Epidemia neutronowa
Epidemia zbrodniczego koronawirusa rozwija się zgodnie z planem. Całe narody są wciągane w panikę, ich gospodarki są demolowane, a państwa zadłużają się coraz bardziej. Ciekawe, że epidemia zbrodniczego koronawirusa działa podobnie do bomby neutronowej. Jak wiadomo, bomba ta miała na celu niszczenie siły żywej nieprzyjaciela, natomiast oszczędzała jego dorobek. Pamiętam, że propagandyści za pierwszej komuny bardzo pryncypialnie broń neutronową krytykowali za typowo kapitalistyczne podejście do wojny, bo podejście socjalistyczne było zasadniczo odmienne. W strategii socjalistycznej chodziło o podbój „siły żywej”, którą następnie można by wykorzystać w charakterze niewolników w rozmaitych gułagach, będących jak wiadomo, królestwami wolności. Oto co pisał na ten temat poeta w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”: „A kiedy znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do królestwa wszedł wolności. Ubranko w paski, taczka, kilof, niezwykle życie ci umilą…” - i tak dalej. Ale kiedy nastała transformacja ustrojowa, podejście do wojny się ujednoliciło, co stworzyło warunki, które stary żydowski finansowy grandziarz, współwłaściciel spółki „Agora”, co to wydaje żydowską gazetę dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, określił jako niepowtarzalną szansę przeprowadzenia przedsięwzięć niemożliwych do przeforsowania w warunkach normalnych. Trzeba było tedy wytworzyć warunki nienormalne, w związku z czym projektodawcy i organizatorzy epidemii zbrodniczego koronawirusa postawili na instynkt samozachowawczy. Jak już wielokrotnie pisałem, okazało się to strzałem w dziesiątkę. Z jednej strony bowiem spanikowani możliwością utraty życia ludzie gotowi są zaakceptować zarządzenia, które nie tylko wydają się absurdalne, jak na przykład zakaz wstępu do lasu, ale również tragiczne w skutkach, bo demolujące gospodarkę i pozbawiające miliony ludzi dorobku całego życia. W innej sytuacji rząd wprowadzający takie zarządzenia zostałby natychmiast zlinczowany, a w najlepszym razie – odwieziony in corpore do wariatkowa. Tymczasem te - co tu ukrywać – zbrodnicze zarządzenia są przyjmowane ze zrozumieniem, a nawet wdzięcznością. Taki jest efekt postawienia na instynkt samozachowawczy.
Wydawać by się mogło, że ludzkość pogrąża się w zbiorowe szaleństwo, ale wydaje się, że w tym szaleństwie jest metoda. Można się tego domyślić z różnych poszlak, jak na przykład energiczne zwalczanie autorów odmiennych od zatwierdzonych przez jakieś biurokratyczne konwentykle, opinii na temat samej epidemii i sposobów leczenia. Oto red. Piotr Witt w swoim „Dzienniku czasu zarazy” opisuje sytuację we Francji, gdzie utytułowanego lekarza z Marsylii, który osiągał bardzo dobre wyniki terapeutyczne dzięki zastosowaniu znanego od 50 lat i taniego lekarstwa przeciwko malarii w połączniu z antybiotykiem i podawanemu pacjentowi w początkach zakażenia zbrodniczym koronawirusem, biurokratyczna mafia administrująca zdrowiem francuskiego narodu najpierw zakazała stosowania tej metody, a potem, pod naciskiem opinii publicznej, zgodziła się, by można było tę terapię stosować, ale tylko w bardzo już zaawansowanym stadium choroby. Oczywiście nie było to skuteczne, ale nie o skuteczność tu chodziło, tylko o wyeliminowanie alternatywnego, skutecznego i dostępnego leku na rzecz niesprawdzonych i drogich szczepionek. Nie od rzeczy będzie dodać, że przedstawiciele owej mafii noszą nazwiska Levy, Salomon i Buzyn, a wspierani są na terenie medialnym przez takich hohsztaplerów, jak przyjaciel pana red. Michnika, Daniel Cohn-Bendit; wszyscy z pierwszorzędnymi korzeniami. Atutem mafii jest oczywiście dostęp do publicznych pieniędzy. Z podobną sytuacją mamy do czynienia również w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie toczy się batalia o leczenie amantadyną. Ale po co tu jakaś amantadyna, skoro rząd zakontraktował już szczepionki aż w trzech, czy nawet czterech firmach, co wskazuje, że rynek już został podzielony. Tymczasem pacjenci próbują kurować się amantadyną na własną rękę i proszą lekarzy o zastosowanie tej terapii, ale ci są bardzo ostrożni, bo z kół oficjalnych dobiegają groźne pomruki, że leczenie amantadyną jest nie tylko „niebezpieczne”, ale i „nielegalne”. Co innego – szczepionki. Te są i bezpieczne i legalne, a przede wszystkim – z góry zapłacone. Przypomina to anegdotkę podaną przez Melchiora Wańkowicza, jak to przed pierwszą jeszcze wojną na Kresach, jakiś włościanin wracał z jarmarku. Próbował jeść kupione tam mydło i już zdążył się cały zapienić, kiedy przechodzący mimo Żyd krzyknął ze zgrozą: Wasyl, toż to miło! - na co tamten: miło nie miło Szlomka, a kupił – tak zjesz.
