O istotnym znaczeniu słowa naród
Istotne znaczenie słowa „naród” zawiera się w postulacie – kogo wykluczyć. Można ten postulat sformułować inaczej – kogo odstawić od budżetów kreowanych w strukturach państwowych. Innego znaczenia słowo „naród” dziś w Polsce nie ma.
Znaczenie to ujawnia się i demaskuje często, ale wielu ludzi żyje nieuzasadnionym złudzeniem, że jednak jest inaczej, że naród to pojęcie z pogranicza metafizyki i praktyki politycznej. To nieprawda.
Służy ono wyłącznie do wykluczania z udziału w budżetach lub podpinania się pod te budżety. Przedstawię teraz kilka prostych i dających się łatwo zaobserwować mechanizmów związanych z zastosowaniem słowa naród.
Kiedy, na przykład, pracownikom resortu kultury zatrudnionym w muzeach państwowych zaczyna się, pardon, palić dupa, przestają oni demonstrować swój XIX wieczny kosmopolityzm i stają się zwartym i gotowym na wszystko narodem. Zaczynają nawet używać tego wyrazu w odniesieniu do siebie i czynią to publicznie. Przypominają sobie nawet o tym, że to muzeum co stoi przy rondzie De Gaulle’a nazywa się narodowe. Kiedy ministrem zostaje ktoś z ich punktu widzenia właściwy, okazuje się, że są oni w zasadzie jedynym narodem, jaki zamieszkuje krzaki nad Wisłą. Powiedziałbym nawet, że są bardziej narodem niż sędziowie. Ci zaś reprezentują od jakiegoś czasu najtwardsze jądro narodu, w dodatku takie, które ma gwarancje europejskie.
Najciekawiej robi się, kiedy ktoś próbuje z narodu wykluczyć żydów. Z tym jest zawsze kupa śmiechu, bo ludziska potrafią siedzieć długie godziny i opowiadać sobie, kto tam i w których sferach jest żydem. Mechanizm ten jest ciekawy, albowiem jest to mechanizm smowykluczenia. Powtórzę – pojęcie narodu dotyczy tylko wykluczenia i odcięcia od pieniędzy. Jeśli ktoś więc nie kontroluje żadnego budżetu, a opowiada o narodzie i sam siebie do tego narodu włącza, czyni w rzeczywistości coś innego – wyklucza się i wystawia na aut. I tak wszyscy, którzy demonstrują w imieniu narodu, a nie mają pieniędzy, są z narodu wykluczeni, wszyscy, którzy płaczą, że naród ginie, a nie mają pieniędzy, są z narodu wykluczeni, wszyscy którzy cieszą się na meczach piłkarskich jak idioci, bo jakiś gamoń trafił w piłką w siatkę, są z narodu wykluczeni. Nie wiedzą tego rzecz jasna, bo im się zdaje, że siła narodu polega ba tym, by podniecać się w grupie. To nieprawda, zbiorowe podniecanie się nosi nazwę seksu grupowego i może być imprezą międzynarodową.
Jasne jest, że tak rozumiane pojęcie narodu nadaje ludziom z narodem się utożsamiającym, czyli pobierającym pensje z budżetów państwowych, jakąś moc. Niestety moc ta robi wrażenie tylko na tych, którzy z narodu zostali wykluczeni. I jest to w dodatku wrażenie negatywne. To utwierdza tylko ten prawdziwy, budżetowy naród, w przekonaniu, że jest w istocie narodem, choć wykluczeni, opowiadają co innego i nazywają ich kastą.
Słowo naród przestaje mieć jakiekolwiek znaczenia poza obszarem dyskusji publicznej prowadzonej w języku polskim. W zasadzie słowo to znika. W jego miejsce pojawia się zwrot organizacja, który nie jest zbyt często używany, ale każdy wie o co chodzi. O strukturę, której ten czy inny polityk oddaje usługi rzeczywiste. W Polsce nikt, poza nami tutaj, nie używa wyrazu „organizacja” na określenie rzeczywistych mocodawców polskich polityków, nie czynią tego sami politycy z obawy, że ta wykluczona grupa, mieniąca się narodem, może to źle zinterpretować. Pozory bowiem muszą być zachowane, przynajmniej do momentu, kiedy nie zacznie się likwidowanie państw narodowych i budowanie na ich miejscu jakichś konglomeratów.
Czy za przynależność do narodu, rozumianego jak wyżej, dostaje się w Polsce jakieś nagrody? Nie. Nie ma czegoś takiego, jak Legia Honorowa, albo tytuł sir przed nazwiskiem, albowiem powyższy mechanizm wskazuje, że samo właściwe zrozumienia pojęcia naród, a także zaliczenie w poczet przedstawicieli narodu, jest już nagrodą. Potem należy już tylko pracować nad tym, by nikt owego znaczenia nie podważył, a także nad tym, by grupa rozumiana jako naród była spójna, skonsolidowana i działała przeciwko wykluczonym. Nic innego się nie liczy.
Ten sposób działania dla dobra narodu ma swoje konsekwencje. Są one widoczne wszędzie i dają się streścić w zdaniu – każdy piernik, który wręczają ci przedstawiciele narodu jest na 90 procent zrobiony z gówna. Bardzo przepraszam za dosadność, ale z czym tu się kryć. Niby są te nagrody i krzyże kawalerskie, ale co to kogo obchodzi i jakie ma znaczenie? Dopóki nie honoruje się samodzielnych działań ludzi, podnoszących znaczenie narodu na arenie międzynarodowej, wszystko to są gadżety mające takie samo znaczenie, jak urna z prochami dziadka na komodzie. Jest tylko problem z odkurzaniem. Nie można jednak honorować nikogo spoza ściśle rozumianego narodu, bo wtedy zatraci się to, o czym napisałem wyżej – naród nie będzie już grupą wybrańców korzystających z budżetów kreowanych w strukturach państwa, wyrosną w nim uzurpatorzy, którzy będą robić różne rzeczy, całkiem poza kontrolą. W dodatku będą to rzeczy, całkowicie, z punktu widzenia narodu rozumianego jak wyżej, nieistotne. Wyobraźcie sobie, że w Polsce rodzi się ktoś taki jak Rowan Atkinson i robi karierę komika wyśmiewając się, w sposób nieoczywisty i inteligentny z Polaków. To jest nie do pomyślenia, bo z Polaków może śmiać się Czech przypisując im cechy XIX wiecznych kmiotów. Gdyby pojawił się polski Rowan Atkinson, co jest niemożliwe, uspokajam wszystkich, mógłby nakręcić serial komediowy pod tytułem „Polskie sądy”, albo inny jakiś równie zabawny. Sprawa zrobiłaby się poważa, nikomu nie byłoby do śmiechu, albowiem produkcja taka byłaby otwartym atakiem na naród. I tego naród nie mógłby polskiemu Rowanowi Atkinsonowi darować. A o tym, by go nagradzać za cokolwiek to już zapomnijcie.
Dlaczego taka sytuacja w ogóle ma miejsce i kto stoi na straży tego systemu. W mojej ocenie bronią go narodowcy, czyli ci ludzie, których wykluczono z narodu, pod to żeby utrzymywali stałą temperaturę wokół samego pojęcia oraz by demonstrowali swoje własne aspiracje. Ja wiem, że to jest skomplikowane i trudne do zrozumienia. Tak, jak dla wielu ludzi trudne do zaakceptowania jest to, że Jaś Fasola ma order Imperium i tytuł szlachecki. To przecież niepoważne, a z ludźmi niepoważnymi nikt się nie liczy. Trzeba być człowiekiem serio, bo wtedy każdy ma gwarancję, że ma do czynienia z oszukanym idiotą. Nie może być inaczej.
Na koniec, żeby potwierdzić wszystkie swoje i Wasze najczarniejsze obawy dodam tu taki link. http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114881,25627428,kuriozalny-pomysl-pfn-mowi-stalin-do-hitlera-mamy-taki-dyskretny.html
Polska fundacja, jak najbardziej narodowa, postanowiła serio rozprawić się z Putinem i jego kłamstwami. Wymyślili, że jak puszczą w sieci rozmowę twitterową Hitlera ze Stalinem, to Putin zemdleje, a naród, ten wykluczony, ciemny i niczego nie rozumiejący, który oni mają w tym stanie utrzymywać, będzie klaskał i wył zachwytu.
I to jest doprawdy niezwykłe. Myślicie, że to przez fakt iż w tej fundacji siedzą sami żydzi? Sam nie wiem.
Czy agent Tomek przeleciał panią Cielebąk?
Powróciła sprawa agenta Tomka. Nie wiemy, jaki jest rzeczywisty kontekst tego powrotu, bo trudno uwierzyć, by chodziło o willę Kwaśniewskich. Przecież, o ile dobrze pamiętam, istotny lans pana Tomka dotyczył uwiedzenia i porzucenia tej dziwnej istoty o panieńskim nazwisku Cielebąk. Ja tu bynajmniej nie szydzę z nazwisk, albowiem kończyłem szkołę średnią w byłym województwie zamojskim i wiem, jak się ludzie potrafią tam nazywać. Koledzy dumnie nosili nazwiska takie jak Cielepała czy Łupikasza. Nie chodzi o nazwisko, ale o to czy kradła czy nie. Dziś zaś agent Tomek powraca w niesławie, bo ktoś odnalazł jakieś notatki z przeszłości, gdzie napisane jest, że zeznania przeciwko Kwaśniewskim zostały wymuszone. A dokonali tego Kamiński z Wąsikiem. Ja nie mam zielonego pojęcia jak działają tajne służby i wcale nie jestem tego ciekaw. Mam jednak takie pytanie – jak to jest, że PiS jest u władzy, a z CBA, czy gdzie on tam służył, wyciekają jakieś stare notatki, w których napisane jest, że pan Tomek naciągał trochę swoje zeznania? Przyznam, że jestem zdumiony. Może niesłusznie, ale wydawało mi się, że jak ktoś jest w strukturze tajnej, a do tego jeszcze jest oficerem, to zachowuje się w określony sposób. Nie tak, jak na przykład ja, który wypaplam zaraz wszystko co mi się powierzy, albo zacznę interesować się jakimiś bzdurami, które nie leżą w zakresie moich misji czy kompetencji. Oficer służb tajnych tak się nie zachowuje. Chyba? Tak sądzę? Mam jednak wątpliwości widząc, że jeden podpisał książkę Sumlińskiego złożoną ze starych wycinków prasowych i jakichś konfabulacji, z fatalną okładką i jeszcze gorszym papierem. A zrobił to serio i w dobrej wierze. Drugi zaś musi teraz się tłumaczyć ze starych notatek, co wyciekły w czasie kiedy rządzi partia, wystawiająca go dawno temu jako czołowego demaskatora wrogów politycznych. A nie dość tego, to jeszcze zrobiła zeń gwiazdę medialną i Casanowę, który uwodzi najbardziej patriotyczne dziennikarski jak prawicowa publicystyka długa i szeroka. Nie będę wymieniał teraz nazwisk, bo lata minęły, czas robi swoje i parę osób mogłoby się zdziwić. Warto jednak czasem przejrzeć stare numery Superaka.
Po co więc wraca temat agenta Tomka? Być może jest to wyraz bezradności dziennikarzy gazowni, którzy muszą o czymś pisać, a wszystko wokół wskazuje na to, że ich formacja, pardon, intelektualna, poniosła klęskę. No to łapią się za coś, co do tej pory było domeną formacji, pardon, intelektualnej, Sakiewicza, czyli za agenta Tomka. Być może chodzi o to, by skompromitować Mariusza Kamińskiego? Albo całą strukturę? Nie mam pojęcia. W każdym razie, mniemam, stara notatka to za mało, żeby wywołać duży skandal. Zapewne więc chodzi o coś więcej. Jak w prawdziwym wodewilu, z udziałem agentów CBA – ona pyta – czy to tylko seks? A on odpowiada – nie, chodzi o coś więcej. Zwykle to „więcej” oznacza więcej pieniędzy.
Ciągnijmy jeszcze przez chwilę to nasze gdybanie. Centralnym punktem rozważań demaskatorów gazowni jest wiarygodność agenta Tomka. Być może więc miał on w niedalekiej przyszłości zeznawać przeciwko komuś naprawdę ważnemu, bynajmniej nie w sensie finansowo politycznym, ale doktrynalno- idelologicznym. Należy w związku z tym odebrać mu wiarygodność wcześniej, choć przecież i tak nie ma to żadnego znaczenia dla sądu. Chodzi wyłącznie o to, by publiczność mogła oddać się rozrywaniu szat i hamletyzowaniu w związku z ponownym pojawieniem się w mediach nazwiska Kaczmarek.
Przypomnę tylko, że kiedy pojawiło się ono w tych mediach po raz pierwszy, pan Tomek został potraktowany jako ktoś w rodzaju sportowca wyczynowego, którego zadaniem jest zrealizowanie jak największej ilości aktów seksualnych z aferzystkami, a następnie zasugerowanie tego faktu publiczności poprzez mruganie okiem ku widowni. Przypominam bowiem, że był on wożony po całej Polsce przez redaktor Gargas i pokazywany niczym niedźwiedź w klatce, ku uciesze gawiedzi. Był po prostu agent Tomek symbolem sukcesu PiS. Ja tego tak nie odbierałem, ale wielu ludzi a i owszem. Sam byłem na takim spotkaniu z nim, z którego nic prawie nie pamiętam, poza tym, że on właściwie nic nie mówił, a gadała za niego Gargasowa. Były to czasy, jeśli idzie o blogerów, pionierskiej prostoty w myśleniu o przyszłości. Ja na przykład, chciałem się z nim umówić na wywiad i puścić ten wywiad u siebie na blogu. Rzecz jasna nic z tego nie wyszło, albowiem pan Tomek miał być sensacyjnym, wysokooktanowym paliwem do silników kariery patriotycznych dziennikarek. I mowy nie było, żeby jakiś przybłęda zamienił z nim na osobności cztery słowa.
Pamiętam dość dokładnie wycie, jakie rozległo się w mediach, kiedy okazało się, że pan Tomek idzie na emeryturę, a ma ledwie 36 lat. No, ale tak to jest z tajniakami. Oni nie mogą pracować do późnego wieku, bo przecież biorą udział w zdarzeniach niebezpiecznych i nie chodzi o to, by ich po wykonaniu tych zadań, wytracić dla oszczędności. Nikt by się potem nie dał zwerbować przecież. Ja jednak myślę, że rzecz jest do rozważenia i jak kiedyś Sakiewicz zostanie szefem tajnych służb, do jakichś cięć i oszczędności na pewno dojdzie. Być może nawet zostanie wdrożony jakiś wewnętrzny program pod tytułem „ Ostatnia misja przed emeryturą”. To żart, żart, oczywiście, że żart. Pieniądze jednak są sprawą poważną i gazownia oraz inne postępowe media nie mogły darować agentowi Tomkowi, że nie będzie on już latał po dyskotekach szukając aktywistek PO wciągających nosem kokainę, ale spokojnie, siedząc w domu z cygarem w zębach, czekał będzie na listonosza z emeryturą. A ta, przypomnę, miała wynosić 4 tysiące miesięcznie. Potem, czego już za dobrze nie pamiętam, pojawiła się kwestia fundacji, którą założył pan Tomek i która czegoś tam nadużywała. Nie wiem dokładnie czego, ale najprawdopodobniej zaufania oraz pojemności przepisów statutowych. Dziś to wszystko powraca w nowej odsłonie, ale przy jakiej to jest okazji? Niech wypowiedzą się ci, co mają większe niż ja kompetencje w tych kwestiach, a to znaczy wszyscy wokoło. Ja mogę tylko gdybać. Nie potrafię nawet zrozumieć, jak to jest, że te notatki wyciekły teraz. Może toczą się jakieś walki frakcyjne w strukturach PiS i szykuje się rozłam czy też lepiej – przełom? Taka sugestia do pogawędki przy niedzieli. Może nie za bardzo stosownej, ale jestem zapracowany, muszę sprawdzać raz jeszcze III tom Baśni, a więc na żadne „przemądre kawałki” mnie dziś nie stać.
Interpretacja oparta na zbyt małej ilości przesłanek czyli jak Leif Erikson prowadził lekcje o zmianach klimatu
Czasem wystarczy jedna nic nie znacząca informacja, żeby uruchomić całą lawinę skojarzeń. Wczoraj na przykład media zaczęły eksploatować wypowiedź wdowy po ministrze Szyszko, która pojawiła się w mediach toruńskich. Wypowiedź ta dotyczy relacji wewnętrznych w PiS, a konkretnie tego, jak ministra Szyszko traktowali partyjni koledzy. Ja oceniam to na swój sposób i pewnie dla wielu ludzi nie będę wiarygodny, ale będę się upierał – w sprawach lasu, leśnik ma zawsze rację. Jeśli ktoś nie pracował w lesie, nie sadził lasu, nie pielęgnował go, nie widział jakie to są koszta, nie wykopywał z dołu setek larw szkodników, nie zajmował się ochroną, niech się zamknie i siedzi cicho. Jeśli zaś wypowiada się w tych jakże złożonych kwestiach, a nie ma z lasem nie wspólnego, to znaczy tyle, jedynie, że jest jednym z medialnych i politycznych funkcjonariuszy, którzy próbują narzucić ludziom uprawiającym ważne zawody, pewną propagandową wizję.
Jeśli więc słyszymy, że wdowa po ministrze mówi, że jakiś polityk pouczał go na okoliczność kontaktów z parlamentarzystami UE, twierdząc przy tym, że minister niepotrzebnie popisuje się wiedzą, to ja uważam to za skandal. Nie za skandal medialny, ale za skandal polityczny. Jak to bowiem świadczy o tym polityku? Słabo. Takie postawienie kwestii oznacza bowiem, że on aspiruje do języka propagandy, którym posługuje się UE wobec państw członkowskich, próbując ograniczać w ten sposób ich samodzielność. Do tego bowiem, do ograniczania samodzielności państw, służy ekologia. Jeśli bowiem spojrzeć na rzecz z punktu widzenia PE, innego zastosowania ta nauka nie ma. Ona jest oczywiście ważna i potrzebna, ale ma też ten walor, bądź wadę, jak kto woli, że służy do załatwiania brudnych spraw politycznych w białych rękawiczkach. Wróćmy teraz do naszego polityka, który tłumaczy profesorowi leśnikowi, jak ma mówić z indolentami o lesie. To jest skandal i zgoda na przyjęcie warunków, których rzecz oczywista przyjąć nie możemy. To oznacza, że politycy w Polsce traktują miejscowych fachowców z różnych dziedzin, tylko jako narzędzie w przepychankach, których wynik jest z góry wiadomy. Oni ustąpią, ale przedtem chcą, żeby tamci ich dopuścili do jakichś komunikacyjnych wtajemniczeń, żeby gadali z nimi tak jak gadają między sobą, bez pośrednictwa tych całkiem niepotrzebnych fachowców. Tak to odbieram. Dzieje się tak dlatego, że brednie o ociepleniu klimatu, zbrodniach, których dopuszcza się człowiek wobec przyrody, stają się nową, obowiązującą religią i każdy cwaniak, czy to w Polsce, czy to w Czechach, czy gdzie indziej, wie, że nie może się temu trendowi przeciwstawić. Nie można jednak także zlikwidować wydziałów leśnictwa i ekologii na SGGW i innych uczelniach rolniczych. Tak więc wszystko to trzeba jakoś pogodzić i ktoś musi zapłacić frycowe, żeby politycy mogli porozmawiać ze sobą w głębokiej zadumie, pełni troski nad przyszłością świata. Potrwa to pewnie ze dwie dekady, do następnej koniunktury technologicznej, kiedy to okaże się, że żadnego ocieplenia klimatu nie ma, drzewa można wycinać, bo jak się tego nie zrobi to zje je grzyb, ptaki gnieżdżą się tam gdzie się im podoba, a ryby pływają też w wodzie nieco brudniejszej niż się wszystkim kiedyś zdawało. I tak się zakończy przygoda ludzkości z ekologią – kolejną globalną koniunkturą na sprzedaż czegoś. Nie wiemy jeszcze czego, ale taki moment na pewno nastąpi. Zawsze następuje.
Oczywiście, media żerujące na smutku wdowy po ministrze Szyszko, są gorsze niż Żakowski usiłujący zarobić na śmierci Mrożka, ja jednak jestem dziwnie pewien, że wdowa ma rację i politycy partii, na którą oddaliśmy swoje głosy, tak właśnie się zachowują. Szukają porozumienia z ludźmi, którzy są im jawnie wrodzy, którzy mają ich w nosie i najchętniej utopiliby ich w łyżce wody. A do tego myślą jeszcze, że uda im się takie porozumienie osiągnąć kosztem zasobów miejscowych, czyli ludzi takich jak minister Szyszko. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości co do mojego wnioskowania, niech sobie pomyśli o tym, że skoro traktowali w ten sposób fachowca pokroju Szyszki, to w jaki sposób będą odnosić się do takich, jak my, którzy nie mogą im zaimponować ani wiedzą, ani pieniędzmi, ani wpływami, ani nawet tym, że cokolwiek rozumiemy z tych walk buldogów pod dywanem, które oni tam prowadzą w tej całej polityce.
Przejdźmy teraz do zmian klimatu. Ponoć we Włoszech będą na ten temat lekcje w szkołach. Kiedy o tym usłyszałem od razu wyobraziłem sobie, jak Leif syn Eryka Rudego, zbiera ludzi mieszkających na Grenlandii i tłumaczy im, że trzeba – zamiast wycinać resztkę drzew, która porasta brzegi wyspy, wprowadzić na całej tej, wielkiej trawiastej powierzchni hodowlę woła piżmowego. Tylko to bowiem uchronić może populację przez zagładą. Leif bowiem przeprowadził dokładne badania i wyszło mu, że za czterysta lat wszystko dookoła będzie wielką zmarzliną. Oni zaś – biali ludzie przybyli do Greenlandu na długich łodziach, ustąpić będą musieli miejsca tym cholernym, pokurczonym Innuitom, co przyleźli tam z sankami i psami nie wiadomo skąd. Wielkie stada wołów zaś, wytwarzając duże ilości dwutlenku węgla, po konsumpcji smacznej, grenlandzkiej trawy spowodują efekt cieplarniany i wyspa nigdy nie zamarznie.
Słysząc te słowa Eryk, stary już ojciec Leifa, pogładził się po brodzie i rozejrzał uważnie wokoło.
– Ale co my zrobimy z taką ilością wołów – zapytał – gdzie to mięso wyeksportujemy?
Leif nie przemyślał dokładnie swojej strategii i nie potrafił wiążąco odpowiedzieć na to pytanie.
Pomyślał jednak, że warto by się nad tym zastanowić i poszukać rynków zbytu dla piżmowej wołowiny, pochodzącej z ich wielkich, chroniących klimat wyspy hodowli.
– Git – powiedział do starego – pojadę i poszukam rynków zbytu.
– W Norwegii? – zapytał Eryk
– Nie – rzekł tamten – popłynę na zachód. Jan, Heim, Klass i Pitt popłyną ze mną.
– Dlaczego oni – kilku młodszych mężczyzn zerwało się z miejsc – my też chcemy płynąć!
– Ha! – zawołał Leif – oni popłyną, bo mają brody i nie wyglądają jak zgraja pedałów. Do negocjacji na zachodzie potrzeba poważnych mężczyzn.
Jak uradzili, tak zrobili. Drakkary z mięsem wypłynęły na zachód i tak odkryta została Vinladia, czyli dzisiejsza Kanada. Pomysł na biznes jednak nie wypalił, albowiem Indianie Abenaki, których ludzie Leifa spotkali w Vinlandii, najpierw się ich bardzo wystraszyli, potem próbowali zabić, a kiedy wreszcie doszło do negocjacji, stwierdzili, że mięso wołów z Grenlandii za bardzo jednak zalatuje piżmem i oni jeść go nie będą. Poza tym i tak nie mieli czym płacić? Leif bowiem i jego ludzie myśleli bardziej o tym, by wymieniać mięso za kruszec, z nie za śmierdzące skóry bobrów, których sami mieli pod dostatkiem. Przez ten nieudany deal, Grenlandia całkiem zamarzła po 400 latach, tak jak przepowiedział Leif Erikson. No, ale nasze biznesy robione na zachodzie w myśl zasad nowoczesnej ekologii politycznej (skoro istniała ekonomia polityczna, może też istnieć ekologia polityczna) mogą mieć przecież inny finał. Musimy tylko pamiętać, że w naszym przypadku chodzi o ograniczenie emisji CO2, a nie jej zwiększenie. Tak więc proponuję na początek likwidację upraw grochu i kapusty, no i rzecz jasna zmiany w menu – żadnych kapuśniaków, żadnych grochówek, żadnych pierogów z zawartością wymienionych warzyw. Wtedy na pewno ocalejemy i nie umrzemy z gorąca za 400 lat.
Masakra, trociny i koniec seksizmu czyli jak najpiękniej zamanifestować bezradność
Jeśli pomyślimy głębiej nieco o celach i funkcjach publicznej edukacji, szczególnie tej nie obejmującej przedmiotów ścisłych, ale kulturę razem z historią, a także towarzyszące poznaniu tych dziedzin aktywności duchowe oraz publiczne, zwane niekiedy zaangażowaniem politycznym i moralnym, przyjdzie nam stwierdzić co następuje: wszystko to jest pułapką na ludzi, którzy uwielbiają trwać w bezradności i na coś oczekiwać. Chodzi wyłącznie o to, by przekonać duże grupy ludzi ujawniających jakiś tam potencjał intelektualny, do tego, że powinni interesować się wyłącznie kwestiami nieistotnymi. Podnosić znaczenie spraw nieważnych, doszukiwać się związków pomiędzy przedmiotami, zjawiskami i osobami, które nie istnieją i istnieć nie mogą, ale za to przyjemnie jest wyobrazić sobie co by było, gdyby zaistniały. Ludziom, którzy wybrali taką drogę proponuje się jakieś tam wynagrodzenie, dokładnie takie samo w skali potencjalnych zysków, które uzyskaliby z innej działalności, jak dopłaty unijne dla rolników, mają się do zysków z produkcji. Upraszczając rzecz drastycznie rzecz wygląda tak – rolnik nie może produkować, bo będzie za dużo jedzenia i kwestia spekulacji oraz najświętszych wpływów na giełdach zostanie zakwestionowana. Musi więc dostać jakieś grosze, żeby siedział cicho. Myśliciel, humanista, jak zwał tak zwał, nie może wskazać oczywistości, które same się narzucają, bo musi za parę złotych odwrócić uwagę czytelnika, od prawdy i skierować ją ku piramidalnej fikcji, którą w zapale produkują jego koledzy.
Weźmy takiego Antona Zschiskę. Umieściłem obszerne fragmenty jego publikacji w ostatnim Nawigatorze i póki co nikt się jeszcze ani słowem na jego temat nie zająknął. Anton Zschiska był publicystą i myślicielem faszystowskim, który jednakowoż uniknął pułapek, w które powpadali entuzjaści pana Hitlera. W faszyzmie bowiem widział odpowiedź na imperializm brytyjski i amerykański. Przeciwstawiał temu imperializmowi hierarchiczne, wewnątrzniemieckie autarkie, które miały gwarantować ludziom spokój i dobrobyt. My dziś, czytając wydane po polsku prace Antona, nie możemy się nadziwić temu, że pisał on prawie sto lat temu, przed wojną jeszcze, to samo o polityce brytyjskiej, co my tu piszemy. Przypomnę, że po wojnie nic z Zchiski w Polsce nie wydano, a przed wojną wyszły arcyciekawe, choć może nieco dziś przestarzałe prace o Italii, Japonii i Etiopii. Napisał też Anton fantastyczną książkę o bawełnie, którą sobie kupiłem, ale gdzieś położyłem i nie pamiętam gdzie. Domyślacie się już zapewne, że tłumaczył on mechanizmy polityczne poprzez gospodarkę i ekonomię, I z tego powodu w wiki napisano, że Zschiska spłycał poruszane zagadnienia, odbierając im kontekst kulturowy. I to właśnie lubię najbardziej, ten charakterystyczny zaśpiew. Zanim przejdę do szkalowania humanistów, chciałem tylko powiedzieć, że z prac Antona wypływają ciekawe bardzo wnioski. Otóż on nam stręczy te wewnątrzniemieckie autarkie i my nie możemy się z nim nie zgodzić. Tak miły panie Zchiska – mówimy – ma pan rację, ale nas w tych preliminarzach nie ujęto, o czym przekonaliśmy się w roku 1939. To raz. Dwa – pozostaje jeszcze kwestia Rosji, która jest jednym gigantycznym obszarem eksperymentalnej herezji, służącym do tego, by niemieckie pomysły na gospodarkę, nie miały zbyt wielkiego zasięgu. Jest ona – Rosja – stale utrzymywana przez ów wrogi ludzkości imperializm, po to, żeby nie było innej niż imperialistyczna oferty – albo imperializm na kredyt, albo imperializm w nędzy. Ponieważ w Polsce ten poziom rozważań jest poza zasięgiem wszystkich, wliczając w to profesorów ekonomii, a jedyne co jest dostępne to dylematy – z Niemcami czy z Rosją, Piłsudski czy Dmowski, musimy serdecznie podziękować panu Zchisce za to, że tak wdzięczną wizję nam przedstawił. Podsunął nam także inne jeszcze, niż ten wymyślony przez nas tutaj, wytrychy. I wyobraźcie sobie, że po wojnie go nie zabili, a nawet nie zamknęli w więzieniu. Dożył spokojnie roki 1997. Napisał mnóstwo prac, ale w Polsce się go nie wydaje, bo mogłoby to wywołać jakieś niepotrzebne zaburzenia i ktoś mógłby zapytać – skoro tak, to dlaczego nasi rodzimi ekonomiści z SGH są tak beznadziejnie ograniczeni? Ja nie wiem. Umieściłem wielki tekst Antona w rzymskim nawigatorze, urzeczony nakreśloną przezeń wizją wyniesienia Juliusza Cezara do władzy przez żydowskie banki oraz genezą wojny galijskiej, której przed Antonem nie podał nikt chyba, i pozostanę jego admiratorem.
Jak to ustalono ponad wszelką wątpliwość takie podejście do historii, jakie prezentuje Anton Zchiska jest po prostu spłycaniem zagadnień poważnych. Nie ma w nich bowiem kontekstu kulturowego. Co innego jeśli idzie o działalność poetów i pisarzy z rodzimego, naszego podwórka. Oto dziś z rana dowiedziałem się, że niejaka poetka Staśko umieściła na swojej stronie internetowej listę seksistów. Znajdują się na niej nazwiska poetów i pisarzy, którzy dopuścili się zbrodni seksizmu wobec młodych i starszych poetek. I taki na przykład Świetlicki, co jest na tej liście wymieniony, komentował kiedyś sukienkę Justyny Sobolewskiej. Ja bardzo bym prosił wszystkich, żeby unikali komentarzy, typu – same się proszą o ten seksizm itp., itd. O co innego bowiem chodzi. Anton Zchiska przed wojną mieszkał, nie niepokojony przez nikogo, na swoim jachcie, gdzieś u wybrzeży Hiszpanii. Pisał, wydawał, brał udział w dyskusjach i komentował wydarzenia polityczne oraz ekonomiczne. Wszyscy go znali z jego pism, ale nie wiele osób wiedziało kim jest i jak wygląda. Myślę nawet, że dla wielu ludzi znajomość z Antonem była pewnym rodzajem nobilitacji. Tutaj zaś, przez fakt opublikowania tej listy, mamy ujawnioną głęboką degradację środowiska nie tylko literackiego. Jeśli bowiem przypomnimy sobie pisarza Rudnickiego, który publicznie sugerował, że jest chłopakiem ministry Omilanowskiej, a to wszystko było jedynie szampańskim żartem, to zauważymy, że ci ludzie – zarówno seksiści, jak i feministki o seksizm ich oskarżające mają do spełnienia jakąś funkcję społeczną. Ktoś im płaci za aktywność, a my podejrzewamy, że czyni to państwo, czyli my wszyscy. Po co się im płaci? Żeby odwracali uwagę od spraw istotnych. No, ale – co widać dokładnie – to też jest pewien rodzaj zawodowstwa. I oni nie są weń wtajemniczeni w sposób, który dawałby im jakiekolwiek szanse. Bo nie jest to, mam na myśli zawód ściemniacza, fach prosty do opanowania. Oni zaś wszyscy razem doszli już do ściany. Można tylko pokazać, pardon, dupę, albo to, co ma się z przodu. I nie chodzi w tym o zwrócenie uwagi na siebie, ale o odwrócenie uwagi od czegoś. I to jest, w mojej ocenie dno upodlenia.
Na liście seksistów znajduje się także znany pisarz Krzysztof Varga, który napisał powieści o tytułach „Masakra” i „Trociny”. Z tego co pamiętam, są one przenikliwą krytyką pustki jaka zalęgła się w duszach przeciętnych Polaków, czy też innej jakiejś bredni. I nie chodzi tu rzecz jasna o Vargę, jego kolegów seksistów czy oskarżające ich o seksizm feministki. Chodzi o takich jak my. Bo to naszym wyrzutem sumienia mają być ci wszyscy namaszczeni przez urzędników twórcy. Nas to jednak nie rusza, a Varga nie widzi, że masakra i trociny to mimowolnie sformułowana definicja środowiska, w którym przebywa.
Nie ma co ukrywać, że wszyscy ci ludzie są powiązani środowiskowo i rodzinnie. I w zasadzie, żeby żyć szczęśliwie nie musieliby się pokazywać publicznie i demonstrować swojej bezradności, ale jednak to czynią. Dlaczego? Mam wrażenie, że działają pod przymusem. Nie można być propagandystą oszukanych idei i siedzieć w mysiej dziurze, nie można też być literatem i nie mieć czytelników. Tego numeru jeszcze nikt nie wykonał, choć redaktorzy pism literackich i programów o książkach robią wszystko, żeby czytelnika unieważnić. To jednak jest niemożliwe, a na pewno nie jest możliwe w obozie postępu. Tam bowiem czytelnik być musi, albowiem obóz postępu ma do spełnienia ważne zadania społeczne. Na przykład musi walczyć z seksizmem.
Moglibyśmy pozostać przy stwierdzeniu, że są to rozpaczliwe próby dorośnięcia do sytuacji i zadań, w które wszyscy ci seksiści i wszystkie feministki wkręcono. Trzeba jednak dodać coś jeszcze. Na tej liście, poza trzema nazwiskami, nie ma nikogo, kto napisałby coś rozpoznawalnego. Te znane zaś nazwiska to Rudnicki – debil i oszust, Świetlicki nieistotny korektor z Tygodnika Powszechnego i Varga – cyngiel z gazowni. Reszta to magma. Ja nie wiem nawet co napisał ten syn Słomczyńskiego, (czy to może wnuk?), a zresztą, kogo to obchodzi. I teraz – żeby zwrócić na siebie uwagę ludzie ci muszą prowokować te biedne dziewczyniny,którym się zdaje, że zaraz zrobią karierę literacką. To jest naprawdę niezwykłe. Ale moim zdaniem jest coś lepszego. Nawet gdybym chciał zrobić im promocję, i spotkawszy na ulicy Vargę czy Rudnickiego, kopnąłbym jednego i drugiego z całej siły w dupę, oni nie mogliby o tym napisać. Ani na twiterze, ani na fejsie, ani w ogóle nigdzie. Do sądu też by nie poszli. To bowiem zwróciłoby uwagę publiczności na mnie, a nie na nich. Takich zaś aktywności nie ma w tym cyrografie, który podpisali. Tego rodzaju zachowanie wyklucza konwencja, którą uprawiają. Można klepać po tyłkach aspirujące poetki, a wszystko w nadziei, że one się wkurzą i coś tam w sieci opublikują. To jest jedyna szansa na zdobycie cienia uwagi czytelników. Nic więcej już nie skutkuje.
Tu macie link do tego fantastycznego tekstu https://ksiazki.wp.pl/stworzyla-pierwsza-polska-liste-seksistow-bolszewickie-metody-6472253860394625a
Aha. I jeszcze wszyscy krzyczą, że to są bolszewickie metody, tak jakby nie byli dziećmi i wnukami bolszewików. Niezwykłe doprawdy…
To nie koniec. Tak, jak napisałem, siły postępu muszą istnieć w życiu publicznym. Jak się nie da inaczej to poprzez gwałt zbiorowy, na młodej poetce feministce. Siły reakcji mogą pozostawać w cieniu. I oto przykład. Przed Wami kolejna odsłona prawicowej skuteczności
Dziś jako miesięcznik, a wcześniej jako tygodnik, występuje Nowa Konfederacja, do walki o poważną debatę na temat Polski. Jej celem zaś jest – o matko, nie mogę – pełnienie roli pośrednika między światem ekspercko-akademickim a medialnym.
Kochani, żeby pośredniczyć pomiędzy światem ekspercko-akademickim, a światem medialnym nie musicie dawać łapówek dziennikarzom, żeby umieszczali w tygodnikach teksty waszych kolegów. Powinniście robić tak, jak ja. To znaczy organizować konferencje z udziałem ekspertów i wykluczyć z tych konferencji media. Za to zaprosić tam ludzi żywo zainteresowanych treściami produkowanymi przez tych ekspertów. To wszystko. Przypominam, że kolejna konferencja już 28 marca w Kazimierzu Dolnym.
Ubawiła mnie Nowa Konfederacja setnie, tym bardziej, że znalazłem na jej stronie nazwisko Jacka Bartosiaka, który ostatnio zaczął ubierać się w czarne skórzane płaszcze i fotografować na tle jakichś dziwnych urządzeń. Obawiam się, że jeśli sprawy potoczą się dalej w tę stronę niebawem czołowe prawicowe dziennikarki będą musiały opublikować listę prawicowych seksistów, a topowe miejsca na tej liście będą płatne od 10 tysięcy złotych w górę za miejsce. Litość i zapomoga. Nie mam słów. Poważna debata o państwie i polityce…który to już raz?
O czym szumią poeci?
Nie wiem dlaczego ale coś każe mi się trzymać z dala od tematów poważnych, takich jak chiński wirus, czy wybory prezydenckie. Tak więc dziś będzie znów o poetach. Nie mam dobrego nastroju i w zasadzie powinienem napisać jakiś smutny tekst, bo jadę dziś na pogrzeb wujka, ale jakoś nie mogę. Przepraszam.
Wczoraj przeglądałem życiorysy tych poetów seksistów, których opisała pani Waśko na swojej stronie. Czytałem ich wiersze i patrzyłem na fotografie. Myślę, że gdyby ich ustawić jednego przy drugim, a w pewnej odległości od nich postawić valsera, potem zaś zrobić zdjęcie, to nawet jeśli byśmy pod tą fotografią nie dali żadnego podpisu i tak byłaby kupa śmiechu. A jakby jeszcze opisać to zdjęcie zdaniem – Funkcjonariusz w cywilu konwojuje zbiegów z domu dla obłąkanych w nowe miejsce odosobnienia. Michigan rok 1972 – wszyscy popękaliby ze śmiechu. To jest nie do wyobrażenia jak ci ludzie wyglądają. Nie ma nawet co tego opisywać, wystarczy z tym ich poetyckim emploi zestawić słowo seksizm i wszystko jest od razu jasne. Podobnie jak jasna jest motywacja pani Waśko. Te biedne dziewczyniny uwierzyły, że jak zostaną aktywistkami i poetkami, to wejdą w środowisko ludzi wpływowych, potrafiących coś załatwić, a nie dość tego – jeszcze takich, których stać będzie na kupowanie dziewczynom prezentów. Tymczasem sytuacja jest taka, że to oni oczekują prezentów. W zasadzie nie wiadomo za co, bo ja, przyznam się od razu, nie zauważyłem żadnej różnicy w stylu czy formule wierszy tych panów. Oni wszyscy piszą tak samo i o tym samym. O rozstaniu z ukochaną kobietą, którą porzucili. Taki bowiem jest dominujący trend. Kiedyś, dawno temu pisało się o tym, że to kobieta porzuciła, a dziś te frędzle od kaleson smarują głodne kawałki o tym, jak to się rozstawali z anonimową jakąś istotą. W twórczości tych istot dominuje coś, co można by nazwać wyczuciem szczegółu. Oni wszyscy opisują tak zwaną normalność. Czyli tak, pardon, pieprzą, trzy po trzy, że samochód przejechał, że ktoś patrzy w okno, a ktoś inny idzie po ulicy z teczką. Sporo z tych utworów jest tłumaczonych na obce języki, a ja się zastanawiam dlaczego? I kto wykłada na to budżet. Część z tych osłów rozpoczynała karierę w roku 1989, w jakichś polsko-niemieckich fundacjach. I to jest jakaś odpowiedź. UE, czyli Niemcy, wykładają jakieś grosze, żeby utrzymać przy życiu usłużnych propagandystów-błazenków. No, ale oni się do propagandy nie nadają. Nie nadają się do niczego. To już Witold Gadowski pisałby lepsze wiersze, gdyby mu się tylko zamarzyło, spróbować sił w zawodzie poety. Oczywiście, wielu z nich jest pozaczepianych w lokalnych strukturach władzy, w jakichś pionach kulturalnych miast i gmin. Razem jednak tworzą pewną magmę, która wysysa drobne strumyczki gotówki i zajmuje miejsce, na którym stać lub siedzieć powinni poeci prawdziwi. Tacy, którzy zajmują się poezją intuicyjnie, a nie z przymusu, z wyrachowania czy z głupoty. Bo co do tego, że część z nich została poetami z głupoty, wątpliwości mieć nie należy.
Czasem, któryś próbuje żartować. I to jest dramat prawdziwy. Ja bym się nimi nie zajmował, ale wiem przecież, że za tym festiwalem pretensji i kompleksów kryje się coś poważnego. Po pierwsze budżet, po drugie obłęd. Nikt nie utrzymywałby bez potrzeby takiej armii darmozjadów. Pani Waśko wymieniła przecież tylko poetów seksistów, a są zapewne jeszcze jacyś poeci nie seksiści, są poeci feminiści i poeci geje. I cała ta czereda, coś je, pije, a pewnie niektórzy też palą papierosy.
Przypomnę teraz dwa przypadki kuriozów absolutnych. Poeta zbuntowany Podsiadło, o którym tu kiedyś pisałem, siedział przez całe życie na etacie i zadawał szyku swoją niezgodą na rzeczywistość. To jest ten typ bezczelności, który drażni mnie wyjątkowo mocno. Bo on się wpisuje w mechanizm, którego opisywaniem zajmujemy się tu uporczywie. To znaczy w mechanizm minimalizacji ryzyka, przy jednoczesnym natężeniu propagandy to ryzyko wychwalającej. Podsiadło, całym swoim ciałem i umysłem wyrażał bunt, podkreślał oryginalność i łaził z tym kołtunem na łbie, chcąc pokazać wszystkim jak żyje człowiek naprawdę wolny. Nie wiem czego on się tam dorobił przez swoje życie, ale przypuszczam, że nie siedzi w śmietniku, gdzie z pewnością by wylądował, gdyby rzeczywiście prowadził egzystencję, którą usiłował szpanować.
Kwestia ryzyka zajmuje nas bardzo, bo wiąże się z systemowym kłamstwem, którego ofiarą padła pani Waśko. Poeci, podobnie jak rangersi opowiadający o swoich wyczynach, nie robią nic poza minimalizowaniem ryzyka. Przyklejają się do każdego budżetu jak przywra do wątroby i mowy nie ma żeby ich oderwać. Poza tą strategią nie uprawiają w zasadzie niczego. Ich życie składa się z sugestii. Sugestii, że coś mogą – casus pani Waśko, sugestii, że są zabawni, sugestii, że potrafią pisać. Tylko jednej sugestii nie aranżują poeci – nigdy nie sugerują, że mają pieniądze. Poeta jest zawsze biedny i w potrzebie. I tu właśnie wyłania się przed nami opisywany wielokrotnie moment ryzyka w wersji soft. Mnie on drażni, ale nie będę mówił dlaczego, wszyscy mam nadzieję dobrze to rozumieją.
Kolejny przypadek poety, to Kajetan Poznański. Nikt już o nim nie pamięta, choć pewnie wielu z wymienionych przez panią Waśko twórców go znało. Jeśli nie dobrze, to przynajmniej powierzchownie. Był to człowiek robiący jak najlepsze wrażenie i z całą pewnością nie znalazłby się na żadnej liście seksistów. Co to, to nie. Na jego przykładzie widać najlepiej, że świat poetów ma podwójne dno. Nie ma jednak mowy, żeby ktoś do tego świata należący, rzucił hasło, by środowisko oczyściło się z niebezpiecznych świrów. Nic takiego się nie wydarzy, bo ono właśnie jest po to, by świry mogły się tam chronić. I teraz pytanie – kto jest rzeczywistym pasterzem tej trzódki i kto kontroluje ilość wilków w tym stadzie owiec? Bo co do tego, że ktoś taki jest wątpliwości mieć nie należy. Poeci bowiem nie cierpią, żyją w dużym komforcie i na coś czekają. Ich zadaniem jest zadawanie cierpienia innym, a jeśli się do tego nie nadają, po prostu przestają być poetami.
Obiecuję, że już więcej o poetach pisał nie będę.
W naszym sklepie od dziś nowa książka
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojny-czyngis-chana/
Wyjeżdżam na cały dzień, tak więc komentarzy nie będzie.
O ukrytych znaczeniach
Wczorajszy dzień zmęczył mnie bardzo. Droga była okropna, choć niedługa. Pomyślałem więc, że dzisiejszy tekst będzie zestawem impresji na różne tematy. Będzie mi po prostu łatwiej go napisać.
Zacznę od tego co działo się w PE po ogłoszeniu brexitu. Wszyscy płakali, nucili jakieś piosenki o odchodzących przyjaciołach i generalnie był niezły cyrk. Wszystko po to, by przekonać publiczność, że brexit zdarzył się przypadkiem, nie wiadomo kto jest winien, ale generalnie trzeba uszanować wolę wyspiarzy. To jest kłamstwo. Brexit był zaplanowany, wyjście z UE spowodowane jest planami inwazji na Rosję, która zostanie podzielona pomiędzy Amerykanów, Brytyjczyków i Żydów, a taki sposób, że Rosjanie tego nawet nie zauważą. Z całej imprezy wykolegowana będzie UE, która albo padnie łupem jakiejś socjo-zbrodni, związanej z inwazją tak zwanych imigrantów, albo zapadnie się do środka. Co z tą Polską? Jakby zapytał Tomasz Lis. Europa środkowa, ponieważ zbliża się czas nowych rozdań na wschodzie, będzie infrastrukturalnym zapleczem dla tej inwazji. I tyle. Ci zaś, co wczoraj płakali w PE i padali sobie w ramiona, już niebawem będą obrzucać się najgorszymi wyzwiskami i pisać paszkwile jeden na drugiego. Taka jest polityka.
Informacja, że poddany brytyjski, który nazywał się Brown, a dziś nazywa się Krawcow, będzie nowym ministrem oświaty Rosji, jest moim zdaniem kluczowa. Jak wiecie, mam swoje obsesje. One nie muszą się zawsze sprawdzać, ale jak słyszę coś takiego, a do tego jeszcze dowiaduję się, że ten pan prowadzi interesy w Czechach, to włączają mi się wszystkie możliwe alarmy. Nie jest to, póki co, nikt pokroju prezesów Kompanii Moskiewskiej, panów Jenkinsona i Horseya, ale początek został zrobiony. Kierunki działania są te same, co w XVI wieku. Mamy interesy w Czechach, interesy nad Morzem Białym i cały obszar pomiędzy tymi miejscami, który można eksploatować na różne sposoby, pokojowo i militarnie. Pytanie tylko, kto temu będzie przeszkadzał. Istotna kwestia dla nas brzmi bowiem tak – czy polityka brytyjska będzie szła ręka w rękę z amerykańską, czy nie. Bo jeśli nie, to szykujmy się na utratę Śląska na rzecz Czech.
Ojciec Gużyński, sławny, medialny dominikanin, oddzielający Kościół od państwa, wyjeżdża do Holandii, gdzie – jak mówi – będzie uczył młodych zakonników trudnej sztuki życia konsekrowanego. Ja zaś sądzę, że ojciec Gużyński jedzie tam, by w widowiskowy bardzo sposób zabłysnąć w holenderskich mediach, jako ten kapłan katolicki, który dogaduje się publicznie z islamem. Być może nawet ojciec Gużyński wybierze islam i porzuci habit. Moim zdaniem wszystko jest możliwe. W Polsce męczył się okropnie, bo według niego Kościół za bardzo angażuje się w politykę, a nie powinien. Polityka bowiem, to sprawa polityków, którzy jak wiemy, są krystalicznie uczciwi i żadnej pomocy, a już na pewno duchowej, od Kościoła nie potrzebują. Gużyński twierdzi, że jeśli Kościół nie odklei się od władzy politycznej czekają go chude lata. Ja bardzo przepraszam, ale to co mamy dziś, to nie są chude lata? Oczywiście wiem, że zawsze może być gorzej, ale jesteśmy o krok od katastrofy, Kościół jest w mojej ocenie całkowicie odklejony od władzy politycznej, a księża, jeśli mając cokolwiek powiedzieć o bieżącej polityce, przepraszają wcześniej wiernych po kilka razy. Trudno mi więc zrozumieć, co Gużyński ma na myśli mówiąc – chude lata.
W Watykanie katolicy i protestanci będą wspólnie celebrować rocznicę ekskomuniki Lutra. I to jest moim zdaniem coś, co powinno ucieszyć ojca Gużyńskiego, albowiem świadczy o całkowitym odklejeniu się Kościoła od polityki. Mówienie o ekskomunice rzuconej na Lutra, bez wspomnienia Jakuba Fuggera, to jak mówienie o Goebbelsie bez Hitlera. Można to oczywiście robić i czynić zastrzeżenia w rodzaju – historii nie można cofnąć. Rzeczywiście, nie można, ale można o niej po prostu nie kłamać. Można jej nie odzierać z istotnych kontekstów i można nie upraszczać egzegez towarzyszących celebrowaniu tradycji różnych wydarzeń. Tak sądzę, albowiem uważam, że Kościół nie może odkleić się od polityki. Jeśli to zrobi zamieni się w organizację nieistotną. Do czego właśnie ze wszystkich sił pchają nas różni ojcowie Gużyńscy.
Agencja Nielsen bada od dwóch lat czytelnictwo w Polsce. I wiecie co się okazało? Polacy czytają jednak książki. Doniesienia krajowych wieszczów o rzekomym upadku czytelnictwa były grubo przesadzone. My tutaj dobrze wiedzieliśmy o tym bez agencji Nielsen. Wiedzieli o tym ludzie wystawiający się na targach książki i te targi organizujący. Niestety durniom trzeba podsuwać raporty z pieczątkami, żeby uwierzyli, że słońce świeci, bo przypieczony na plaży, ich własny tyłek, to zbyt mało, żeby wiarę taką podtrzymać.
Polacy czytają i robi się problem – co mają czytać? Jasne jest, że noblistkę, jasne jest, że króla polskiego kryminału i jeszcze jakieś produkcje pomniejszych geniuszy. Nic więcej. Kolejne pytanie – kto na tym zarobi? Lub inne – skoro czytają, czym powinna być wypełniona treść książki? Lokowaniami produktów, to jasne. Skoro tak, to wszystko wydaje się proste. Nie dość, że mamy dotacje do książek, co zwiększa czytelnictwo, jak wykazał Nielsen, to jeszcze możemy sięgnąć po budżety organizacji, które chcą się w książkach reklamować. Gdzie są najpewniejsze budżety? W samorządach, to jasne. Jeśli samorząd nie chce dobrowolnie dać pieniędzy na promocję gminy w książce króla polskiego kryminału, można zasugerować, że lepiej by było gdyby dał. I tak Mróz Remigiusz, człowiek, który nie wie dlaczego słońce świeci i nie dostrzega następstwa pór roku, napisał kryminał o gangu przemytników i porywaczy dzieci z miejscowości Białopole. Wójt się zdenerwował i zapowiedział pozew. Jestem bardzo ciekaw, czy on rzeczywiście pójdzie do sądu i jak na szantaż Mroza zareagują inne gminy. Przyjdą od razu z pieniędzmi czy będą się stawiać? Czekajmy na ten pozew, bo to bardzo ważna rzecz. Dla rozwoju czytelnictwa rzecz jasna.
Przy okazji, jak myślicie, co musiałby się stać, żeby któryś z naszych autorów znalazł się na liście topowej empiku? Ja myślę, że to się nie stanie nigdy, trzeba by było wskrzesić monarchię.
Ilustracja © brak informacji / za: www.warszawskagazeta.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz