rysunek się spodobał i tak się zaczęło.

— W jaki sposób zilustrował pan tekst Fukuyamy?

— Narysowałem ruiny Imperium Rzymskiego, rozbite figury: ni cmentarz, ni monumentalny plac. Mogło wydawać się dziwne, że ktoś ujął to w taki sposób – dziś zresztą zrobiłbym to ciekawiej – ale rysunek wywarł duże wrażenie. Zbiegło się to ze schyłkiem komunizmu, upadkiem muru berlińskiego, rozpadem Związku Sowieckiego…

— Co było dalej?

— Redakcje w Wielkiej Brytanii nie ilustrowały wtedy artykułów politycznych czy społecznych rysunkami, tylko zdjęciami. „Guardian” poszedł inną drogą. Ponadto dostałem na jego łamach naprawdę dużo miejsca. Przykładowo: na połowie strony – przy większym formacie gazety, aniżeli w przypadku polskich dzienników – była ilustracja, a na drugiej połowie tekst.

Wielu artykułów nawet nie czytałem, tylko mówiono mi o czym są, np. o sytuacji w Partii Pracy – i rysowałem. Okazało się, że niesamowicie to oddziałuje na czytelników. Ale nie tylko pozytywnie. Niektórzy pisali do redakcji, by przestano mnie drukować, bo nie mogą – przy gazecie – w spokoju zjeść śniadania; że mój styl jest zbyt brutalny, ciemny, ponury.

Na początku rysowałem co dwa tygodnie, ale przyszedł moment, gdy robiłem to codziennie. Czasem drukowano 2-3 moje rysunki w jednym wydaniu.

— Jak to możliwe?

W tamtym czasie gazety przeżywały rozkwit. W „Guardianie” pojawiały się różne dodatki: o kulturze, szkołach, pracy itd. Wszędzie tam rysowałem. Ale z czasem redaktorzy różnych działów zaczęli się pilnować, by w jednym wydaniu nie było kilku rysunków jednego autora.

Po dwóch latach współpracy zrobiono mi niespodziankę. W gazecie ukazał się obszerny artykuł, poświęcony mojej twórczości w „Guardianie”. Trochę dziwne, że chwalono się swoim rysownikiem. Jednakże dało mi to poczucie, że moja wartość została doceniona, że moje rysunki kogoś interesują.

— W książce „Pan Pióro”, której premiera odbyła się w środę 19 lutego, wspomina pan, że po przyjeździe do Wielkiej Brytanii bywało z tym różnie. Dość długo nie mógł pan znaleźć pracy.

— Tak, chodziłem jak domokrążca od drzwi do drzwi wydawnictw i redakcji, pytając czy mogę coś narysować. „Może drzewko? Albo kwiatek?” – cokolwiek, by dostać jakieś pieniądze. Dzięki Bogu jakoś wszystko się ułożyło. Nawiązanie współpracy z „Guardianem” bardzo mi pomogło, dzięki niej chciały mnie drukować czołowe tytuły prasowe w Wielkiej Brytanii.

— To dało materialną stabilizację?

— Materialnie było w porządku, choć za rysunki na całym świecie ogólnie nie płaci się bardzo dużo. Rysunek jest jednak gorzej postrzegany niż tekst pisany. Nigdy zresztą nie rysowałem dla pieniędzy, tylko dla przyjemności.

Niemniej dzięki „Guardianowi” nie narzekałem na brak zleceń. Równocześnie zacząłem współpracować z konkurencyjnymi dziennikami, takimi jak „The Times”, „The Daily Telegraph” czy „The Independent”. Publikowałem bardzo dużo. Zdarzało się, że piętnaście rysunków tygodniowo. Ale „Guardian” w końcu poprosił mnie, bym nie rysował dla konkurencji, na co się zgodziłem.

— Jak na przestrzeni tych 30 lat zmieniał się „Guardian”? Czy na pana rysunki z końca lat 80. i z lat 90., które część czytelników postrzegała jako brutalne i ponure, dzisiaj znalazłoby się miejsce w gazecie?

— Połowy moich rysunków, a może więcej, które drukowano w latach 90., teraz by nie wydrukowano. Teraz żąda się od rysowników, by ilustracje nie były mocne, by czytelnik otwierając gazetę nie dostał „fangi w nos”.

Jest mniej swobody niż dawniej. Ale to nie jest kwestia linii redakcyjnej „Guardiana”, tylko ogólnych zmian w światowych mediach. Wcześniej było w nich wszystkich więcej polotu i charakteru. Obecnie rysunki niekoniecznie mają skłaniać do przemyśleń. Mają być przyjemne.

Taka jest tendencja – żeby było łagodniej. Zamiast noża ma być kwiatek. Albo pomarańczowy kwadracik. Teraz ilustracje w gazetach często nic nie znaczą. Występują raczej jako przerywnik; coś półabstrakcyjnego, co na stronie ładnie wygląda.

— Z czego bierze się ta poprawność mediów?

— Po części jest związana z handlem. W latach 90. rysowałem również do „New York Timesa”. Gdy byłem w Nowym Jorku dostałem zamówienie na serię rysunków. Ale powiedziano mi, że na każdej stronie jest reklama. I że ci, którzy kupują miejsce na reklamę, nie życzą sobie, by na tej samej stronie było coś mocnego, kontrowersyjnego.

W „New York Timesie” znali moje rysunki z „Guardiana” – dlatego mnie uprzedzono. To, co wtedy publikowałem w Londynie, nie mogłoby się ukazać w Nowym Jorku.

Ta poprawność polityczna przyszła ze Stanów Zjednoczonych, tego niby najbardziej wolnego kraju na świecie. Obecne nie wolno np. powiedzieć o kimś, że ma czarny kolor skóry. Kiedyś ilustrując temat rasizmu, rysowałem czarnoskórych. A teraz redaktor mówi, żeby najlepiej skomentować to zjawisko bez koloru, żeby narysować kreską dwie postacie, coś pomiędzy nimi – i tyle.

Podobnie było pół roku temu, gdy ilustrowałem temat imigrantów z Afryki usiłujących dopłynąć do Włoch. Zostałem wówczas poproszony, bym nie rysował, że ktoś tonie, bo to nieładnie. Odparłem, że nie rysuję w kategoriach ładnie-nieładnie, tylko to, co dzieje się na świecie. Usłyszałem wtedy, żebym o tym opowiedział, ale w sposób delikatny. Tak więc wszystko ma być przyjemne.

— Od początku dostał pan w redakcji własne biurko?

— Najpierw siadałem gdziekolwiek. Ale gdy coraz więcej zacząłem rysować dla „Guardiana” – mniej więcej po pół roku – dostałem swoje biurko. Zresztą nie tylko ja. Gdy fotografie zeszły na drugi plan i redakcje chciały mieć artykuły ilustrowane rysunkami, to z „Guardianem” nawiązało współpracę wielu rysowników.

Doszło do tego, że pewnego dnia redaktor naczelny zapytał mnie, czy mógłbym zmienić styl, bo wszyscy mnie naśladują. Zdziwiłem się: „Jak to? Niech oni zmienią styl!”. Ale on się uparł. I bardzo mi tym pomógł. Bo gdybym dalej rysował tak, jak przez pierwsze dwa lata, to pewnie byłoby to nudne. Wprawdzie nadal rysowałem piórem, ale potem pogrubiałem kreski pędzlem; zacząłem robić najróżniejsze rzeczy, również bardziej malarskie.

— Jak wyglądał pana dzień pracy?

— Przychodziłem do redakcji po południu. Dostawałem temat i rysowałem przez około 2-3 godziny jeden rysunek. Uchodziłem za specjalistę od szybkiego rysowania. Obecnie pracuję zdalnie, co umożliwia mi technologia. Odkąd pojawiły się komputery, mogę nie wychodzić ze swojego studia, rysując w tym samym czasie do kilku gazet.

Niemniej rysuję coraz rzadziej. Gazety zaczynają odchodzić od rysunków, szukają oszczędności. Zmniejszyły swoją objętość – format, ilość stron. Ich sprzedaż spada. Ludzie ze względu na internet przestają czytać gazety.

— Utrzymywał pan relacje z innymi rysownikami „Guardiana”?

— Oczywiście, z kilkoma miałem bardzo dobry kontakt. Najlepszy z nieżyjącym już Davidem Austinem, który zajmował się satyrą polityczną.

— A propos satyry – w Wielkiej Brytanii raczej nie rysuje pan żartów politycznych. Zwłaszcza takich, jakie znamy z polskiej prasy.

— W „Guardianie” są rysunki satyryczne, odnoszące się do bieżących wydarzeń politycznych. Ale ja tego unikam. Przez lata ilustrowałem artykuły. Niedawno zaś powstała nowa sekcja, poświęcona sprawom europejskim – temu, o czym aktualnie mówi się w Europie. I obecnie tam rysuję – raz na dwa tygodnie.

— Sporo o brexicie…

— Tak, w ostatnim rysunku połączyłem brexit z koronawirusem…

— W „Guardianie” – w odróżnieniu od wielu rysunków publikowanych w Polsce – rysuje pan nie używając słów. Skąd ta metamorfoza?

— W PRL rysowałem komentarze polityczne, nawiązujące do otaczającej mnie rzeczywistości. Oparte przede wszystkim na żartach słownych. Były tam pewne niedopowiedzenia, tak by rysunek przeszedł przez cenzurę.

Tymczasem w Anglii mój dotychczasowy styl, mój „polski sposób myślenia” nikogo nie interesował – musiałem coś zmienić. Do tego na początku nie mówiłem dobrze po angielsku. Zacząłem więc rysować bez słów, wyrażać myśli obrazowo. To zupełnie coś innego niż mój styl w polskich tytułach.

— Jakiś rysunek szczególnie zapadł panu w pamięć?

— Ważnym rysunkiem, choć odkryłem to dopiero po latach, był ten o upadku komunizmu: sierp i młot – siedzą niczym dwóch zmęczonych ludzi. Niekiedy różne wydawnictwa przedrukowują moje rysunki z „Guardiana”. I pamiętam, jak jeden z moich synów wrócił ze szkoły, i powiedział, że widział w książce od historii mój rysunek – właśnie o upadku komunizmu.

Wiele z tych rysunków ma wartość uniwersalną. Na przykład 25 lat temu rysowałem o zanieczyszczeniu środowiska. Wtedy to nie był tak popularny temat, jak dziś. Niecodziennie mówiono: „ratujmy planetę”.

Ponadczasowym tematem była też wojna. Gdy rysowałem o wojnie na Bałkanach, czy o pierwszej i drugiej wojnie w Zatoce Perskiej, to nie ilustrowałem konkretnej bitwy. To były symboliczne rysunki, pasujące do każdej innej wojny.

— W najnowszej książce wspomina pan, że dużą zmianą, wręcz problemem dla pana, było pojawienie się w 2000 roku na stronach „Guardiana” koloru.

— Dotychczas moje rysunki były czarne. Uwielbiam ten kolor. I do tej pory nie wymyśliłem innego koloru dla siebie. Mam poczucie, że rysunku gazetowego w kolorze jeszcze nie rozgryzłem.

— Jak to? Przecież od lat jest pan cenionym rysownikiem gazetowym…

— Mimo że zrobiłem piękne kolorowe rysunki do „Guardiana”, to nie jestem z nich do końca zadowolony. Na przykład w 2019 roku zilustrowałem brexit, nawiązując do obrazu Théodore’a Géricaulta „Tratwa Meduzy”. Narysowałem tratwę, a na niej tonących, konających ludzi.

I wszyscy byli zachwyceni, że wygląda jak Géricault. Wszyscy poza mną. Ten kolor to jakby nie mój… Oczekiwałbym od siebie czegoś innego.

W dodatku pierwsze rysunki, które robiłem dla „Guardiana” jakby mnie wyprzedzały. Rysowałem je w pewnym sensie podświadomie. Bo ja w ten sposób nie rysowałem przedtem. Dopiero po pewnym czasie nowy styl stał się klasyką i ludzie poznawali: „O, to jest rysunek Krauzego z «Guardiana»”.

A teraz… Nie wiem, może jestem już za stary? Albo już się tym znudziłem? Rysuję nieprzerwanie od dzieciństwa, już jako pięciolatek zarysowywałem całe zeszyty. Tak naprawdę, to nie chce mi się już rysować. Najchętniej bym przestał. Żona pyta mnie: „Jak ciebie to męczy, to po co to robisz?”.

— Zatem po co?

— Sam nie wiem. Mógłbym oczywiście powiedzieć w każdej redakcji, z którą współpracuję: „Od dzisiaj nie rysuję”. I podziękować za współpracę. Ale coś mnie przy tym trzyma. Wciąż mam w głowie pomysły na rysunki.

— Na wystawie „Lekcja fruwania” zostaną zaprezentowane również pana wycinanki. One obecnie najbardziej pana zajmują?

— Tak, sprawiają mi wiele przyjemności. W 2011 roku miałem poważną operację serca. Wtedy w ogóle straciłem zainteresowanie rysunkiem. Miałem pewne komplikacje. To znaczy serce po operacji było już zdrowe, ale mentalnie nie byłem w dobrej kondycji. I nagle odkryłem wycinanki. Robię je skalpelem na czarnym papierze; wycinam drzewa, figury, różne sytuacje.

Robię to dla siebie. Raczej ich nie pokazuję. Dopiero teraz, na wystawie w Zachęcie, odbędzie się pierwszy duży pokaz tych wycinanek.

— Wróćmy do „Guardiana”. W 2009 roku było głośno, po tym jak w „Rzeczpospolitej” ukazał się pana rysunek, przedstawiający dwóch mężczyzn biorących ślub, a także, za nimi, mężczyznę z kozą na sznurku, który zwraca się do niej: „Jeszcze tylko ci panowie wezmą ślub i zaraz potem my”. Zdaje się, że środowiska gejowskie starały się wpłynąć na kierownictwo londyńskiej redakcji, aby ta zerwała z panem współpracę.

— Wysłali listy do Alana Rusbridgera. Odpowiedział im, że jego nie interesuje, co rysuję poza „Guardianem”. I że w redakcji jestem uznawany za najlepszego rysownika na świecie (śmiech). Skomplementował mnie.

Ale jak te listy przyszły, to nagle poczułem, że coś może się wydarzyć. Otóż pamiętałem, jak niegdyś, po jednym z artykułów w „Guardianie”, odbyła się pod redakcją demonstracja gejowska. Protestujący żądali zwolnienia autorów tekstu i przeprosin.

— I zostali oni zwolnieni?

— Nie, ale dla redakcji na pewno nie było to przyjemne. Zwłaszcza, że zablokowano ulicę, nie mogły nią przejechać samochody itd.

Mówi się, że „Guardian” jest lewicowy. Niekiedy słyszę: „Jak pan, prawicowiec, może drukować w gazecie lewicowej?”. Albo: „Dlaczego gazeta lewicowa pana drukuje?”. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy jestem lewicowy albo prawicowy, tylko czy mogę zamieścić na łamach gazety to, co myślę.

Moje komentarze polityczne, którymi ilustrowałem artykuły, nie zawsze były z nimi zgodne. Gdy nie zgadzałem się z autorem, to robiłem rysunek w kontrze do jego tekstu. I czytelnikom bardzo się to spodobało.

— Kilka lat po tym, jak oskarżono pana o homofobię, donos na pana, skierowany również do „Guardiana”, napisał dziennikarz Tomasz Piątek…

— Tym razem zostałem oskarżony o rasizm. Chodziło o rysunek z kwietnia 2013 roku. I żart z Donalda Tuska, który w rocznicę katastrofy smoleńskiej, aby uniknąć udziału w jej obchodach, wyjechał do Nigerii.

Sytuację zilustrowałem w „Rzeczpospolitej”. Według mnie rysunek był łagodny. Zaadaptowałem scenę z przygód Robinsona Crusoe. Narysowałem premiera jako tego białego skrępowanego i niesionego przez ludożerców człowieka, który za chwilę zostanie ugotowany. Mówi on: „Trzeba było lecieć do Smoleńska!”.

— Obawiał się pan reakcji „Guardiana”?

— Wtedy nie. I rzeczywiście nic sobie z tego nie zrobiono. Wiedziałem, że tak będzie, bo w „Guardianie” takie rysunki ukazują się do dziś. Inni rysownicy robią podobne żarty. Ale nie żartują z czarnoskórych – podobnie zresztą jak ja – tylko używają pewnego image’u, by zażartować z jakiegoś polityka.

Poza tym wiem, że w „Guardianie” mnie cenią, choć od 1989 roku, w którym związałem się z redakcją, współpracuję już z trzecim pokoleniem dziennikarzy.

Nie ma tam nikogo z kim pracowałem w latach 90. Gdy Katharine Viner objęła w 2015 roku stanowisko redaktora naczelnego, napisała do mnie, że kiedy zaczynała pisać w „Guardianie” – jeszcze jako studentka albo tuż po studiach – to zgodziłem się zilustrować jej tekst. I ona to pamięta.


© Łukasz Lubański
21 lutego 2020
źródło publikacji:
www.Tygodnik.TVP.pl





Ilustracja © Andrzej Rybczyński / PAP / za: www.dorzeczy.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2