Nic dziwnego, że skoro tresura obywateli w skali głobalnej przybiera coraz ostrzejsze formy, pojawiły się znaki. Na przykład mieszkańców Neapolu i całej Italii bardzo zaniepokoiło, że św. January, którego krew zwykle się upłynniała, tym razem odmówił dokonania cudu. Takie rzeczy zdarzały się i wcześniej, na przykład w Rosji za Piotra Wielkiego, kiedy to dokonania cudu odmówił św. Mikołaj. Cara szalenie to zirytowało, aż zagroził św. Mikołajowi eksmisją („Nie chce robić cudu? Wybrosit’sukinsyna!”), a na takie dictum św. Mikołaj zmienił zdanie. Teraz jednak takie sprawy załatwia się delikatniej, ale nawet i przy zmianie taktyki wielu ludzi poczuło się zaniepokojonych szopką, jaka stanęła przed Bazyliką św. Piotra w Rzymie. Wisienką na torcie była w tej sytuacji deklaracja izraelskiego generała Hiama Esheda, który ujawnił, że Izrael i Stany Zjednoczone utrzymują stałą łączność z kosmitami. Takie rzeczy zdarzały się i u nas i na przykład związana z sektą Antrovis pani Barbara Labuda odwiedzała kosmitów na miotle, czy jakoś tak, więc nie byłaby to żadna rewelacja, gdyby nie okoliczność, że ci kosmici nie są antysemitami. No cóż; dobrze, że przynajmniej oni – ale pewnie dlatego, że w kosmosie nie ma Żydów, więc trudno, by pojawili się tam antysemici. Antysemitzym bez Żydów możliwy jest podobno tylko w Polsce, a w każdym razie tak utrzymują rozmaici utytułowani żydofilowie. Zresztą ta sytuacja już wkrótce dobiegnie końca, bo jak tylko gospodarki wszystkich krajów zostaną już przykładnie zdemolowane, to rządy nie będą miały innego wyjścia, jak wypuścić wieczyste obligacje, których nie trzeba będzie wykupować, ale za to trzeba będzie płacić wieczyste procenty. Jak w niepojętym przypływie szczerości ujawnił stary finansowy grandziarz, te obligacje będzie skupowała „finansjera”, której wszystkie rządy będą musiały płacić haracz. A z czego, skoro gospodarki zostaną zdemolowane? Owszem, zostaną, ale tylko w tym sensie, że upadną tubylcze przedsiębiorstwa, na przykład – branża hotelarska, czy gastronomiczna – ale przecież takie hotele, czy restauracje zostaną i kiedy tylko epidemia szczęśliwie się skończy – a skończy się nie wcześniej, aż będzie trzeba – to wszystkie takie obiekty będą miały już nowych właścicieli, podczas gdy dotychczasowi będą u nich pracowali, żeby zarobić na procenty.
Kazanie adwentowe ze szczyptą herezji
Jak wiadomo, święta Bożego Narodzenia w Kościele katolickim poprzedza adwent, czyli okres oczekiwania nie tyle może na powtórne przyjście Chrystusa – co, jak wiadomo, ma nastąpić w „dniach ostatnich” - co na pamiątkę rocznicy najważniejszego wydarzenia w historii ludzkości. Chodzi o to, że Stwórca Wszechświata postanowił przybrać postać człowieka i w tym celu się narodził – chociaż oczywiście, mógłby zjawić się na Ziemi w inny sposób, gdyby tylko chciał. Najwyraźniej jednak wybrał akurat ten sposób, bo chciał doświadczyć wszystkich doznań człowieka – być może dlatego, by lepiej zrozumieć, kogo właściwie stworzył. Żaden ze mnie teolog, ale ponieważ i teologowie zawodowi, nie mówiąc już o zawodowych katolikach, jakich za komuny było znacznie więcej, niż teraz, chyba też z Pierwszej Ręki nie znają przyczyn, dla których Stwórca Wszechświata przybrał ludzką postać, to i ja mogę podzielić się swoimi domysłami. Otóż domyślam się, że skoro Stwórca Wszechświata – o czym informuje nas religia chrześcijańska – stworzył był człowieka na własny obraz i podobieństwo i obdarzył go wolną wolą, to ma to swoje, daleko idące konsekwencje. Według chrześcijan – a podobno żydów też – Stwórca Wszechświata nie tylko jest wszechmogący, ale i wszechwiedzący. Z pewnością tak musi być, bo w przeciwnym razie Stwórca Wszechświata musiałby być zlepkiem jakichś sprzeczności, a takie przypuszczenie byłoby niegrzeczne. W jaki zatem sposób, w sytuacji gdy Stwórca Wszechświata jest wszechmogący i wszechwiedzący, człowiek może mieć wolną wolę? Jakże w takich warunkach mówić o „wolnej woli”, skoro - zanim jeszcze człowiek dokona jakiegoś wyboru - to Stwórca Wszechświata nie tylko z góry wie, jakiego ten człowiek wyboru dokona, ale w dodatku zna wszystkie konsekwencje takiego wyboru? W tej sytuacji „wolna wola” byłaby tylko podróbką wolności, a postępowanie, a zatem i los człowieka byłyby z góry zdeterminowane. Wydaje mi się jednak, że jest to bardzo mało prawdopodobne z dwóch powodów. Po pierwsze – ze względu na szacunek, jakim Stwórca Wszechświata żywi dla stworzenia ukształtowanego na Jego własny obraz i podobieństwo, a po drugie – ze względu na szacunek, jaki żywi On dla samego siebie. Nie wydaje się bowiem, że Stwórca Wszechświata postanowił w postaci człowieka stworzyć sobie pajaca-zabawkę, w dodatku – zabawkę tragiczną, bo ponoszącą konsekwencje postępowania zdeterminowanego odwiecznym planem. Myślę, że Stwórcy Wszechświata, który stworzył Wszechświat, przypisywanie takiej małpiej złośliwości graniczącej z sadyzmem, byłoby niegrzeczne. Bardziej prawdopodobne jest, że Stwórca Wszechświata stworzył człowieka dla jego dobra – żeby i on zaznał przyjemności płynącej z istnienia. Boże Narodzenie jest poszlaką wskazującą właśnie na taką motywację, bo w przeciwnym razie przyjmowanie przez Stwórcę Wszechświata postaci człowieka byłoby po prostu głupie – a podejrzewanie Go o głupotę byłoby już bardzo niegrzeczne. Skoro jednak tak, to znaczy, że wolność, jaką człowiek został obdarzony, nie jest jakąś podróbką, tylko jest autentyczna. Skoro jednak jest ona autentyczna, to znaczy, że przez szacunek dla człowieka, Stwórca Wszechświata, w stosunku do niego, wspaniałomyślnie nie korzysta ze swej wszechmocy i wszechwiedzy, chociaż oczywiście ani jednego ani drugiego atrybutu przez to nie traci. Na taką właśnie możliwość wskazuje to, że człowiek, wskutek serii niefortunnych wyborów, może Stwórcę Wszechświata odrzucić i to w sposób trwały, to znaczy – wprowadzić się do Piekła. Paradoksalnie, właśnie istnienie Piekła jest pośrednim dowodem na to, że wolność człowieka jest autentyczna, a nie podrabiana. Po drugie – Stwórca Wszechświata stworzył człowieka jako istotę inteligentną, która dzięki temu może nie tylko domyślić się, że została stworzona, ale – skoro już zaznała przyjemności płynącej z istnienia – może odczuwać podziw i wdzięczność dla swojego Stwórcy. Oczywiście Stwórcy Wszechświata podziw i wdzięczność człowieka nie jest do niczego potrzebne. One są potrzebne człowiekowi do tego, żeby nie zgłupiał. Toteż chociaż ten podziw i ta wdzięczność nie jest Stwórcy Wszechświata do niczego potrzebna, to jednak przyjmuje On i jedno i drugie do wiadomości. Ale cóż byłby wart podziw, cóż byłaby warta wdzięczność istoty, która – będąc zdeterminowana – nie może nie podziwiać, ani nie może nie być wdzięczna? Byłoby to nic niewarte, więc myślę, że Stwórca Wszechświata mógłby poczytać sobie coś takiego za zniewagę. Wartościowy, bo autentyczny, jest dopiero podziw istoty, która wprawdzie może nie podziwiać – ale podziwia – która może nie być wdzięczna – ale jest wdzięczna. Nawiasem mówiąc, na brak determinacji wskazuje scena Zwiastowania. Kiedy archanioł Gabriel komunikuje Marii, jakie są względem niej zamiary Stwórcy Wszechświata, to ona zaczyna archanioła wypytywać o szczegóły, a ten – wcale nie obrażony – wszystko jej wyjaśnia. Po tych wyjaśnieniach całe Niebo zastygło w oczekiwaniu – co też ta Panienka na to odpowie. Nie dlatego zastygło, że z góry to wiedziało, tylko właśnie – że nie wiedziało, bo nie chciało w żaden sposób ograniczać wolności tej Panienki.
Ale jeśli tak się sprawy mają, to myślę, że lepiej rozumiemy Boże Narodzenie, bo właśnie dzięki temu Stwórca Wszechświata mógł człowieka poznać, nie naruszając w najmniejszym stopniu jego samodzielności i wolności. Trudno w tej sytuacji nie uznawać święta Bożego Narodzenia jako obchodów rocznicy największego wydarzenia w dziejach ludzkości. Nawiasem mówiąc, wypływa z tego wszystkiego również wniosek polityczno-ustrojowy. Skoro bowiem sam Stwórca Wszechświata tak wysoko ceni ludzką wolność, to czyż Umiłowanym Przywódcom wypada tę wolność ograniczać, niechby nawet dla dobra ograniczanych? Jasne, że nie wypada. Jedyne, co im wypada, to utworzyć coś na podobieństwo Piekła, jako konsekwencji dokonanych w warunkach wolności niefortunnych wyborów. Jak słusznie wspomina poeta - „Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk.”
Ale wielu mądrali uważa, że z tą wolnością, to wszystko nieprawda, bo jakaż tu wolność, skoro są przykazania i jest Piekło? O roli Piekła w ludzkiej wolności już wspominałem, więc teraz odniosę się do przykazań. Wbrew pozorom nie są to żadne ograniczenia wolności, a tylko życzliwe rady, w jaki sposób z niej korzystać, żeby uniknąć wyborów niefortunnych. Wprawdzie powiedziane jest – nie zabijaj – ale przecież można zabijać, podobnie jak powiedziane jest – nie kradnij – ale przecież można kraść ile dusza zapragnie. Zatem przykazania nie są wcale instrumentem ograniczania wolności, tylko objawem życzliwości ze strony Stwórcy Wszechświata. Wie On bardzo dobrze, że dar wolności jest wspaniały, ale też bardzo niebezpieczny. Mimo świadomości tego niebezpieczeństwa jednak swego daru nie cofa, tylko uzupełnia życzliwymi wskazówkami, z których można skorzystać, albo nie. Chrześcijaństwo idzie jeszcze krok dalej. Jeśli nawet ktoś już dokonał niefortunnego wyboru, to nie zostaje bez pomocy, bo Kościół oferuje mu sakramenty, czyli możliwość „odkręcenia” tego, co już się stało. Dalej w życzliwości posunąć się już nie można, bo następny krok oznaczałby ingerencję w dar wolności.
Tymczasem żydokomuna, dążąc do zniszczenia Kościoła i chrześcijaństwa, ekscytuje obecnie snobizm na apostazję. Pod pretekstem świętego oburzenia na postępowanie niektórych przedstawicieli duchowieństwa, mikrocefale jeden przez drugiego, dokonują apostazji. Już gdzieś zwracałem uwagę, że jeśli się nad tym zastanowić, to trudno wyobrazić sobie coś bardziej głupiego. Taki jeden z drugim apostata, ani nie wierzy w Stwórcę Wszechświata, ani – tym bardziej – w Kościół. Zatem stanowisko Kościoła, w który przecież nie wierzy, powinno go obchodzić tyle, co zeszłoroczny śnieg. Tymczasem jest odwrotnie; apostaci szturmują księży, żeby wydawali im stosowne zaświadczenia. Myślę, że ten snobizm, aczkolwiek przez wielu przedstawicieli duchowieństwa traktowany jest jako poważny „plus ujemny”, może przynieść wiele plusów dodatnich, a przynajmniej jeden, ale o wielkim ciężarze gatunkowym. Oto Kościół, bez żadnego wysiłku ze swojej strony, oczyści się z durniów, z których nie ma żadnego pożytku. Myślę, że nie tylko z durniów, ale i z krętaczy. Mam tu na myśli rodziców, którzy wypisują swoje dzieci z lekcji religii. Te dzieci były kiedyś chrzczone, a podczas tej ceremonii, ci rodzice, prosząc o chrzest – bo formuła wymaga, by poprosili – w sposób świadomy – co też muszą sumiennie zeznać mówiąc: „jesteśmy świadomi” - przyjmują na siebie obowiązek wychowania dziecka w wierze, po czym jeszcze raz potwierdzają prośbę o chrzest dla swojego dziecka „w wierze Kościoła, którą przed chwilą wyznaliśmy”.
To, że Judenrat „Gazety Wyborczej” zachęca swoich mikrocefali do tego rodzaju postępowania, nie budzi mego zaskoczenia, bo Judenrat tradycyjnie postępuje zgodnie z mądrością etapu, a obecnie – za sprawą starego finansowego grandziarza, który kupił sobie udziały w spółce „Agora” i tym samym wziął pana redaktora Michnika na utrzymanie – jednym susem znalazł się w awangardzie walki z Kościołem. Postępowanie zgodnie z mądrością etapu oznacza lekceważenie wszystkich, nawet najbardziej solennych przyrzeczeń. Jeśli tedy wspominam o Judenracie, to tylko dlatego, że właśnie on jest wśród hunwejbinów, lansujących w naszym nieszczęśliwym kraju religię epidemii, której najtwardszym jądrem jest wiara w koronawirusa. Jeśli tedy są ludzie przedkładający wiarę w koronawirusa nad wiarę w Stwórcę Wszechświata, to lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego, jak to z durniami. Najzabawniejsze zaś jest to, że i oni biorą udział w obchodzeniu rocznicy największego wydarzenia w dziejach ludzkości, co sprawia wrażenie żałosnego pasożytowania na religii, od której z taką ostentacją i lekceważeniem się odwracają.
Wesoły oberek i Hawa Nagila
Zgodnie z przewidywaniami, burza w szklance wody zapoczątkowana zapowiedzią Polski i Węgier, że zawetują budżet Unii Europejskiej na lata 2021-2027, zakończyła się wesołym oberkiem. Nasza Złota Pani najwyraźniej nie chciała, żeby prezydencja niemiecka zakończyła się skandalem, w związku z czym zmłotowała Królestwo Niderlandów, które dlaczegoś specjalnie się na Polskę zawzięło i domagało się surowych kar dla zuchwalców. Trudno powiedzieć, z jakiej przyczyny płynie ta zawziętość Niderlandczyków; czy z powodu sodomitów którzy wspierają się w skali międzynarodwej, nie tylko wśród duchowieństwa, ale i wśród głupich cywilów, czy może z powodu oferty podarowania Niderlandów królowi szwedzkiemu, jaką za poduszczeniem pana Zagłoby złożył Sobiepan Zamoyski – ale kiedy Nasza Złota Pani tupnęła nóżką że to niby Ordnung muss sein, to wszelkie hałasy umilkły jak nożem uciął i utarty został kompromis. Rozporządzenie wiążące subwencje budżetowe z oceną praworządności zostało utrzymane w mocy, ale za to zawarta w tak zwanych „konkluzjach” definicja praworządności została zawężona do budżetowych malwersacji. Z tego powodu premiera Morawieckiego pryncypialnie schłostał minister Ziobro, rywalizujący z nim o schedę po Naczelniku Państwa – że owa definicja nie została zapisana w formie aneksu do wspomnianego rozporządzenia, tylko w „konkluzjach”, które – w odróżnieniu od rozporządzenia – nie są źródłem prawa, a tylko zbiorem pobożnych życzeń, układanych, żeby było ładniej. W związku z tym zebrał się nawet koknwentykl Solidarnej Polski, żeby się namawiać, czy wyjść z koalicji rządowej, czy nie. W rezultacie Solidarna Polska z koalicji nie wyszła, ale za to stanęła na nieubłaganym stanowisku, że kompromis jej się nie podoba. Trudno się temu dziwić, skoro do wyborów mamy prawie trzy lata, a żaden pragmatyczny polityk na tak długi czas nie zrezygnuje z konfitur władzy. Dzięki temu wszyscy wyszli z twarzą; Nasza Złota Pani – bo rozporządzenie zostało utrzymane w mocy - premier Morawiecki – bo co prawda tylko w „konkluzjach”, ale przecież coś tam zapisano, no i wreszcie Solidarna Polska – bo nie wyszła z koalicji, ale za to w dodatku stanęła na nieubłaganym gruncie. Z twarzą nie wyszli tylko folksdojcze, którzy zgodnie z rozkazem roztaczali apokaliptyczne wizje, a tymczasem wszystko skończyło się wesołym oberkiem. Stąd dla żuka jest nauka, żeby nie wychodzić zbytnio przed orkiestrę, nawet jeśli jest rozkaz, żeby roztaczać wizje.
Gwoli ścisłości trzeba wspomnieć też o okolicznościach towarzyszących kompromisowi, a nawet go wyprzedzających. Oto policja brukselska nakryła w jednym z domów ponad dwudziestu uczestników sodomickiej orgii. Wszyscy schronili się za murem dyplomatycznego immunitetu, ale w stosunku do przedstawiciela Węgier nic to nie pomogło i jego personalia zostały opublikowane, mimo niezwykle surowych przepisów RODO. Pikanterii całej sprawie dodawała okoliczność, że ten polityk był dotychczas szalenie konserwatywny – a tu orgia i to w dodatku – sodomicka. To pierwsze poważne ostrzeżenie wystarczyło, by zuchwalcom zmiękła rura, dzięki czemu negocjacje na temat kompromisu poszły jak z płatka. Przypomina to sprawę pana ministra Krzysztofa Skubiszewskiego, który został oskarżony, że ugiął się przed Niemcami i podpisał niekorzystny dla Polski traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, bo Niemcy grozili mu ujawnieniem, iż był on tajnym współpracownikiem” SB o pseudonimie „Kosk”, a został pozyskany w rezultacie operacji „Hiacynt”, skierowanej na werbowanie agentury w środowisku sodomitów i gomorytów. Wbrew tedy zapewnieniom, że sodomia czy gomoria są z punktu widzenia interesów państwa nieszkodliwe, widzimy, że to chyba nieprawda i że jak pojawi się polityczna potrzeba, to wstydliwe zakątki są obnażane bez żadnej staroświeckiej rewerencji.
Tymczasem „rewolucja macic” najwyraźniej traci dynamikę i na kolejne demonstracje przychodzi coraz mniej chętnych, wskutek czego trzeba łączyć preteksty. Ostatnio „kobiety” demonstrowały z „zielonymi” przeciwko klimaterium, żeby ratować planetę przed ostateczną katastrofą. W związku z tym pani Marta Lempart odbyła w Brukseli bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Donaldem Tuskiem, który najwyraźniej ją oświecił, a może nawet wskazał miejsce w szeregu. Pojawiły się tedy spekulacje, czy pani Lempart utworzy własną partię polityczną, czy też uczestniczki „rewolucji macic” przyjmą taktykę przenikania do różnych ugrupowań, zarówno z obozu „dobrej zmiany”, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa. Przekonamy się o tym po Nowym Roku, jako że maciczny rewkom zapowiedział, iż po Nowym Roku rząd „dobrej zmiany” ma podać się do dymisji. Dlaczego miałby to zrobić – tajemnica to wielka, chyba żeby poszukać wskazówki w głosowaniu amerykańskiego kolegium elektorów z 14 grudnia. Jak wiadomo, Joe Biden dostał ponad 300 głosów elektolrskich, podczas gdy prezydent Trump tylko około 230, a więc znacznie poniżej wymaganego dla zdobycia prezydentury minimum 270 głosów. Wprawdzie środowiska związane z prezydentem Trumpem odwołują się do niezawisłych sądów, ale czytelnicy „Pana Tadeusza” z pewnością pamiętają spostrzeżenie Klucznika Gerwazego: „wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie”. Może tam sztab wyborczy Joe Bidena kombinował i sprawił w ten sposób wiele cudów nad urną, ale w sukurs Klucznikowi Gerwazemu przychodzi wybitny klasyk demokracji Józef Stalin, który już dawno zaprezentował spiżowe spostrzeżenie, że nieważne, kto głosuje, tylko – kto liczy głosy. W ten sposób na naszych oczach rodzi się w Ameryce demokracja kierowana, która – tylko patrzeć – jak wyprze z tamtejszej sceny politycznej demokrację spontaniczną. Demokracja kierowana, jak wiadomo, polega na tym, że suwerenowie głosują, a jakże – ale zgodnie ze wskazówkami Pani Wychowawczyni, podczas gdy w demokracji spontanicznej głosują, jak chcą. Dodatkowym atutem dla demokracji kierowanej będzie z pewnością administracja prezydenta Bidena, zdominowana przez dygnitarzy z pierwszorzędnymi korzeniami. Obsadzą oni zarówno Departament Stanu, jak i Departament Skarbu, a także Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli forsę, bezpiekę i sprawy zagraniczne. Ciekawe, czy w związku z tym również w naszym bantustanie nie będzie musiało dojść do przetasowań. Coś może być na rzeczy, bo czy w przeciwnym razie prezydent Warszawy, pan Trzaskowski tak by się podlizywał, urządzając chanukową iluminację na tle Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina?
Rocznica nabiera aktualności
Mój Boże, to już 39 lat, a wydaje się, że niedawno. Mówię oczywiście o stanie wojennym, wprowadzonym w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Można patrzeć na niego, z różnych punktów widzenia. Z punktu widzenia politycznego stanowił on zmianę konwencji. Do tej pory władza, czyli partia i bezpieka rozgrywały swoją grę z zachowaniem pozorów trzymania się porozumień, które też stanowiły swoiste curiosum: władza podpisuje porozumienia z własnymi obywatelami – ale takie były uwarunkowania tej konwencji. Strona społeczna była w ofensywie do marca 1981 roku. Po tzw. prowokacji bydgoskiej to już nie władza się cofała, tylko do defensywy zaczęła być spychana Solidarność. Wszelkie iluzje skończyły się, gdy w teren ruszyły wojskowe grupy operacyjne. Nie bardzo było wiadomo, co właściwie mają robić, ale to właśnie one przeprowadziły rozpoznanie i przygotowanie działań, których efektem było spacyfikowanie kraju. Nie można też było żywić złudzeń po Zjeździe Solidarności. Oto pojawiła się reprezentacja polityczna większości społeczeństwa. Solidarność liczyła ok. 10 mln członków, podczas gdy PZPR – około 3 mln. Jeśli do Solidarności pracowniczej dodamy rolniczą i rzemieślniczą, to była to ponad połowa pełnoletnich obywateli. Co więcej – ta reprezentacja została wyłoniona w drodze autentycznych wyborów, czego nie można było powiedzieć o ówczesnej władzy, która rządziła Polską w najlepszym razie z własnego nadania, a tak naprawdę – z sowieckiego. Takiego stanu nie można było utrzymywać w nieskończoność, więc od tamtej pory nie było to już pytanie: „czy”, tylko - „kiedy”. No i 13 grudnia wszystko się wyjaśniło: Solidarność została zepchnięta do podziemia, ale władzę polityczną utraciła też partia. Spektakularnym tego wyrazem było internowanie Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza – i żaden głos nie podniósł się w ich obronie. Dlatego zresztą zostali internowani – by w ten sposób zakomunikować społeczeństwu, że punkt ciężkości władzy przesunął się z partii na bezpiekę – wojskową i cywilną. Przypominało to trochę pryncypat z czasów Oktawiana Augusta; instytucje republikańskie istniały, ale ostatnie słowo należało do cesarza.
Z punktu widzenia historycznego, stan wojenny był formą zbrojnego wystąpienia polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej przeciwko niepodległościowym aspiracjom historycznego narodu polskiego. Rzecz w tym, że od 1944 roku historyczny naród polski musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, której początki tkwią w mroku okupacji niemieckiej i sowieckiej. To ta wspólnota, pod dyrekcją sowiecką utworzyła PRL, będącą mechanizmem panowania nad narodem polskim. To bardzo ważne również dzisiaj, bo tamta wspólnota nie zniknęła. Nie tylko utrzymała, a nawet umocniła swoją pozycję społeczną, ale dochowała się też potomstwa, z którym potomstwo historycznego narodu polskiego musi uprawiać swoistą polityczną sodomię. Nie ma już jednolitego narodu polskiego, tylko trzecie pokolenie UB nadal konfrontuje się z trzecim pokoleniem Armii Krajowej.
A jest tak dlatego, że kiedy w obliczu erozji politycznego porządku jałtańskiego, Sowieci podjęli próbę „ucieczki do przodu”, to znaczy – zaproponowania Amerykanom wspólnego ustanowienia nowego porządku politycznego, który zastąpiłby ten rozsypujący się jałtański - została wynegocjowana „transformacja ustrojowa”. Związek Sowiecki nie został rozgromiony i zmuszony do bezwarunkowej kapitulacji, tylko zawarł kompromis, którego warunkiem były m.in. gwarancje dla ludzi dawnego reżimu, czyli właśnie polskojęzycznej wspólnoty rozbójnicznej. Toteż nikomu nie tylko nie spadł włos z głowy, ale w dodatku, starannie wyselekcjonowana w okresie przygotowań do transformacji ustrojowej „strona społeczna”, do dzisiejszego dnia dotrzymuje warunków porozumienia zawartego w Magdalence, a ogłoszonego podczas widowiska telewizyjnego pod tytułem „Obrady okrągłego stołu”. Ponieważ charakterystyczną cechą polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej jest gotowość wysługiwania się każdemu, kto obieca jej możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim, toteż wspólnota ta, niezależnie od rozgrabienia majątku publicznego, pozwoliła swoim nowy protektorom na rozgrabienie tego, co jeszcze zostało. Żeby trochę zakonspirować ten proces, życie polityczne w naszym nieszczęśliwym kraju zostało skonstruowane na podobieństwo zabawy w dobrego i złego policjanta – ale w sprawach istotnych dla państwa i narodu obydwaj policjanci zachowują się identycznie, przekomarzając się w sprawach nieistotnych, jak np. różnica między przodkiem, a tyłkiem.
Na skutek uwarunkowań międzynarodowych i rywalizacji między państwami poważnymi o wpływy w naszym bantustanie, trzecie i czwarte pokolenie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej szalenie się ostatnio zaktywizowało, inicjując rozmaite rewolucje; a to sodomitów, a to „macic” - bo takie jest międzynarodowe zamówienie społeczne. Te rewolucje działają rozkładowo na nasze społeczeństwo, stwarzając ryzyko ponownego popadnięcia w niewolę, jak nie lichwiarskiej międzynarodówki, to Czwartej Rzeszy. Przywódczynie „rewolucji macic” wyznaczyły sobie termin do końca roku – a z początkiem roku 2021 ma dojść do zmiany zgodnej z ich oczekiwaniami. W dotychczasowej konwencji coś takiego wydaje się mało prawdopodobne, więc mamy dwie możliwości; albo te wszystkie „kobiety” płci obojga stawiają w ten sposób znak równości między swymi snami o szpadzie i rzeczywistością, albo już wiedzą coś, czego my jeszcze nie wiemy, to znaczy – wiedzą, że szykuje się kolejna zmiana konwencji. To by nie było takie złe, zwłaszcza gdyby zmiana konwencji zmierzała do spacyfikowania polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej. Problem w tym, kto by tego dokonał, bo w naszym nieszczęśliwym kraju nie widać ani takiego środowiska, ani takich osobistości. Wygląda zatem na to, że historyczny naród polski może w obliczu tego naporu pozostać osamotniony – co tak byłoby wariantem optymistycznym, bo wariant realistyczny mógłby polegać na tym, że nasza niezwyciężona armia stanęłaby po stronie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej – tak, jak 13 grudnia 1981 roku.
Antypaństwowa sodomia i gomoria
Wprawdzie homofobia, czyli sprzeciwianie się sodomitom, nie jest jeszcze u nas tak piętnowana jak „mowa nienawiści”, ale znajdujemy się przecież dopiero u progu etapu surowości, więc jeszcze trochę i doczekamy się wszystkiego. Nawiasem mówiąc, „homofobia”, podobnie zresztą jak „nienawiść”, to pojęcia nieostre, które nigdy nie powinny znaleźć się w kodeksie karnym. Cóż to bowiem jest „mowa nienawiści”. Ano, to wszystkie opinie, które się nam nie podobają. A które mogą nam się nie podobać? Mogą nam się nie podobać wszystkie opinie sprzeczne z naszymi. Tak samo było za pierwszej komuny, kiedy to represjonowane było głoszenie opinii niezgodnych z aktualną linią partii. Aktualną – bo ta linia też się zmieniała. Z wczesnego dzieciństwa zdążyłem jeszcze zapamiętać panegiryki na cześć Stalina, który umarł, kiedy miałem 6 lat. „Stalin wszystkich bojów naszą chwałą, Stalin to młodości naszej brat. I z pieśniami, walcząc, zwyciężając, za Stalinem idzie naród nasz”, albo: „Stalinowskie jasne słońce opromienia cały świat, pozdrowienia śle dziś Polsce cała młodzież Kraju Rad”. Pod gwiazdami kremlowskimi, wszędzie radość, wszędzie śpiew…” - i tak dalej. Ileż autorytetów moralnych wyrosło nad tych panegirykach! Daleko nie szukając, nasza Noblessa Wisława Szymborska, która na wieść o śmierci Ojca Narodów wspięła się na przepastne wyżyny i napisała te słowa skrzydlate: „Oto Partia, ludzkości wzrok. Oto Partia - siła ludów i sumienie. Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie. Jego Partia rozgarnia mrok. Niewzruszony drukarski znak, drżenia ręki mej piszącej nie przekaże. Nie wykrzywi go ból, łza nie zmaże. A to słusznie. A to nawet lepiej tak.” Jak widzimy, zakończenie jest już dwuznaczne, bo co to by było, gdyby niewzruszone drukarskie znaki przekazywały drżenia rąk, drgawki serca lub „macicy”, łzy, czy upławy? Czyżby Partia dała pani Wisławie cynk, żeby owszem, chwalić, ale żeby już nie przechwalać, bo oto na horyzoncie zaczynają kłębić się chmury „błędów i wypaczeń”, które dokonały się za sprawą tego Jasnego Idola? Słowem – jeśli nawet się kurwimy, to czujnie, żeby nie przegapić nadejścia nowego etapu, w którym też będziemy się kurwili, ale już z innych pozycji. W takiej sytuacji wprowadzanie do ustaw karnych pojęć nieostrych, może stać sie przyczyną kolejnej fali „błędów i wypaczeń” - oczywiście nie tylko w wykonaniu Partii Przewodniczki, ale i niezawisłych sądów, które – jak wiadomo – zadania stawiane przez Partię wykonują w podskokach. Ot taki na przykład niezawisły pan sędzia Zdzisław Nieklasiński z Opola orzekł, że uczestnictwo w demonstracji w czasie epidemii nie może być karalne bez ogłoszenia stanu nadzwyczajnego. To pięknie – ale chyba nie w każdej demonstracji? W „rewolucji macic” - jak najbardziej – ale co by niezawisły sędzia Zdzisław Nieklasiński „orzekł”, gdyby policja zawlokła przed jego oblicze jakiegoś „kibola”, który spacerowałby pod hasłem: „Polska dla Polaków”? Jak wiadomo, jest ono głęboko niesłuszne, bo przecież wiadomo, że Polska jest przeznaczona dla Żydów, ewentualnie – zwłaszcza na Opolszczyźnie – dla Niemców – więc po co tu jeszcze jacyś „Polacy”? Za taki szowinistyczny wybryk niezawisły sędzia na pewno orzekłby surowe kary, „stąd nauka jest dla żuka”, że nieważne, co się robi, ale ważne – z jakich pozycji.
Rozgadałem się o tych sprawach, podczas gdy najważniejsze, że homofobia chyba jeszcze nie jest karana, to znaczy – niezawiśli sędziowie jeszcze nie dostali rozkazu, by „homofobów” karać „z całą surowością prawa”. Bo z surowością prawa nie ma żartów; za moich czasów w wojsku obowiązywała przysięga, której fragment głosił, że „gdybym nie bacząc na tę uroczystą przysięgę obowiązek wierności wobec ojczyzny złamał, niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej”. Chodziło oczywiście o Związek Radziecki, bo inny fragment przysięgi wyraźnie stwierdzał, że jak już nie możemy wytrzymać, to możemy ewentualnie bronić ojczyzny – ale tylko „w sojuszu z bratnią Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami.” A ja właśnie zamierzam zaprezentować opinię, że sodomia i gomoria nie tylko jest wstrętna – przynajmniej dla mnie, bo nie mogę bez obrzydzenia wyobrażać sobie, jak dwaj mężczyźni, zachłystując się ejakulatem, obciągają sobie laski, albo gdy w „darkroomie” najpierw uprawiają seks analny, a utytłaną laskę robią sobie nawzajem dopiero potem – ale również niebezpieczna dla państwa.
Oto w kwietniu 1992 roku Krzysztof Wyszkowski, będący doradcą premiera Olszewskiego, publicznie powiedział, że traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest dla Polski niekorzystny, bo podczas negocjacji Niemcy straszyli ministra Skubiszewskiego, że ujawnią, iż był on konfidentem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Kosk”. A pan minister Skubiszewski został tym konfidentem, bo bezpieka wiedziała, że jest sodomitą, a w tamtych czasach nie było to jeszcze tytułem do chwały. Gdyby pan minister sodomitą nie był, to bezpieka nie mogłaby go szantażować i nie zostałby konfidentem – przynajmniej z tego powodu. Toteż gdy Węgry i Polska ogłosiły zamiar zawetowania unijnego budżetu, tubylczy folksdojcze podnieśli klangor, jakby obydwa te kraje miały dopuścić się straszliwej orwellowskiej myślozbrodni. Tymczasem weto jest uprawnionym traktatowym środkiem obrony przez państwo członkowskie swoich interesów, a nie żadnym przestępstwem. Podobnie uczestnictwo w rozdziale środków z funduszu pomocowego nie jest żadną nagrodą za dobre sprawowanie, tylko przeznaczone na usuwanie skutków poczynań rządów podjętych pod pretekstem epidemii. W reakcji folksdojczów nie ma tedy żadnej logiki, ale nie o logikę tu chodzi, tylko o zadanie, jakim zostali oni obciążeni. Toteż uwijali się oni jak w ukropie i Wielce Czcigodny poseł Pupka po prostu przechodził sam siebie. Ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej – zwłaszcza że Zbigniew Ziobro zastosował wobec premiera Morzawieckiego i Naczelnika Państwa, który uwodzi swoich wyznawców patentowanym patriotyzmem, poważną patriotyczną zastawkę, że „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!” Toteż policja w Brukseli nakryła grono ponad 20 sodomitów podczas odbywania orgii. Jak taka orgia mogła wyglądać – tego na razie nie wiemy, ale możemy się domyślać choćby na podstawie opisu zawartego w książce Joanny Siedleckiej „Biografie odtajnione”, gdzie cytuje ona ubecki meldunek z willi zajmowanej przez arcypobożnego członka Rady Państwa Jerzego Zawieyskiego ( z pierwszorzędnymi zresztą korzeniami). Uczestnikami orgii były liczne osoby duchowne i świeckie – ale widać pobożne, bo po baraszkowaniu, w dobrym chmielu, na golasa, śpiewali po łacinie „Te Deum laudamus”. Wspominam o tym nie bez kozery, bo akurat ponad 20 księży, z ojczykiem Pawłem Gużyńskim na czele, opublikowało list potępiający ojca Tadeusza Rydzyka za wypowiedź, że „kto nie ma pokus, niech się pokaże.” Tymczasem o pokusach pisał jeszcze przed wojną poeta, wspominając, że „nie ma dnia bez pokus, nie ma pokus, bez hokus”. Okazuje się jednak, że przewielebny ojczyk Paweł Gużyński, a pewnie i pozostali sygnatariusze listu, nigdy ani żadnych pokus, ani nawet żadnych „hokus” nie doznali – ale to tylko przypuszczenie, ale nie pewność, bo może oznaczać tylko tyle, że konspirują się lepiej, niż inni. Mniejsza zresztą z tym, bo brukselska policja podczas orgii zidentyfikowała tylko węgierskiego europosła o nader konserwatywnych poglądach, ale z policyjnego protokołu wynika, iż byli tam również parlamentarzyści z Polski, tylko skryli się za murem parlamentarnego immunitetu. To jednak wystarczyło, by Naczelnik Państwa, podobnie zresztą jak Wiktor Orban, został skonfundowany. W rezultacie Polska i Węgry zgodziły się na „kompromis”, który polega na tym, że rozporządzenie wiążące rozdział środków budżetowych z oceną praworządności pozostało w mocy, ale pojęcie praworządności zostało zawężone do spraw ściśle budżetowych, a nie na przykład – do oceny starań państw o dobrostan sodomitów. To oczywiście bardzo ładnie, ale ku mojemu zdumieniu negocjatorzy polscy i węgierscy nie zadbali o to, by ten kompromis został włączony do owego rozporządzenia w postaci aneksu. W każdym razie – nic o tym nie wiadomo, a jeśli tak, to znaczy, że jest to tylko uzgodnienie „na gębę”, którego Europejski Trybunał Sprawiedliwości wcale nie musi przyjmować do wiadomości w razie ewentualnego sporu. Czy dlatego nie zadbali, że są tak mało spostrzegawczy, czy może dlatego, że nagłośnienie pedalskiej orgii i ujawnienie wszystkich jej uczestników, spowodowałoby doraźne szkody prestiżowe? Jeśli tak właśnie było, to by oznaczało, że długofalowe interesy państwowe zostały poświęcone na ołtarzu sodomickiej konspiracji i to jest jeszcze jeden przykład, że sodomia i gomoria jest również niebezpieczna dla państwa.
Historia bożonarodzeniowa Stanisława Michalkiewicza
W świątecznym odcinku, który zarazem jest kolejnym odcinkiem cyklu "5. minut z poezją" Stanisław Michalkiewicz czyta tekst dotyczący świąt Bożego Narodzenia. Komentuje także krótko wprowadzenie narodowej kwarantanny (od 28 grudnia do 17 stycznia) i racjonalizatorski pomysł Bartosza Arułkowicza, który zaproponował zamknięcie kościołów na święta.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz