Poczet diabolicznych kardynałów (1)
Pewnie nie uwierzycie w to, co zaraz napiszę, ale jestem głęboko przekonany, że warto czytać książki żydowskich komunistów mieszkających w Niemczech. Takich jak choćby Lion Feuchtwanger. Należy on bowiem do licznego plemienia literatów, których zadaniem było trwałe ukształtowanie świadomości mas. I na pewno zdziwilibyście się, czytając książki Leona, ile z niego tkwi w różnych wykształconych głowach, które dziś pojawiają się w mediach, uczą na uniwersytetach, czy łażą zwyczajnie po ulicach i coś tam mruczą pod nosem.
Ot choćby taki fragment
Hiszpanie śmiali się z Don Kichota, ale uparcie trwali przy swoich tradycjach. Dłużej niż gdziekolwiek w Europie zachodniej utrzymywał się na półwyspie średniowieczny świat pojęć rycerskich. Męstwo wojenne, posunięte aż do dziwactwa, bohaterska poza, bezgraniczne uwielbienie kobiety, wywodzące się z czci dla Dziewicy Marii – to cechy, które pozostały ideałami Hiszpanii. Nie zaprzestano też zabaw rycerskich, choć od dawna utraciły one swój sens.
Z tym kultem rycersko wojowniczym łączyła się pobłażliwa pogarda dla uczoności i rozumu, a wraz z nią wybujała duma, w całym świecie głośna i osławiona, duma narodowa ogółu i pycha kastowa jednostek. Nawet chrześcijaństwo wyzbyło się w Hiszpanii pokory i pogody, przybrało charakter dziki, ponury i władczy. Kościół stał się potęgą butną i wojowniczą, męską i okrutną.
Tak więc jeszcze na przełomie XVIII wieku Hiszpania była najbardziej staroświeckim krajem kontynentu. Jej miasta i stroje, sposób poruszania się mieszkańców, nawet twarze ludzkie, wydawały się obcemu przybyszowi osobliwie sztywne, niczym martwe przeżytki wieków minionych.
Ale od północy, po drugiej stronie gór, rozciągał się tylko tymi górami od Hiszpanii oddzielony, najpogodniejszy, najbardziej rozsądny kraj świata; Francja.
Tutaj się zatrzymajmy dla nabrania oddechu. Widzimy, że Leon był autorem nie byle jakim, a jego polscy tłumacze w niczym mu nie ustępowali. Czytamy o XVIII wieku w Hiszpanii, ale, zwyczajem wielu propagandystów, dla Leona, Hiszpania to półwysep Iberyjski. Kraj graniczący z Francją i Portugalią. Nic więcej. A gdzie wicekrólestwo Peru, gdzie La Plata, gdzie Filipiny i posiadłości Europejskie? Zanim coś napiszę o tych ziemiach, podrwię jeszcze chwilę z Leona, który zapomniał, że w najpogodniejszym i najbardziej rozsądnym kraju świata, w tym samym XVIII stuleciu, zmieniono kalendarz na najbardziej idiotyczny w historii, a także wywołano wojnę, która w Hiszpanii nigdy nie mogłaby wybuchnąć. W wojnie tej dochodziło do dzikich okrucieństw i eksterminacji całych miast. No, ale Leon nie może tego napisać, albowiem sam jest dziedzicem tej pogody i tego rozsądku. Zapytacie z jakiej książki pochodzi ów fragment? Z popularnej niegdyś powieści pod tytułem Goya.
Teraz inny fragment, innego zupełnie autora
Pod koniec XVII wieku nad „imperium, w którym nigdy nie zachodziło słońce”, zawisły ciemne chmury. Niosły ze sobą polityczne przesilenie, kryzys gospodarczy, postępującą demilitaryzację państwa i narastające poczucie niepewności wśród poddanych króla katolickiego. Przyczyny tego stanu rzeczy były złożone, a ich genezy szukać można jeszcze w czasach świetności epoki Karola V i Filipa II. Nie udało się bowiem trwale narzucić Europie pax hispanica, a bogactwa Nowego Świata zamiast wzmacniać metropolię, przyczyniały się do gospodarczej stagnacji spowodowanej nieumiejętnym inwestowaniem środków płynących z eksploatacji kolonii. Jak pisał Diego Saavadera Fajardo:Zanim zdradzę kto jest autorem powyższych słów i w jakiej książce się one znajdują, powiem tylko, że owe inne przedsięwzięcia, mające zdynamizować demografię Hiszpanii, polegały na tym między innymi, by sprowadzić do Iberii osadników z Polski.
„Gdyby Hiszpania mniej wydawała na wojny, a więcej na pokój, to osiągnęłaby panowanie nad światem, ale jej wielkość sprawiła, że stała się nieostrożna, a bogactwa, które mogły uczynić ją niezwyciężoną, przeszły w ręce innych narodów.”
Oprócz czynników politycznych i ekonomicznych istotną przyczyną hiszpańskiej dekadencji stały się problemy demograficzne. Pierwsza połowa XVII wieku przyniosła monarchii postępujące wyludnienie (usunięcie Morysków, emigrację do kolonii, wojny i straszliwe epidemie), którego nie udało się powstrzymać aż do następnego stulecia, kiedy to podjęto różnorodne przedsięwzięcia celem przywrócenia zachwianej równowagi.
Cytat pochodzi z książki Cezarego Tarachy, historyka zatrudnionego na KUL, a tytuł pracy to Misja pułkownika Boissimene. Meandry polityki zagranicznej Hiszpanii Filipa V
Cezary Taracha napisał też inną książkę, w zasadzie już nie do kupienia nigdzie: Szpiedzy i dyplomaci. Wywiad hiszpański w XVIII wieku.
Nie mam zamiaru komentować, a tym bardziej krytykować tego co dr Cezary Taracha napisał, albowiem jestem nieco przytłoczony nawałem nowych i zaskakujących treści zawartych w jego publikacjach. Mam tylko jedną uwagę, póki co: niedobrze jest naśladować styl Leona i pisać o złożonych organizmach politycznych, tak, jakby były pojedynczą osobą i popadały w różne stany emocjonalne – wesołość, smutek, rozdrażnienie, a także potrafiły się wylegitymować zdrowym rozsądkiem. To jest jakaś tam tradycja, taki styl, mam wrażenie osadzona bardzo głęboko. Czas chyba jednak, by odeszła do lamusa.
Ponieważ my tutaj, dość co prawda powierzchownie, ale jednak, zajęliśmy się kryzysami monarchii hiszpańskiej przy okazji omawiania redukcji jezuickich, nie możemy być do końca usatysfakcjonowani analizą jaką znajdujemy w książkach Cezarego Tarachy. Rozumiemy bowiem, że kłopoty korony hiszpańskiej, tak samo jak kłopoty korony polskiej, które spadły na nas mniej więcej w tym samym czasie, nie były wyłącznie kwestią złego prowadzenia domowego gospodarstwa, czy też brakiem rozsądku, ale przede wszystkim zwiększonym natężeniem złej woli sąsiadów i osłabieniem zasad, które stanowiły o doktrynie państwa. W tym co opisuje Leon na początku, dopatrujemy się bowiem nie słabości, ale siły. Słabość i katastrofa przyszły na oba królestwa wraz z reformami, który były częścią planu rozbiorowego i okupacyjnego. No, ale to są takie nasze, wewnątrzśrodowiskowe mrzonki, których nikt nie musi traktować serio.
Wszyscy wiemy, co takiego łączy rozważania Leona Feuchtwangera, myśli Cezarego Tarachy, nasze wreszcie wnioski, nie raz tu podnoszone. Wszyscy wiemy, co realnie mogło zmienić sytuację Hiszpanii w stuleciu XVII i XVIII. I nie chodzi mi bynajmniej o jakieś filozoficzne głupstwa, o jakieś histerie reformatorskie. Czynnikiem przemożnym była flota. Tak się jednak składa, że historycy i popularyzatorzy pisząc o czasach, ludziach, polityce, gospodarce i sukcesach, flotę wspominają niejako mimochodem. Tak, jakby była jednym z równorzędnych elementów zmian politycznych. A to nieprawda, flota jest czynnikiem decydującym. Opowiem dziś, zainspirowany przez Cezarego Tarachę, o człowieku, który porwał się na rzecz niezwykłą – próbował, na początku XVIII wieku odbudować hiszpańską flotę i przywrócić należne jej miejsce na Morzu Śródziemnym i Oceanie Atlantyckim. Opowiem o kardynale Giulio Alberonim.
Najpierw jednak dziwaczne z wielu względów spostrzeżenie. Feuchtwanger pisze o tym, jak skostniałe było hiszpańskie społeczeństwo, mimo tego, że przez większość stulecia XVIII na tronie w Madrycie zasiadali Burbonowie, pochodzący przecież z najrozsądniejszego i najpogodniejszego kraju świata. Cezary Taracha wspomina zaś o tym, że w stuleciu XVIII niezwykle łatwo było w Hiszpanii awansować, człowiek który był nikim, mógł w dwie dekady stać się głównym zarządcą królestwa. I tak właśnie przebiegły koleje losu kardynała Alberoniego, syna ogrodnika spod Piacenzy, który za cel swoich politycznych zabiegów przyjął powrót Hiszpanii do Europy. Tak jest ów problem ujmowany – powrót Hiszpanii do Europy. Albowiem, w wyniku wojny o sukcesję hiszpańską, wojny którą wygrali Francuzi, oddając jednak w ręce Anglików Gibraltar, a w ręce koalicji możliwość realnego połączenia obydwu królestw oddzielonych Pirenejami, a także włoskie i środziemnomorskie posiadłości Hiszpanii, Hiszpania została z Europy wyparta. Stała się interiorem, pustynią na krańcu cywilizowanego świata. To jest interesujące, albowiem wcześniej z Europy, na mocy traktatu karłowickiego, wyrzucono Turcję. Dwaj tytani zwalczający się od połowy XVI wieku, zostali w niedługim czasie unieważnieni i poważnie osłabieni. Był to początek nowoczesnego świata i początek zmian, polegających nie na tym, bynajmniej, że w Europie zaczął triumfować rozsądek. Zmiany, którym poświęcamy tu czas, to rozbiór Polski, rewolucja antyfrancuska, podział imperium hiszpańskiego oraz – w konsekwencji – osłabienie i marginalizacja Kościoła.
Powróćmy jednak do kardynała Alberoni. Jak każda tej miary postać jest on obecny w anegdocie. Ta najważniejsza dotyczy początku jego kariery i powtarzają ją wszyscy. Oto ksiądz Alberoni, wysłany zostaje do dowódcy wojsk francuskich w Italii, księcia Vendome, jedzie tam z miną nietęgą, albowiem wcześniej misję tę podjął sam biskup parmeński, ale wrócił z niczym. Powód był trywialny. Książę Vendome przyjmował posłów siedząc na sedesie, a kiedy z niego wstawał, podcierał się ostentacyjnie na ich oczach. Biskup był oburzony, a ksiądz Alberoni, dobrze rozpoznając deficyty Francuza, cmoknął go znienacka w wypięty zad, i tak rozpoczął swoją niezwykłą karierę.
Jeśli zaś ją rozpoczął, co jest faktem bezspornym, nie można mówić o skostniałym społeczeństwie, które uniemożliwia awanse ludziom z niższych stanów. To przyszło dopiero wraz z rewolucją, a jeśli ktoś tego nie rozumie, niech się zastanowi, nad wszystkimi ograniczeniami w jakich żył za komuny i w jakich żyje dzisiaj. Nie ma mowy, by czyjaś kariera nabrała takiego rozpędu, od prostego gestu – cmoknięcia w tyłek. Demokracja tego zabrania, a rewolucja kreuje hierarchie niejawne, w których awans jest niemożliwy. Kiedy zaś staje się możliwy, okazuje się zaraz bezwartościowy.
Kardynał Alberoni został doradcą króla Filipa V z dynastii burbońskiej. Króla, który miał permanentną depresję, nie radził sobie z niczym pozwolił, by wrogowie korony, osłabili jezuitów w Ameryce i nie wykorzystał ich siły na nowym kontynencie. Niestety nie znane mi są relacje Alberoniego z jezuitami, wiem tylko tyle, że uczył się w kolegium jezuickim. Kardynał zaś rozpoczął mozolną pracę polityczną, polegającą przede wszystkim na usunięciu z otoczenia króla Francuzów i wstawienia na ich miejsce Włochów. Zaczął od osoby królowi najbliższej, czyli od małżonki, którą została Elżbieta Farnese. Była ona reklamowana przez Alberoniego, jako prosta, tłusta dziewczyna, która myśli tylko o kuchni i haftowaniu. To było jawne i oczywiste kłamstwo, albowiem Elżbieta myślała wyłącznie o polityce i do polityki była Alberoniemu potrzebna. Król zaś łatwo dał się złapać w pułapkę, albowiem miał w swoim biednym życiu dwie tylko pasje – dziewczyny i Farinellego. Ten ostatni wysysał pieniądze z budżetu dworskiego i budżetu korony, śpiewając całymi nocami dla króla, a nieraz także wraz z królem.
Nie wiem co powoduje, chyba ten pocałunek w zad, że Alberoni jest opisywany w tonacji comedia del arte. Człowiek, dzięki któremu powstało kilka stoczni, w których, w rekordowym tempie budowano całe armady, człowiek, który zaplanował i przeprowadził desant na Sardynię i Sycylię, opisywany jest jako ktoś w rodzaju Poliszynela, tyle, że lepiej ubrany. W mojej ocenie chodzi o to samo co zwykle – o niemożność zmiany punktu widzenia z „postępowego” na jakiś inny. Jeśli ktoś chce przywrócenia starego porządku, nie może być oceniany inaczej jak źle. W najlepszym razie pobłażliwie lub szyderczo. I to właśnie spotyka Alberoniego.
Od razu powiem, że kiedy niszczono jego dzieło, główne kierunki ataków poszły na te porty i miasta gdzie znajdowały się stocznie – Vigo, Santona, Merin.
Alberoni prowadził politykę globalną, co nie było łatwe, jeśli ma się do dyspozycji upadające mocarstwo, a wśród wrogów Anglików, Francuzów, Holendrów i Niemców. Czyli w zasadzie wszystkie liczące się siły. Sojusz z Turcją zaś w zasadzie nie wchodzi w grę, choć Alberoni podjął i taką próbę. Kardynał próbował na początku postawić na Londyn, ale szybko zrozumiał, że Anglicy to jego największy wróg. Oni bowiem, jako jedyni rozumieją do czego w istocie służy flota. Nawet Holendrzy nie pojmują tego bowiem we właściwy sposób.
Zacytuję tu zdanie, które sprawia, że robi mi się ciepło na sercu, kiedy myślę o starym, grubym, źle ogolonym kardynale Alberonim. Cytat pochodzi z książki Cezarego Tarachy
Jako nieformalny, ale faktyczny kierownik hiszpańskiej polityki zagranicznej kardynał Alberoni starał się początkowo o sojusz z Wielką Brytanią. Okazało się jednak, że Anglicy, Francuzi i Holendrzy, zawarli już tzw. trójprzymierze (grudzień 1716/ styczeń 1717), w którym zobowiązywały się nie dopuścić do rewizji postanowień traktatu w Utrechcie. W tej sytuacji Alberoni zdecydował się na politykę faktów dokonanych i rozwiązania siłowe na terenie Italii.Prócz tego kardynał starał się zawiązać europejską koalicję, która mogłaby zrównoważyć siły jego przeciwników. Był to pomysł szalony, ale oddać trzeba kardynałowi, że nie poprzestał na planach. Wysłał posłów do Rosji, do Turcji, do Siedmiogrodu, do Polski (wcześniej spotykał się z wysłannikami Augusta II w Wenecji), a także do Szwecji. Jakby tego było mało wsparł finansowo jakobitów i opłacił desant, który wylądował na szkockich wybrzeżach, z zamiarem wyparcia Anglików za góry i przywrócenia na tron prawowitej dynastii.
Były to działania energiczne, poważne, ale zakończyły się klęską i dziś oceniane są jako nierealne, albo wręcz niebyłe. Czasy zaś, w których żył i działał Alberoni są dla nas w Polsce jakąś czarną dziurą, w której odbywały się wyłącznie obyczajowe i polityczne horrenda.
Celem głównym kardynała było wyparcie Habsburgów z Włoch. Oddanie Italii Hiszpanom i oderwanie jej od polityki francuskiej, która miała charakter dynastyczny. Alberoni chciał także, by Rosja i Szwecja zawarły pokój, czego następstwem byłoby wyrzucenie z Bałtyku Anglików. Kombinował słusznie, że odcięcie Londynu od handlu bałtyckiego, osłabi Anglików na tyle, że nie będą oni w stanie utrzymać Gibraltaru.
Odpowiedź Londynu była miażdżąca. Anglicy „pogodzili” sułtana z cesarzem austriackim, zwolnili tym samym z obowiązku bronienia granic armię księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, która wkroczyła do Włoch kładąc kres ambitnym planom kardynała.
Francuzi przekroczyli Pireneje, a Anglicy rozpoczęli akcję zaczepną przeciwko hiszpańskiej flocie operującej wokół Sycylii. Mimo obecności obcych wojsk na półwyspie, mimo zniszczenia stoczni, klęski floty, w bitwie koło przylądka Pessaro, Hiszpanie nie oddali Sycylii od razu i nie od razu zrezygnowali ze swojej wielkiej polityki. Trwali przy swoich planach nawet po upadku Alberoniego, który poprzedzony został dziką kampanią propagandową, w której oskarżano kardynała o wszystko, z upodobaniem do nastoletnich dziewcząt na czele.
Kardynał Giulio Alberoni został pozbawiony funkcji państwowych i wygnany z Hiszpanii. Wrócił do Italii, osiadł na terenie Republiki Genueńskiej, z której musiał uciekać. Niczym Hannibal, przez rzymskimi tajniakami. Cezary Taracha pisze, że Alberoni wyjechał do Italii wraz z pieczęcią królewską i jakimiś ważnymi dokumentami, które wysłannicy króla, całkiem już podporządkowanego mocarstwom, chcieli mu odebrać wraz z życiem. Papież Klemens XI nie miał zamiaru chronić Alberoniego, ale po jego śmierci kardynał, mógł odetchnąć nieco swobodniej. Brał udział w kilku konklawe i został legatem w Rawennie. Zamarł w Piacenzy w roku 1752.
Nigdzie nie znalazłem informacji, które są moim zdaniem kluczowe – tych dotyczących relacji Alberoniego z jezuitami.
Na koniec chcę przypomnieć, że w naszym sklepie znajduje się książka, opisujące te niełatwe czasy, z perspektywy Polski i Państwa Kościelnego, nosi ona tytuł Między Altransztadem a Połtawą, a jej autorem jest biskup Jan Kopiec.
Na dziś to tyle, wyłączam się dziś na cały dzień, [...]
Aha, byłbym zapomniał, jeśli jakiś spryciarz, jakiś „prawicowy myśliciel” podprowadzi mi ten tytuł wyląduje w sądzie. Uprzedzam zawczasu, żeby nie było potem niespodzianek.
Komunikacja i kult
Miało być dzisiaj o czymś innym, ale ponieważ wczoraj bolał mnie brzuch, nie mogłem doczytać tego, co zaplanowałem. Tak więc tekst z dzisiaj przesunie się na jutro. Oczywiście nie ma to żadnego znaczenia.
Przez moment, może nawet przez taki dłuższy moment, miałem wrażenie, że te nasze konferencje są niepotrzebne. Ilość uczestników spadła poniżej setki, efekt sprzedażowy był co prawda widoczny, ale efektu promocyjnego można by ze świecą szukać. Puszczaliśmy te nagrania w sieci i nikt się na ich temat nawet nie zająknął. Może chodzi o to, że ja się po prostu nie nadaję do przeprowadzania wywiadów. Raz, że śmieję się głupkowato w niespodziewanych momentach, a dwa, że nie mam zwyczaju przygotowywać się do żadnych wystąpień. Wchodzę i gadam. To się odbija potem na jakości. Dziś jednak, po tym kokieteryjnym wstępie, stwierdzam stanowczo, że konferencje będą. Albowiem cała sfera dyskusji publicznej w Polsce istnieje po to, by tworzyć, a następnie burzyć struktury będące w opozycji do władzy. Tylko to się liczy i nic więcej. Wyczuwają to na milę różni mędrcy od polityki, ekonomii, historii i czego tam, a potem zaczynają, sami z siebie, nie namawiani przez nikogo, frunąć na własnym paliwie ku temu medialnemu sukcesowi, jakim jest kanał ja YT czy pogadanki w saloniku u kogoś znanego. Robi to wrażenie coraz bardziej komiczne i czekać tylko należy, jak opozycyjna wobec władzy struktura zostanie zwinięta, jako nieskuteczna, a tajniacy zainwestują w coś innego. Dlaczego tak? Otóż dlatego, że chodzi o przerzucenie kosztów prognozowanego sukcesu na kogoś, kto ma ambicje. Sukces musi być tani, krótkotrwały i efektowny, a kiedy taki być przestaje zmienia się gwiazdę, która go własną krwią i mięsem karmiła. Stąd pomysł, by brać udział w jakichś publicznych debatach, gdzie rozstrzyga się, nad kawą i ciastkami, losy ojczyzny, a także debatuje o zdradzie i definiuje ją na różne sposoby, jest głupi i komiczny z założenia. Nie ma żadnego sensu, a sensu promocyjnego nie ma w szczególności. To już lepiej posiedzieć u Michała w sklepie i uśmiechać się kretyńsko do kamery. Naprawdę. Możecie mi wierzyć.
O cóż bowiem chodzi w tym wszystkim? O zasugerowanie widzowi, że wchodząc do Internetu z ulicy można zdobyć władzę. To złudzenie jest silne i nie daje się łatwo zwalczyć. Wielu ludzi wierzy w to, że ich ulubieniec wejdzie do sejmu, senatu, albo wręcz do rządu i tam dopiero nawywija. I będzie jak w serialu – kupa śmiechu. Nie można się odnieść do takiego ujęcia problemów poważnych, bo człowiek z miejsca zostaje z dyskursu wykluczony. Wszyscy bowiem, którzy w nim uczestniczą, wiedzą, że nic nie jest tam serio. Może poza premierem Morawieckim i ludźmi, którzy go na to stanowisko wysunęli. Reszta to żart, w dodatku medialny, w którym jedni biorą udział na zasadach określonych w zbiorowej umowie o pracę, a inni – frajerzy – za darmo. To znaczy, za to szczególne poczucie uczestniczenia w misji, które wywołuje dreszcze na plecach.
Jest jeszcze jedna ważna kwestia – kiedy się już raz zacznie startować w tej konkurencji, nie można przestać.
Był tu u mnie w sobotę znajomy i opowiedział mi ciekawą historię. Zajechał oto dnia pewnego na Jasną Górę, żeby się pomodlić. Tam zaś było nabożeństwo przeznaczone dla kibiców. Stali ci chłopcy z szalikami i gorąco się modlili. Nie wiem o co, pewnie o zwycięstwo swojej drużyny, albo o to, o co modlą się wszyscy – o zdrowie dla siebie i najbliższych. W pierwszym zaś rzędzie stał Marcin Rola, znany prawicowy dziennikarz, który został tam zaproszony wraz z Witoldem Gadowskim, by u źródła wszystkich jakości i świętości jakie czcimy, prowadzić dyskusję na temat losów ojczyzny udręczonej i jej przyszłości. Gadowski się spóźnił, więc Rola stał sam. Nie wiem, w jakich okolicznościach odbywała się ta dyskusja, ale chciałbym zadać jedno pytanie – na co liczą ojcowie Paulini dopraszając do pogadanek w takim miejscu ludzi, którzy nigdy nie wyjdą poza bardzo przeciętną publicystykę? Ja, przyznam, nie wiem.
Wcześniej był u mnie inny znajomy, który jest księdzem. Takim dość wpływowy, energicznym i działającym na różnych niwach. Powiedział, że będzie się starał, bym pojechał do Rzymu i wręczył Ojcu Świętemu album Sacco di Roma. Uznałem ten pomysł za niepoważny. Po pierwsze, komiks jest po polsku, po drugie, nawet jeśli papież to weźmie, nic to nie zmieni, poza tym, że wywoła zawiść w kilku sercach. Sytuacja w sektorze prawicowej propagandy opartej o tradycję Kościoła, nie ulegnie drastycznym zmianom i księża nie zaczną nagle dyskutować o tym, że trzeba zająć się usunięciem z przestrzeni publicznej złogów starej, cesarskiej propagandy, która każe wierzyć w to, że spalenie Rzymu i inne dopusty, jakie się świętemu miastu przydarzyły, były karą bożą. Nie ma więc sensu jechać do tego Watykanu. Ksiądz się jednak uparł i musiałem ustąpić. To znaczy powiedziałem, że okay, jak uda mu się coś skręcić i będę miał jakiegoś przewodnika, który mnie nie zostawi na lotnisku i nie zwieje, to pojadę, ale nad wyraz niechętnie. Nie mogę bowiem lansować się na papieżu. Ci zaś, którzy kupiliby komiks z tego powodu, że byłem w Rzymie, nie kupili by u mnie nic więcej, albowiem ich głód emocjonalny zostałby zaspokojony tym jednym produktem, którego też pewnie by nie przeczytali. Dzięki Panu Bogu mamy zarazę, która Italię dotknęła szczególnie mocno i przez to nie muszę nigdzie jechać. To cudowna okoliczność.
A skoro mamy zarazę to wypada mocniej domknąć drzwi i nie zwracać uwagi na to, co dzieje się za oknem. Nich sobie tam robią co chcą. Konferencja z dnia 28 marca została przesunięta na dzień 14 listopada i być może Pan Bóg miał to jakoś zaplanowane. Nie mnie o tych kwestiach orzekać. Na szczęście przesunięte zostały też targi książki, a to oznacza, że do 24 września mam czas na pisanie, który zamierzam wykorzystać najintensywniej jak potrafię. Potem zaś, o ile zaraza minie, rozpocznie się festiwal jesienny, na który złożą się targi katolickie, zapewne też targi w Białymstoku, targi książki historycznej i nasza konferencja, targi w Łodzi i targi we Wrocławiu. Obyśmy to wszystko jakoś wytrzymali. Bo jednak pisanie jest priorytetem, o wiele ważniejszym niż występy przed kamerą.
Ja już dawno napisałem do dr Cezarego Tarachy, żeby zaprosić go na którąś konferencję, ale nie odpowiedział. No nic, spróbuję raz jeszcze bliżej jesieni. Kolejna bowiem konferencja będzie dopiero na przyszłą wiosnę.
[...]
Sieci i hierarchie
Nie wiem ile już lat piszemy tutaj o strukturach sieciowych i hierarchicznych. Sporo, pewnie ze sześć. Koncepcje te były wielokrotnie wyszydzane przez różnych szamanów, których cechą charakterystyczną, wszystkich jak jednego, było wymienianie jak największej ilości nazwisk sławnych filozofów na jednym oddechu. To się nie zmieniło, gdybym dziś zaczął znów pisać o sieciach i piramidach, ta fala szyderstwa nadpłynęłaby znowu. I małe ma znaczenie fakt, że na rynku pojawiła się książka, jednego z największych współczesnych szamanów – Nialla Fergussona – zatytułowana „Rynek i ratusz. O ukrytej sieci powiązań, która rządzi światem”. Wstęp w tej pracy wygląda tak, jakby był przepisany z tego bloga. Właśnie tak, a nie na odwrót, bo to Niall zarabia na tej treści, a nie ja, a poza tym, ja nie rozumiem po angielsku, co mnie raz na zawsze zabezpiecza przed zarzutami o plagiatowanie autorów anglosaskich. Niall jedzie po twardym i w ogóle się nie ochrzania. Pisze wprost, co nie może pomieścić się w głowie historykom i badaczom literatury w Polsce, że organizacje, które produkują dokumentacje i wypełniają archiwa, mają tylko niewielki wpływ na historię. Ja zaś dodałbym od siebie, że im więcej tych dokumentów produkują, tym ten wpływ jest mniejszy. Oczywiście zaczyna od wyszydzenia teorii spiskowych, ale pierwszy rozdział jego książki dotyczy Iluminatów. Ja się powstrzymam od oceny tej taniochy, na co innego chcę zwrócić uwagę. Niall chce wykazać bezwzględną wyższość sieci nad strukturami hierarchicznymi. Ja też kiedyś chciałem to zrobić, dopóki nie dotarło do mnie, że sieci służą osłanianiu dość szczególnych hierarchii. No, ale idźmy po kolei. Niall pisze tak
Tymczasem jak już wspomniałem, moje badania i moje doświadczenia nauczyły mnie by wystrzegać się tyranii archiwów. Największe zmiany w historii zachodziły często za sprawą jedynie luźno i nieformalnie powiązanych grup ludzi, którzy zostawili po sobie nad wyraz skąpą dokumentację.Ciekawe, prawda? Tego nie mógłby napisać żaden polski historyk, bo by się udławił własnym językiem. Niall może, albowiem należy do kilku potężnych sieci oplatających glob i wraz z innymi ich członkami ma wpływ na historię. Może, na przykład, zmienić sposób pisania książek historycznych i narzucić wielu ludziom styl, który oni przyjmą za swój i będą się w nim realizować, a przy tym realizować będą program sieci, które reprezentuje Niall, nic o tym nie wiedząc. Taka jest bowiem natura powiązań sieciowych i na tym, między innymi polega ich skuteczność. Historycy w Polsce uważają, że skoro nie ma dokumentu, to nie ma sprawy. I nie rozumieją, że do opisu wypadków historycznych wystarczy goły fakt, jego interpretacje poprzez inne fakty, a także wnioski oparte na faktach, które po nim nastąpiły. Żeby postawić hipotezę iż hetman Połubotok uwięziony przez cara Piotra miał dostęp do angielskiej gotówki, nie potrzeba nam do tego kwitu z banku Rotszylda. Wystarczy jeśli sprawdzimy, jak Piotr I traktował hetmana w więzieniu, w jakich okolicznościach hetman umarł i o ile ta śmierć wyprzedziła śmierć samego cara, zdrowego w tym czasie i aktywnego, jak przysłowiowy byk. O kilka miesięcy ledwie, zdaje się, że o dwa.
Co ważnego chce nam powiedzie Niall? Przede wszystkim to, że liczą się tylko sieci istniejące na obszarze kultury anglosaskiej. To ona bowiem rządzi światem. Sieci te nie biorą się znikąd, ich nitki wychodzą z ośrodków propagandy, zwanych uniwersytetami, a połączone są publikacjami, dotyczącymi węzłowych zagadnień cywilizacji współczesnej. I tak, skoro mamy internet i oszołomy nasączyły go treścią spiskową, nie pozostaje nic innego, jak zrobić im dżudo i napisać jedyną ważną, certyfikowaną przez Oxford i Harvard, biografię Rotszylda, a potem drugą – Kissingera. No i kilka innych, mniejszych prac. Takich ja ta licząca sobie ponad 600 stron zatytułowana „Rynek i ratusz”. Ktoś pomyśli, że książki takie pisze się lata całe. Otóż nie, jeśli człowiek ma do dyspozycji sieć lub kilka sieci, jeśli ma jasno określonego przeciwnika i sprecyzowany punkt widzenia, z którego obserwuje opisywane zjawiska, produkcja takiej książki nie trwa dłużej jak kilka miesięcy. Najważniejszą kwestią zaś, jest uporządkowanie materiałów i schemat, na którym oparta zostanie konstrukcja tej pracy. Ten zaś najlepiej ukraść. Było to już nie raz praktykowane.
Co z sieciami istniejącymi poza światem anglosaskim? Nie mogą istnieć. To jasne. Poza światem anglosaskim mogą istnieć hierarchie polityczne, naukowe, ekonomiczne, które w sposób nieformalny podporządkowane są anglosaskim sieciom. Hierarchie te mają pozory trwałości, zaopatrzone są w różne charyzmaty i co jakiś czas demonstrują siłę, wieszając nieprawomyślnych i rozprawiając się z frondą lub głupimi zwolennikami reform wewnętrznych. Jeśli jednak przyjdzie pora są one likwidowane w niewiele dni, tak skutecznie, że potem mało kto o nich pamięta. Myk polega na tym, by wmówić ludziom iż lokalna hierarchia jest strukturą autonomiczną i trwałą, a globalna sieć, to spiskowa teoria, albo odległe jakieś mrzonki. Jest dokładnie na odwrót, a sytuacja dojrzała już do tego, że Niall mówi nam o tym wprost.
Jeśli gdzieś istnieje jakaś skuteczna sieć, która produkuje własne jakości, do tego jeszcze poszukiwane przez innych, musi być ona bezwzględnie zniszczona i zamieniona w hierarchię o upozorowanej sile. I my takie sieci znamy. Jedną z nich byli ojcowie jezuici przed kasatą, a drugą polskie ziemiaństwo, zamieszkujące obszar od Dźwiny po Obrę i od Kaszub po Dniestr. Ojcowie jezuici byli co prawd organizacją sformalizowaną, ale to im tylko wyszło na złe. Polskie ziemiaństwo zaś było strukturą całkowicie nieformalną, a przez to bardzo trudną do zniszczenia. I trzeba było połączonych sił PSL, PPS, masonów, Żydów, bolszewików i Hitlera, żeby wreszcie, po ponad stu latach, raz na zawsze tę strukturę dobić i zamienić we własne przeciwieństwo. Jak to już wielokrotnie mówiliśmy, likwidacja ta nie mogła się odbyć bez przygotowania propagandowego i bez zdrady. Wielu ziemian nie rozumiało o co chodzi i wierzyło w powszechne szczęście ludu, które miało nastąpić po reformie rolnej. W czasach kiedy dokonywała się likwidacja naszej sieci, nie można było pisać i mówić takich rzeczy, jakie pisze dziś Niall. A jeśli on te rzeczy mówi i pisze, to znaczy, że jest już zamiecione i przechodzimy do kolejnego etapu. Już można się będzie ekscytować opisami wielkich interesów i wielkich afer prowadzonych i wywoływanych przez patrycjaty. Już będzie można napisać, że żydzi nie tylko uprawiali ortodoksję religijną, ale też trochę kantowali w czasie transakcji. I co z tego? Póki co nic, bo szykowana jest jakaś akcja, od której co słabszym na umyśle, mogą przegrzać się uzwojenia. Co to może być? Ja stawiam na przenosiny papieża do Londynu. A na co Wy stawiacie tego nie wiem.
Teraz rzecz najważniejsza. Sieci w świecie anglosaskim maskują istnienie hierarchii. Nie tylko one, bo do tego celu służą także półtajne stowarzyszenia typu Skull and bones, Bohemian Grove i podobne. Hierarchia ta, wyrosła na zetknięciu się obszaru zajmowanego przez starą protestancką szlachtę i żydowskich bankierów. To jest niby proste, ale jej struktura pozostaje tajemnicą. Podobnie jak cele. Można oczywiście powiedzieć, że chodzi o panowanie nad światem, ale przecież wszyscy dobrze wiedzą, że nie o to chodzi. Panowanie nad światem jest idiotyzmem, albowiem nie ma póki co organizacji, która mogłaby bez szkody dla siebie kontrolować tak dużą ilość zmiennych, składających się na owo panowanie. Chodzi o panowanie nad kawałkiem świata i destrukcję w innym kawałku. Tylko w ten sposób, poprzez narzucanie porządku i dystrybucję chaosu udaje się czasem zarządzać czymś przez dłuższy czas. Utrzymanie panowania to osobna sprawa. Nie uda się tego zrobić bez stałej i kontrolowanej dynamiki. To jej opanowaniu służą sieci, których nitki wychodzą z uniwersytetów i rad miejskich. O czym właśnie raczył poinformować nas Niall. Najistotniejszą misją sieci jest dystrybucja pozorowanych mocy, które bez sekundy zastanowienia kupują organizacje takie jak rządy, lokalne uniwersytety i partyjne gangi, w typie partii bolszewickiej lub hitlerowskiej.
Przejdźmy teraz do spraw dla nas tutaj najważniejszych. Skoro Niall radzi by wystrzegać się tyranii archiwów, to – świadomie lub nie – otwiera drogę do tego, by zrównać hipotezy literackie i popularyzatorskie z badaniami uczonych humanistów. Dlaczego on to robi? Po pierwsze jest całkowicie przekonany, że nikt mu nie dorówna jeśli idzie o jakość treści, po drugie jest całkowicie przekonany, że cała istotna treść dystrybuowana jest w języku angielskim, a sieci do których on sam należy kontrolują kanały tej dystrybucji. To zaś z kolei oznacza, że Niall i jego patroni nie przewidują wprowadzenia trwałej, opresyjnej cenzury. Nie mogą też wypuścić na rynek różnych ujadaczy w typie Rojta, a wręcz postawili postulat, by nie oglądając się na nic dokopać im do dupy. Obecność sztywnej, naukowej ortodoksji humanistycznej zakwestionowałaby ich nowy modus operandi, który ma im przynieść kolejny globalny sukces i zaburzyła by drożność kanałów sprzedaży. Nam zaś podsunęłaby kolejną zużyta kartę rabatową z pizzerii, do której będziemy się mogli modlić.
Lokalne, akademickie gangi to rozumieją i dlatego udają, że nie ma rynku, a na nim książek takich jak „Rynek i ratusz”. Czy to znaczy, że mamy szansę? Nie wiem. Na pewno mamy sporą swobodę w działaniu. O szansie trudno dyskutować. Zaprezentowałem swoją ofertę firmie Bonito. Zażądali 60 procentowego rabatu. Jeśli doliczyć do tego VAT wychodzi 65 procent. Nie zgodziłem się. Wygląda więc na to, że – jak to dawnymi laty pisał Toyah – będziemy walczyć w cieniu.
Ludzie legendy czyli o pokrewieństwie pomiędzy Zbyszkiem Cybulskim a Wojciechem Jaruzelskim
Postawiono tu ostatnio kwestię wizyt prominentnych działaczy tak zwanej prawicy na dywanie u Moniki Jaruzelskiej. Ludziska nie mogą się nadziwić, że członkowie Konfederacji idą tam i rozmawiają z córką polskiego Pinocheta, zapominając o tym, że wcześniej krzyczeli, iż ma on krew na rękach. I za każdy razem pada to samo pytanie – po co oni tam idą? W mojej ocenie to jest jasne i bardzo klarowne. Idą tam po odnowienie charyzmatów, które się już wymydliły. Charyzmaty zaś można odnawiać jedynie w źródle tradycji. Jakiej? O tym spróbujemy dziś pogadać.
Janusz Mikke, kiedy był na dywanie u pani Moniki, opowiedział o pewnym, niezwykłym człowieku, którego poznał dawno temu i który sponsorował najzdolniejszych studentów matematyki, między innymi jego. Człowiek ten nazywał się Andrzej Rzeszotarski i miał ksywę „Rotmistrz”, albo „hrabia Lolo”. Szczegóły życia Rzeszotarskiego możecie zgłębić na tej stronie
http://niniwa22.cba.pl/rotmistrz.htm
Nie będę ich powtarzał, skupię się na kilku ważnych według mnie momentach. Po pierwsze, pan Rzeszotarski był spokrewniony z Jaruzelskimi. Podobnie jak sławny aktor buntownik, ikona pokolenia, Zbigniew Cybulski. Ten ostatni wystąpił w filmie „Popiół i diament” razem z Adamem Pawlikowskim, aktorem podobnym do Heinza Reinefartha i przez to zawsze obsadzanym w rolach złych akowców, co służą faszyzmowi. Interesujące jest to, że Rzeszotarski i Pawlikowski mieszkali razem i razem bywali w lokalach. „Rotmistrz” zaś popełnił samobójstwo wyskakując z okna ich wspólnego mieszkania. Pawlikowski rok później wyskoczył z tego samego okna. Podobno powodem samobójstwa była choroba psychiczna. Wcześniej wsławił się tym, że zeznawał przeciwko Szpotańskiemu. Nie jest to istotne dla naszych rozważań, albowiem cały PRL, a szczególnie ludzie ze sfer artystycznych znajdą zawsze wdzięcznych obrońców, którzy wytłumaczą całe ich postępowanie, stworzą ahistoryczną metodę oceny wypadków, polegającą na prostym stwierdzeniu – to nic, że kapował, ale za to był bardzo fajny towarzysko. I tak było i jest nadal zarówno z Pawlikowskim, jak i Rzeszotarskim. Ten ostatni zostałby całkowicie zapomniany, gdyby nie przywołał go Mikke. W opisie, który zalinkowałem „Lolo” opisywany jest jako udający hrabiego cwaniak, który handluje zegarkami i walutą, a także ma jakieś kontakty ze szpiegami, co chadzają przez zieloną granicę. Taki król życia, na którego ani SB ani milicja nie mają haka i on sobie świetnie z nimi daje radę. Do czasu oczywiście. W zalinkowanym tekście sprawa pokrewieństwa z Jaruzelskimi jest rzecz jasna podniesiona, ale całkiem zlekceważona. Są bowiem, według autora, inne ważniejsze kwestie w życiorysie Rzeszotarskiego. Moim zdaniem najważniejsze jest w nim to, co powiedział Mikke – że sponsorował młodych, zdolnych matematyków. Jeśli tak czynił, pozostaje mi zadać tylko jedno pytanie – w którym momencie swojego życia Lolo spotkał Jamesa Bonda i za kogo ten Bond był przebrany? Jeśli ktoś roztaczający wokół siebie opinię dziwkarza, który ma drogi, czerwony samochód, pochodzący nie wiadomo skąd, a do tego mieszka z facetem i od czasu do czasu ostentacyjnie pokazuje się z jakąś panią, którą przedstawia jako żonę, daje pieniądze zdolnym studentom, to musi być amerykańskim lub brytyjskim agentem. Wszystko zaś w jego życiu, począwszy od interesów w hotelu Polonia, a skończywszy na wystawnym życiu, jest zmyślone i służy ukryciu tego faktu. Wnosić więc należy, że milicja i SB, rzeczywiście nie radziły sobie z Rzeszotarskim, ale owo „nieradzenie sobie” polegało na czymś innym, niż się autorowi zalinkowanego tekstu zdawało. Uwaga służb skupiona była na walucie i zegarkach, a także na znajomości z jakimś szpiegiem, co go zdemaskowali w czasie operacji „Śnieżka”. Nie zaś na kwestii istotnej, czy transferze za granicę now how w postaci wybitnych matematyków. Tak sądzę, choć mogę się mylić. Wszyscy piszący o tak zwanych ludziach legendach PRL, świadomie lub nie, podkreślają niezależność tych osób, ich gest i tęsknotę do utraconego bezpowrotnie świata. Nazwanie tego pożytecznym idiotyzmem jest, wyrazem nadzwyczajnej wobec nich uprzejmości. Podtrzymywanie legend ludzi wprasowanych w struktury wywiadowcze, polskie, radzieckie – bo i o tym możemy przeczytać przy okazji Rzeszotarskiego – i zachodnie, dla paru złotych wierszówki, nie może być określone inaczej.
Po co o tym opowiada Korwin? Ja tego nie wiem. Być może uważa, że sprawy te nie mają już dla nikogo znaczenia? Być może chce wybadać na ile towarzyszka panienka zorientowana jest w tych kwestiach i kogo rzeczywiście reprezentuje? Nie umiem odgadnąć. Obstawiam jednak, że na pewno chodzi o umieszczenie siebie i swoich spraw dzisiejszych w pewnej trwałej i ciągle ważnej tradycji. Takiej tradycji, w której odnowić można wymydlone, polityczne charyzmaty. Czy one rzeczywiście zostaną odnowione? Poczekajmy, a zobaczymy. Warto by może też zbadać czy inni odwiedzający panią Monikę politycy prawicy nie mieli dawnymi laty kontaktów z jakimiś ludźmi, którzy pozostając w ścisłym pokrewieństwie z rodziną Jaruzelskich, pomagali im w życiu, albo może wspierali ich rodziny? Ja się tym zajmował nie będę, bo mam ciekawsze sprawy na głowie. Nie mogę jednak pojąć tej pychy, którą za każdym razem popisuje się Janusz Mikke. Po co on to robi?Mógł przecież siedzieć cicho.
Nie uważam, żeby te wizyty u towarzyszki panienki były bez znaczenia. Chciałbym jednak, byśmy odnotowali coś jeszcze. Nie chodzi tylko o pychę Mikkego, choć o pychę ich wszystkich. Nigdy nie zapomnę jak Monika Jaruzelska przeprowadzała wywiad z Kamilem Sipowiczem, starym durniem, który nie potrafi skojarzyć picia z sikaniem. Siedział on an tle swoich „dzieł”, czyli na tle wielkich kartonów powyklejanych jakimiś kawałkami gazet i filozofował na ten temat. Jeśli skojarzymy to z Mikkem i całą resztą osób wizytujących towarzyszkę panienkę, możemy pokusić się o nazwanie opisywanej tu tradycji. Jest to tradycja, nędzy, tandety i podróbek. Obliczona na okantowanie wieśniaków z awansu, którym Mikke imponuje mistrzostwem w rozwiązywaniu równań kwadratowych. I nie chce być inaczej. Jeśli ktoś mi nie wierzy, niech posłucha i popatrzy na to. Bo to już kolejna odsłona omawianych tu głębi. Oto polscy współcześni pisarze, postanowili uraczyć czytelników i swoich wielbicieli głośnym odczytywaniem fragmentów swojej prozy. Wszystko po to, by wesprzeć zbiórkę pieniędzy na fundusz pisarzy bezrobotnych, którzy – w czasach zarazy – nie mają jak zarabiać, bo odwołane są targi i spotkania autorskie.
Oto Sylwia Chutnik
https://ksiazki.wp.pl/koronawirus-codzienne-odczyty-nowych-ksiazek-polskich-pisarzy-transmisja-w-wp-6492403101911169a
A to Michał Rusinek
https://ksiazki.wp.pl/koronawirus-polscy-pisarze-zapraszaja-do-ogladania-odczytow-swoich-ksiazek-transmisja-w-wp-6490612187691137a
Jeśli ktoś chce mi powiedzieć, że mieszam porządki, niech się może dobrze zastanowi, albowiem jestem całkowicie pewien, że to jeden i ten sam porządek. Polega on na karmieniu ludzi pomyjami i rozkoszowaniu się ich smakiem. Czasem zaś, wśród tych pomyj znajdzie się nadgniłe jabłko. I wtedy jego szczęśliwy znalazca, albo nawet nie znalazca, a ten, któremu je podsunięto, zostaje ogłoszony krulem.
[...]
Degeneraci albo durnie. Charakterystyka polskich elit czyli jumanizm w natarciu
Dyskusja jaka rozwinęła się pod wczorajszym tekstem, nie zadowala mnie wcale. Jasno zostało bowiem wykazane, i to nie przeze mnie, a przez Monikę Jaruzelską, jakie są istotne sprężyny poruszające kukiełkami polskiego teatru politycznego i gdzie przebiega horyzont ich myśli. Nikt na to nie zwrócił uwagi, albowiem wygodniej jest ekscytować się wszechświatowym spiskiem, który pozbawi nas gotówki i doprowadzi do śmierci najstarszych, którzy umrą od szczepionek. Pojawił się tam jeden komentarz, który mnie zainteresował i zainspirował. Oto na poczcie leżą książki pana Szczerskiego zatytułowane „Dialogi o naprawie Rzeczypospolitej”. Trudno nazwać to inaczej jak wykwitem zidiocenia. Nie da się niestety wytłumaczyć ludziom z polskiej klasy politycznej dlaczego to jest z zidiocenie, albowiem większość z nich, słysząc słowa: dialog, naprawa Rzeczpospolita, popada w stupor i traci zdolność komunikowania się z otoczeniem. Jeśli byśmy próbowali o tych książkach Szczerskiego porozmawiać z opozycją, byłoby jeszcze gorzej, albowiem tamci są po prostu nakręcani i jedyne co ich interesuje, to udawanie klasy próżniaczej. A propos, nie wiem czy słyszeliście, ale Kidawa powiedziała, że służbie zdrowia są potrzebne inspiratory. Ja sądzę, że te inspiratory są potrzebne wszystkim politykom w Polsce, a nawet szerzej – wszystkim ludziom aspirującym do elity. Niestety zamiast inspiratorów ich przydomowe składziki zostały dawno temu zaopatrzone, przez nieznanych sprawców, w inne urządzenia – w konspiratory. I dlatego mamy to co mamy.
Dlaczego formuła „naprawa Rzeczypospolitej” jest kretyńska? To proste – albowiem nie było i nie ma czego naprawiać. Reforma zaś, co było tu już wyłożone, jest pułapką, która poprzedza jawną lub tajną okupację. Ta zaś może się wiązać, albo z degradacją ludu zamieszkującego nad Wisłą i jego ograbieniem, albo ze sprzedażą temu ludowi nadwyżek magazynowych, które leżą już stanowczo zbyt długo i coś trzeba z nimi zrobić. Innych sensów słowo reforma nie ma. Zakładam, że źródłem owego naprawiania Rzeczypospolitej są czasy Kochanowskiego i Reja, dwóch królewieckich propagandystów, którzy uznali – po kolei, najpierw Rej, a potem ten drugi – że istnieje gdzieś tam ideał państwa, które musi odnieść sukces. Polska zaś i Litwa powinny to państwo naśladować, a jeśli im się nie uda, powinny się rozlecieć i nakarmić swoim, żywym ciałem innych. Cóż to za państwo idealne? No, to które sobie wymyślił Modrzewski, a w praktyce to po prostu państwo Albrechta H., znanego nam już od dawna promotora humanizmu, który w zasadzie powinien nosić nazwę jumanizm i być odczytywany z hiszpańska.
Po co Szczerski pisze takie rzeczy? Czyni to, albowiem jest aspirujący i chciałby uchodzić za człowieka renesansu i jumanistę. W praktyce oznacza to, że chciałby nie chodzić a kroczyć, nie siadać, a zasiadać, nie myśleć, a rozumować. A wszystko to z tym charakterystycznym dla jumanistów wyrazem twarzy, znamionującym mądrość jakąś przedwieczną.
Proszę Państwa, jeśli ktoś słyszał o tym, by jakieś inne państwo poza Rzeczpospolitą, ciągle się próbowało reformować w duchu jumanizmu, niech mi o tym koniecznie da znać. Albowiem ja tej tendencji nie dostrzegam nigdzie. Przeciwnie, widać wyraźnie, że lokalne elity innych krajów, zwanych czasem przez Stanisława Michalkiewicza, państwami poważnymi, czynią wszystko, by nie dopuścić do żadnych zmian i żadnych głębokich napraw. Te bowiem oznaczają tyle, że ich panowanie lada chwila się skończy. Wszelkie zaś reformy i naprawianie, to inna nazwa dewastacji.
Jak wiemy, nie było sensu reformować państwa po roku 1989, ale tego nie dało się wytłumaczyć nikomu. Nawet partyjny beton chciał reform, a to dlatego, że wreszcie miał nadzieję, pożyć pełnią życia. To jest z kolei druga strona medalu, który wieszają sobie na piersi polskie elity polityczne – ta pełnia. Musi być reforma, bo wreszcie chcemy, żeby było jak na zachodzie. Ten sposób rozumowania jest płytki jak kałuża, ale nikt nie potrafi się od niego uwolnić. Dobrze to widać w czasie tych nagrań, co je pani Monika urządza u siebie w domu i dobrze to było widać wczoraj w linkowanych tekstach. O czym marzyły partyjne elity? I te betonowe i te luzackie? O tym, żeby wysłać dzieci do Ameryki. Potem zaś, by zrobić Amerykę tutaj. Co nie było możliwe, ze względu na to iż wolność „odzyskana” została po to właśnie, by tej Ameryki nigdy tu nie było. Oczywiście, nasz świat różni się od tego z lat siedemdziesiątych, ale przecież nie aż tak bardzo. Gdyby w latach 70 był internet nie byłoby żadnej różnicy.
Dyskusje polityczne prowadzone w Polsce, określane wyrazami takimi jak – poważne czy głębokie – toczą się pomiędzy pociotkami Urbana a kolegami Szczerskiego. To znaczy jeden myśli o nieletnich prostytutkach, a drugi o gabinetowej polityce reform.
Podrzucę teraz zwolennikom obydwu opcji pewien poważny problem do rozważenia. Pojawiło się tu dawno temu słowo wektor. Użyte zostało w sensie politycznym. Jeśli więc mamy wektory polityki, to mają one swój kierunek. Gdzie skierowane były wektory polityki Rzeczpospolitej, o której wielkości marzy Szczerski? Na wschód, to jasne. Jaki warunek musi być spełniony, żeby można było prowadzić politykę wschodnią, to znaczy wymierzoną w Moskwę, wroga najstarszego? W zasadzie musi być jeden – trzeba mieć sojusznika po drugiej stronie Moskwy. Czy taka okoliczność istniała? Rzecz jasna nie. Mieliśmy przez jakiś czas sojusznika po drugiej stronie Turcji, czyli Persję, ale spróbujcie dziś o tym porozmawiać z historykami. Popatrzą na Was, jak na idiotów, którzy nie rozumieją realiów. Politykę robi się bowiem z Rusią, Czechami, Mołdawią i Szwecją, a nie z Persją. To jest horyzont polskich elit. Tych z sejmu i tych z akademii. Lepiej nie będzie.
Rozwińmy jeszcze tę myśl, dotyczącą odległych sojuszników. Trzeba się jakoś z nimi komunikować. Jeśli nie ma floty, konieczne jest tam stałe przedstawicielstwo dyplomatyczne zaopatrzone w miliony oraz narzędzia propagandy. Najlepiej zaś, by powstał tam uniwersytet, albo jakaś placówka badawcza. W dawnych czasach było to niemożliwe, albowiem najświatlejsi myśliciele doby jumanizmu – Rej i Kochanowski – stawiali wszystkim za wzór państwo Albrechta. Dziś zaś badacze ich podejrzanej twórczości, zwalają winę za prowincjonalny charakter tych pism, na przyrodzone ograniczenia umysłowe szlachty. Tak, jakby nie było pism Starowolskiego.
No dobrze, ale co zrobić jak nie ma tego sojusznika, albo jest on gdzieś głęboko w Azji i nie sposób tam dotrzeć. Trzeba, niczym wspomniany tu niedawno kardynał Alberoni, prowadzić politykę faktów dokonanych. Czy taka polityka była prowadzona? Przez moment, za króla Stefana i króla Zygmunta, ale prowadzono ją bez zrozumienia doktryny. Próbowano odepchnąć Moskwę od morza, ale nie rozumiano po co się to czyni. Za to Szwedzi, będący w stałym kontakcie z Paryżem, doskonale te kwestie pojmowali.
W jakim kierunku zwrócone były wektory polityki innych państw, do których pozycji Rzeczpospolita aspirowała? Od pewnego momentu głównie na zachód. To zaś co było na wschodzie mogło posłużyć tym organizacjom jedynie jako pożywka dla ich dalekosiężnych planów. Ewentualnie jako zaplecze, które można wykorzystać w charakterze irredenty.
Jak rozumiano reformy w Polsce XVIII wieku i jak rozumie się je dzisiaj? Tak jak to widzi Urban Jerzy mniej więcej – jako doganianie zachodu w ilości skonsumowanych hot dogów i zaliczonych nieletnich prostytutek. No, może trochę przesadziłem, ale to gonienie jest najistotniejsze. Nikt, a na pewno ja nic o tym nie wiem, nie zadał sobie trudu, by zbadać jak powinny wyglądać okoliczności prowadzenia polityki przez państwo kierujące swą misję na wschód i czym one – dla dobra tego państwa – muszą się różnić o okoliczności prowadzenia polityki przez państwa, zorientowane na zachód. To jest za trudne. Zamiast tego mamy dialogi Szczerskiego. Nie wiadomo dokładnie z kim on te dialogi prowadzi. Mam nadzieję, że nie z Urbanem czy Michnikiem.
Na dziś to tyle [...]
Sprzedaż jako charyzmat
Fragmenty ostatnich dwóch notek uważam za bardzo ważne. Ujawniają one bowiem pewien deficyt, który degraduje nas wszystkich i czyni nas w zasadzie podludźmi. Otóż władza, w postaci posłów, senatorów, szefów partii, nie posiada innych charyzmatów, niż jakości występujące na rynku treści. To zaś oznacza, że o tym, kto jest najfajniejszy świadczą wyniki sprzedaży publikacji wymienionych osób. No, a jak mamy jakieś wyniki, to pierwszą czynnością, jaką podejmujemy wobec nich jest ich przeskalowana interpretacja, a następnym zafałszowanie. Nie ma bowiem mowy, by na obszarze, który w teorii pozostaje poza kontrolą wszystkich, bo taka kontrola to cenzura po prostu, można było zostawić sprawy samym sobie. To jest niemożliwe, a więc trzeba je poustawiać według jakichś priorytetów. Mamy więc sytuację następującą – rynek treści, gdzie spotykają się marzenia o wolności słowa z marzeniami o tym, by posiadać jedyny dostępny władzy w Polsce autentyczny charyzmat, czyli popularność wyrażoną w słupkach sprzedaży i komentarzach w sieci. Próba pogodzenia tych niemożliwych do pogodzenia spraw, to właśnie próba założenia nowego kagańca i wprowadzenia nowej cenzury. Już nie za pomocą urzędników z Mysiej, ale za pomocą dobrotliwych napomnień i wskazywania słusznych postaw. Omawialiśmy wczoraj publikację pana Szczerskiego, a raczej sposób jej dystrybucji. Ona jest ciśnięta przez pocztę, czyli kanałem urzędowym, a myśl towarzysząca tej głupocie jest następująca – na pocztę przychodzi dużo ludzi i jak oni zobaczą książkę Szczerskiego, to na pewno ją kupią. Śpieszę donieść, że do miejskich szaletów przychodzi znacznie więcej ludzi niż na pocztę i niektórzy z nich pozostają tam znacznie dłużej niż przy okienku w urzędzie. Można więc im spróbować coś sprzedać, coś do czytania.
Jeśli ktoś chce się wywyższyć ponad bliźnich i innych polityków, a tego najwyraźniej chce pan Szczerski pisząc książkę pod pretensjonalnym i fałszywym tytułem „Dialogi o naprawie Rzeczypospolitej”, nie może jej sprzedawać inaczej, jak z zastosowaniem przymusu. Dokładnie w ten sam sposób dystrybuowano radzieckie filmy za komuny. Mnie dziwi w tym jedno – nikt nie zastanowił się jeszcze jak działa promocja kultury, która poprzedza zawsze sprzedaż gadżetów – poprzez analizę dystrybucji filmów amerykańskich i radzieckich w demoludach. Nikt tego nie zrobił, bo nikt nie planuje sprzedaży w interwałach dłuższych niż jeden sezon. No, prawie nikt. Ja sądzę, że są tacy, co planują na dziesięciolecia. O tym jednak z kolei nikt nie wspomina, bo wszyscy uważają, że to wariactwo. Pamiętamy, że do oglądania filmów radzieckich w kinie trzeba było ludzi zmuszać. Wysyłano na seanse żołnierzy, albo szkoły i zamykano drzwi, bo szeregowi i co bardziej znudzeni uczniowie próbowali wychodzić w czasie seansu. Groziły za to kary. Na najbardziej idiotyczną produkcję amerykańską, a za taką uważam, na przykład film „Odmienne stany świadomości”, który wszedł na ekrany w roku 1982 albo 1983, waliły tłumy. Kto wobec tego umiał sprzedawać naprawdę i kogo należy naśladować? To jest ważne pytanie. Można zadać jeszcze jedno – jak się nazywali przedstawiciele amerykańskich producentów filmowych siedzący w strukturach PZPR.
Co robi Szczerski? Zachowuje się jak najtępsze trepy z PRL. Podobnie jak wszyscy inni poszukujący autentycznych charyzmatów, politycy, próbuje zmusić ludzi do kupowania swoich, nieszczerych (co za kalambur!) książek. W istocie, czego Szczerski nie rozumie, jak przypuszczam, ale podejrzewa może, chodzi o zajęcie i wypełnienie jakąś treścią państwowego kanału sprzedaży. Pan Szczerski nie wie jeszcze jednego – sprzedaje ten, kto ma kanał dystrybucji, a nie ten co ma atrakcyjny towar. O gościu, który ma towar nieatrakcyjny, szkoda nawet wspominać. On właśnie ma taki towar i usiłuje wyjechać na nim gdzieś do góry, korzystając z chwilowej i mocno niepewnej koniunktury. Nie ma bowiem, w mojej ocenie żadnej gwarancji, że pozostanie on nadal politykiem. Teraz pytanie najważniejsze – czy książki Szczerskiego się sprzedają? Przypuszczam, że nie. I on o tym wie. Jego satysfakcja jednak polega na tym, że one są widoczne na poczcie. I to jest właśnie dno nędzy.
Stojąc na nim jednak można usłyszeć pukanie od spodu. Oto rzekomo wolny rynek treści i istniejący na nim kanały dystrybucji, mają jeszcze jednego amatora monopolu. Są nim organizacje lansujące autorów takich jak Chutnik, Rusinek czy Miłoszewski. Celowo nie wymieniam Mroza, bo ileż można pisać o Mrozie. Ostatnio zalinkowałem tu dwa nagrania, które są jeszcze gorsze niż pomysł sprzedawania książek Szczerskiego na poczcie. Oto sławni pisarze, a wszyscy ci ludzie uważają się za sławnych pisarzy, odczytują publicznie napisane przez siebie teksty. Czynią to po to, by ludzie nie stracili kontaktu z kulturą wysoką w czasach zarazy. To jest doprawdy niezwykłe. Nie znam nikogo, kto czytałby książki Chutnik czy Miłoszewskiego, ale znam wielu ludzi, którzy lubią czytać tak w ogóle. Oni właśnie wpadają w zastawiane przez tych durniów pułapki, bo nie są w stanie uwierzyć, że ktoś może ich robić w bambuko na takiego, pardon, chama. A jednak…
Wszystkim tym ludziom chodzi o jedno – o zawłaszczenie i przejęcie jedynego dostępnego im charyzmatu, czyli popularności wynikającej z gołej i weryfikowanej przez odbiorcę na bieżąco sprawności intelektualnej. Nie wiem czy wszyscy rozumieją o czym pisze. Może więc bardziej dostanie – dureń musi cytować mędrców, bo wierzy, że od tego stanie się taki jak oni, nudziara opowiada nieśmieszne kawały, bo myśli, że przybędzie jej od tego poczucia humoru, były lokaj noblistki marzy, że też może dostać Nobla. I tak w kółko. Wszyscy oni muszą się jeszcze do tego uśmiechać życzliwie, albowiem nie mogą zrobić nic innego. Kiedy gaśnie oko kamery zmieniają nieco ton i dyskutują o tym, jak tępa jest publiczność, która nie rozumie ich niezwykłej prozy. Dlaczego tak jest i będzie? Bo ludzie ci muszą cisnąć tu, pod pozorem sprzedaży atrakcyjnych treści, chamską propagandę, a poza tym nigdzie indziej nie mogliby się odnaleźć. Walczą o życie. Dlatego właśnie, żeby oni się poczuli lepiej i na właściwym miejscu, wielu z nas musi emigrować. To jest moim zdaniem skorelowane. Szczerski dodatkowo jeszcze usiłuje zawłaszczyć jedyną, dostępną jego umysłowi tradycję piśmiennictwa w języku polskim, czyli ten cały jumanizm. To samo czynią wymienieni później autorzy, ale oni nie chcą być tak bardzo serio, chcą być rozrywkowi i intelektualnie atrakcyjni. Jak to wychodzi w praktyce, pokażę jeszcze raz, bo nie rozumiem dlaczego nikt się do tego nie odniósł.
https://ksiazki.wp.pl/koronawirus-codzienne-odczyty-nowych-ksiazek-polskich-pisarzy-transmisja-w-wp-6492403101911169a
https://ksiazki.wp.pl/koronawirus-polscy-pisarze-zapraszaja-do-ogladania-odczytow-swoich-ksiazek-transmisja-w-wp-6490612187691137a
Posłuchajcie tego, bo to Was, raz na zawsze oduczy sięgania do koszyka z książkami stojącego w Biedronce.
Dlaczego nienawidzimy sztuki, prawdy i piękna
Jedyną dostępną ludziom aspirującym w Polsce tradycją, jest tradycja PRL, zwanego także najweselszym barakiem w obozie. Reszta, a wliczam w to fascynacje intelektualne, emocjonalne, specjalizacje naukowe i różne szajby, to czas wyobrażony i nigdy nie istniejący. Służący kiedyś do jako takiego urządzenia się w rzeczywistości prawdziwej, czyli w PRL, a dziś nadający się tylko do podkreślania swojej szczególnej pozycji, która – wskutek działań złych ludzi – została utracona. Taki jest mechanizm schadenfreude dzisiejszej opozycji, kładącej nacisk na walory intelektualne. Chodzi o to, by ocalić fikcję przynależności do elit, nie peerelowskich bynajmniej, ale jakichś dawniejszych, wyobrażonych. PRL musi być w tym wszystkim ukryty, pod jakąś pluszową kontestacją, której nigdy nie było, a która w wyobraźni urasta do szarż szwoleżerów gwardii. Tymczasem nie były to nawet skarpetki Tyrmanda. Była to najzwyklejsza służba, za którą się brało pieniądze. Służba, o której dziś nie można wspominać, no chyba, że na zamkniętych jakichś wieczorkach.
Wobec takiego postawienia kwestii, trzeba się zastanowić czego chcą „nasi”? Oni wiedzą, że tamci kłamią i kantują na chama, ale wiedzą też, że ma to jakiś urok, dla nich całkiem niezrozumiały. Usiłują więc ten czar ulotny jakoś zagospodarować i układają przedziwne słowne kalambury, które rozrastają się do rozmiarów książek. Potem zaś książki te są promowane przez jakieś lokalne, uczelniane sanhendryny. A promocji towarzyszy nadzieja, że czytelnik, wrażliwy przecież, zachwyci się tym i wyda na tę produkcję pieniądze. A jeśli nie wyda, to jego strata, bo i tak zostało to sfinansowane z podatków. Istotne jest, by zająć miejsce tamtych i z taką samą swadą opowiadać rzeczy uchodzące za mądre. Dlaczego ja się tak znęcam nad nimi? Znalazłem tu wczoraj taki cytat
Głupcy zawsze istnieli, niektórzy z nich sięgali nawet po władzę, ale nigdy jeszcze w dziejach świata ród ludzki nie miał do czynienia z prawdziwą inwazją głupoty. Zjawisko to stało się bardzo groźne, albowiem objęło niektóre kręgi władzy. Powstały fałszywe elity składające się w całości z durniów i dewiantów różnej maści, którzy trzymają się razem, wspierają i rządzą lub choćby próbują rządzić. Nic dziwnego, że Autor książki, znany zresztą z bystrej inteligencji i ciętego języka, dopatrzył się we współczesnym świecie zjawiska, które nazwał idiotokracją. Jest to ciężka choroba całej cywilizacji zachodniej, od USA po Ukrainę, od północnego kręgu polarnego po Australię. Miejmy nadzieję, że nie okaże się, iż mamy do czynienia z chorobą śmiertelną. W każdym razie zjawisko idiotokracji przybrało rozmiary zarazy, a jego wirus masowo rozprzestrzenia się za pomocą Internetu, tzw. serwisów społecznościowych i innych środków globalnego przekazu i komunikowania się. Wspomagają go różne utopijne doktryny lansowane nie tylko przez pseudonaukowców, lecz również polityków, którzy są gotowi zawracać świat ku pogaństwu – w imię postępu oczywiście.
To jest coś niesamowitego. Nie mogę przestać myśleć o tym fragmencie, a już sobie wyobrażam, jak wygląda cała ta książka. Nazwanie tego kompromitacją, to jest wyraz nieopisanej wprost łagodności w stosunku do autora. Autor znany z bystrej inteligencji nie rozumie, że kokieteria to także sztuka. Ludzie zaś, jak to zostało powiedziane w tytule, coraz bardziej nienawidzą sztuki. Głównie dlatego, że robi ona z publiczności bydło. Tak dokładnie jest i wszyscy, którzy w tym procesie uczestniczą, biernie i czynnie, zostaną kiedyś straszliwie ukarani. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Będzie płacz i zgrzytanie zębów. Wiara w to, że odbiorca to kretyn, jest powszechna i zabójcza. To się jednak okaże dopiero później. Pod koniec tego całego spektaklu.
Do czego w ogóle są potrzebne przedmioty produkowane bez praktycznego przeznaczenia, przeznaczone tylko do tego, by rozbudzać ekscytacje kupującego? Do stymulowania zbiorowych emocji. Te zaś można podkręcać w okolicznościach kameralnych, na przykład w Klubie Ronina, albo na placach i ulicach. O ile na placach i ulicach dochodzi do różnych horrendów, a ludzie tam zgromadzeni po powrocie do domów, stwierdzają nie raz głośno, albo ciszej trochę, że nie byli sobą, w czasie kiedy tam skakali i coś skandowali, o tyle ze spotkaniami kameralnymi sprawy mają się inaczej. Tam się przychodzi po, by po wyjściu, można było rzecz sobie bez wstydu – byłem sobą. No to teraz powróćmy do początku tych rozważań. Jeśli takie kameralne spotkania organizowane są w teatrze Krystyny Jandy, który to teatr zachowuje wszelkie potrzebne do kameralnej ekscytacji pozory i ludzie wychodzą stamtąd przekonani, że byli sobą i ciągle sobą pozostają, to znaczy, że nie jest łatwo tę okoliczność zanegować. Nie wystarczy nazwać panią Jandę idiotką i przenieść całą dyskusję na grunt internetowy, wskazując przy tym, że serwisy społecznościowe są złe, bo promują głupstwa. Trzeba jeszcze mieć coś do zaprezentowania, jakieś umiejętności. Można oczywiście nie lubić Krystyny Jandy, mieć o niej jak najgorsze zdanie, ale ona nie siedzi na twitterze, dlatego, że jest gwiazdą twittera. Ona tam jest ponieważ jedyną dostępną jej zmysłom tradycją jest PRL, a ona była i jest gwiazdą. I wierzy do tego, że żyjąc w tym PRL-u znacznie ciekawiej i lepiej niż jej publiczność, kontestowała system. Na poparcie swoich tez, bardzo nieprawdziwych, ma jeden mocny argument – wynikającą z tradycji PRL popularność i warsztat aktorski. To tylko pozornie jest sprzeczność. Tego ostatniego nikt dyskutował nie będzie, ze strachu, że Janda może go odegrać publicznie i w ten sposób załatwić. Warsztat aktorski ma znaczenie praktyczne i służy obezwładnianiu przeciwników. Jeśli zaś idzie o tradycję PRL, to są one także tradycjami publiczności, która słucha Jandy. No, ale także tej która czyta pana Szewczaka. I teraz ważna rzecz – Janda nie ukrywa, że z tradycją PRL łączy ją wiele i że należała do tych artystów, którzy byli systemowi potrzebni. Kłopot z „naszymi” polega na tym, że oni nie mogą, tak jak ona, mówić wprost o swojej przeszłości, a przecież PRL, to także ich tradycja i jedyna dostępna im rzeczywistość. Nie mogą, bo wtedy ludzie zaczną zadawać pytania inne niż było to przewidziane w scenariuszu. Okaże się też, w takim wypadku, jaka jest istotna różnica pomiędzy Jandą, a „naszymi”, różnica wynikająca z udziału w tych samych, komunistycznych okolicznościach. Jedyną drogą ucieczki w tej pułapki, jest obniżanie samooceny odbiorcy, który albo „nie pamięta jak było”, albo „był wtedy małym chłopcem”, albo „nie rozumiał przed jakimi wyborami stawiano ludzi”. Najlepiej zaś, by się za bardzo nie interesował różnicami pomiędzy władzą, a opozycją i na słowo uwierzył w „bystrą inteligencję” autora książki „Idiotokracja”. Ja nie uwierzę. A żeby mnie czymś zainteresować naprawdę, trzeba wyczynu. Nie mówię, że ktoś ma od razu zbudować galeon bez jednego gwoździa, ale niech może pokaże jakąś sztuczkę. Może być prosta. Byle była zaskakująca. Tego nie potrafią niestety uczynić ani publicyści z „obozu patriotycznego”, ani towarzyszący im i nadający wagę i wiarygodność ich publikacjom, profesorowie z uniwersytetu. Dlatego właśnie nienawidzimy serwowanych przez nich sztuki, prawdy i piękna.
Ilustracja © Nessa Vardamir / za: www.kolorowyswiatnessy.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz