Z intensywnej terapii na sale sądowe
Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie przyćmić epidemii zbrodniczego koronawirusa, ale okazało się, że namiętności polityczne są jednak silniejsze. Zwrócili na to uwagę jeszcze starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali... - i tak dalej – mówiąc, że „dum spiro spero”, co się wykłada, że póki oddycham – nam nadzieję. A na co można mieć nadzieję w czasie epidemii zbrodniczego koronawirusa?
Zwykli obywatele mają nadzieję, że zbrodniczy koronawirus jakoś ich szczęśliwie ominie, ale oprócz zwykłych obywateli są też obywatele niezwykli, to znaczy – Umiłowani Przywódcy. Im też przyświeca nadzieja, że kiedyś się odkują i też będą mogli „umoczyć pysk w melasie” - co jest nieodłącznie związane z piastowaniem publicznych stanowisk. Zwrócił na to uwagę pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki, pisząc we „Wstępie do bajek”, że „był minister rzetelny – o sobie nie myślał”, a nawet Kukuniek, który, jeszcze jako prezydent, postanowił zwołać naradę na temat, jakby tu się wydobyć z biedy. W czynie społecznym doradzałem, by zaprosić ludzi, którzy z biedy już się wydobyli, bo taki, co jeszcze tego nie potrafił zrobić, niczego ciekawego nam nie powie. A konkretnie kogo? A konkretnie Umiłowanych Przywódców – bo tak jakoś się składa, że wydobycie się z biedy zawsze zbiegało się z piastowaniem jakichś stanowisk publicznych. „Taka, panie, kombinacja” - jak mawiał poeta Antoni Lange („A więc nie lubi pani mych rymów zbyt prostych...?”). Wspominam o tym również dlatego, że już wtedy zgłosiłem projekt racjonalizatorski – skoro tak jakoś się układa – by każdy obywatel piastował jakąś funkcję publiczną przynajmniej przez pół roku. Jeśli w tym czasie nie potrafi wydobyć się z biedy, to nic mu nie pomoże. Ten projekt racjonalizatorski może być jak znalazł w momencie, gdy po szczęśliwym rozmrażaniu gospodarki zaczniemy wydobywać się z biedy spowodowanej jej uprzednim zamrożeniem przez Umiłowanych Przywódców. Nawiasem mówiąc, to zamrożenie chyba nie było konieczne. Tak w każdym razie sugeruje ordynatora oddziału zakaźnego szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej, pan dr Zbigniew Martyka. Twierdzi on, że nie ma żadnej „pandemii”, że koronawirusem zaraziła się prawdopodobnie większość ludzi z tym, że przeważnie przebiega ono bezobjawowo, więc restrykcje są niekonieczne, a już zwłaszcza - obowiązkowe noszenie kagańców, pieszczotliwie nazywanych „maseczkami”. Pan doktor twierdzi, że nie tylko nie chronią one przed niczym, ale w dodatku są szkodliwe, bo na wilgotnej ich powierzchni zbierają się bakcyle wielkie jak chrabąszcze – na dowód czego przypomina identyczną opinię, wygłoszoną w lutym przez pana ministra Szumowskiego, który od 16 kwietnia obowiązek ten jednak wprowadził. Co się stało, że szkodliwa, a nawet niebezpieczna „maseczka”, w ciągu dwóch miesięcy awansowała do rangi najważniejszej zapory przed koronawirusem – tajemnica to wielka, ale pewne światło rzuca na nią okoliczność, że cena owych „maseczek” waha się od trzech do nawet 20 złotych za sztukę, podczas gdy prawdopodobny koszt wytworzenia, z pewnością nie nie przekracza złotówki. Dopóki nie było obowiązku zakładania sobie kagańca, dopóty nie był to taki złoty interes. Skoro jednak pan minister („o sobie nie myślał”) taki rozkaz wydał, no to żyć, nie umierać! Więc gdyby tak każdy, chociaż na pół roku, został ministrem, a przynajmniej posłem, to nie tylko rozmrozilibyśmy gospodarkę w „try miga”, ale ogólny poziom zamożności podniósłby się jeszcze bardziej, niż dzięki programowi „500-plus”, który w obecności pani Beaty Szydło solennie obiecał utrzymać pan prezydent Andrzej Duda.
Ale nie to przyćmiło epidemię zbrodniczego koronawirusa, tylko polityka, w ramach której buzują rozmaite nadzieje Umiłowanych Przywódców. Z grubsza można podzielić je na dwie grupy: w przypadku obozu „dobrej zmiany” chodzi o nadzieję utrzymania władzy – również dzięki przeforsowaniu wyboru pana prezydenta Andrzeja Dudy na następną kadencję, podczas gdy z przypadku obozu zdrady i zaprzaństwa chodzi oczywiście o wysadzenie w powietrze Naczelnika Państwa oraz wiernych jego pretorianów. Obóz zdrady i zaprzaństwa próbował z powodzeniem wciągać w kopanie dołków pod Naczelnikiem Państwa różne instytucje Unii Europejskiej i samego Donalda Tuska, który nie szczędzi gorzkich słów Węgrom i Polsce, ale – podobnie jak „Chińcyki” w „Weselu” Wyspiańskiego - Naczelnik trzymał się mocno. Zresztą nie tylko z Unii Europejskiej pod jego adresem sypią się słowa krytyki, ale również ze strony pani Żorżety Mosbacherowej, która – jak się okazało – nie jest żadnym ambasadorem Stanów Zjednoczonych, tylko ambasadorem firmy Discovery Communications, której prezesem jest znakomicie ukorzeniony pan David Zaslaw, a która m.in. jest właścicielką nierządnej stacji telewizyjnej TVN w Warszawie. Pani Żorżeta już po raz drugi ofuknęła tubylców za krytykowanie tej stacji, więc nie może to być przypadek. Takie rzeczy zdarzały się i w przeszłości, kiedy to Kompania Wschodnio-Indyjska utrzymywała w obcych krajach swoich ambasadorów, więc dlaczego nie Discovery Communications?
Wróćmy jednak do operacji wysadzania w powietrze Naczelnika Państwa. Zgodnie ze wskazówką Archimedesa, który buńczucznie twierdził, że byle tylko dać mu punkt oparcia, to jest w stanie podnieść Ziemię, ścisłe kierownictwo obozu zdrady i zaprzaństwa w osobie Wielce Czcigodnego posła Pupki, związało swoje nadzieje z osobą pobożnego posła Jarosława Gowina sądząc, że to on będzie dźwignią, przy pomocy której obóz zdrady i zaprzaństwa viribus unitis wreszcie wysadzi Naczelnika Państwa z siodła. Kombinacja jest taka: obóz zdrady i zaprzaństwa kompromisowo zgodzi się na odroczenie wyborów prezydenckich o rok – byle tylko uniknąć wyborów majowych – oczywiście z troski o „zdrowie Polaków”. Najwyraźniej ścisłe kierownictwo obozu zdrady i zaprzaństwa w osobie Wielce Czcigodnego posła Pupki liczy na to, że za rok posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska wygra te wybory w cuglach, chociaż prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo dlaczego, skoro wtedy będzie tylko starsza o rok? A co miałby z tego pobożny poseł Gowin? Jeśli posłużyłby za dźwignię do wysadzenia z siodła Naczelnika Państwa, to w nagrodę zostałby premierem nowego rządu – o czym wspominał znany z uporu pan Bogdan Borusewicz. Osoby nie znające pana Borusewicza bliżej sądzą, że ma on silny charakter, podczas gdy tak naprawdę, jest tylko uparty – co zresztą skrupulatnie wykorzystują różni intryganci i kręcą upartym panem Borusewiczem, jak chcą. Wszystko to jednak widłami na wodzie pisane, bo ani pan Władysław Kosiniak-Kamysz, którego gorący oddech czuje na plecach posągowa pani Małgorzata, nie widzi powodu, by poświęcać dla niej swoje własne nadzieje, a przywódca tubylczych sodomitów, pan Biedroń otwarcie demaskuje pobożnego posła Gowina jako narzędzie w rękach będącego wirtuozem intrygi Naczelnika Państwa.
W tej sytuacji wszystko wskazuje na to, iż główna polityczna bitwa sezonu wiosennego będzie rozgrywała się na salach sądowych. W przeczuciu takiej możliwości pani Małgorzata Gersdorf, pod pretekstem epidemii, postanowiła nie zwoływać Zgromadzenia Ogólnego Sądu Najwyższego, które przedstawiłoby panu prezydentowi kilka kandydatur, spośród których wręczyłby on nominację na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego jakiemuś swemu faworytowi. W tej sytuacji ta prerogatywa pana prezydenta może zawisnąć w próżni, chyba że na wysokości zadania stanie Trybunał Konstytucyjny i wymyśli jakiś kruczek stwarzający pozory legalności dla mianowania jakiegoś sędziego SN na Pierwszego Prezesa w miejsce pani Małgorzaty Gersdorf, której 6-letnia kadencja właśnie się kończy. Toteż Trybunał Konstytucyjny niezwykle się ożywił i nie tylko uznał uchwałę trzech połączonych izb Sądu Najwyższego podważającą prawomocność istnienia Izby Dyscyplinarnej SN, za sprzeczną z konstytucją, ale w dodatku uznał, że SN nie ma prawa podważać prezydenckiej prerogatywy powoływania sędziów. Nie jest tedy wykluczone, że jeśli ta przepychanka się przeciągnie, to Sąd Najwyższy podważy ważność wyborów prezydenckich – oczywiście gdyby wygrał je pan prezydent Duda – bo jak wygrałby kto inny, to SN w podskokach by te wybory zatwierdził – a jednocześnie Trybunał Konstytucyjny oskarży SN o próbę zamachu stanu – chociaż to nie jest do końca pewne, bo sędziowie Trybunału Konstytucyjnego mianowani jeszcze za rządów obozu zdrady i zaprzaństwa, dochowują wierności swoim mocodawcom i smarują „zdania odrębne” do każdego orzeczenia TK, z czego musi szalenie cieszyć się Nasza Złota Pani, która w marcu 2017 roku właśnie w celu wywołania chaosu w naszym bantustanie, proklamując walkę o praworządność. W tej sytuacji nic dziwnego, że zainteresowanie epidemią zbrodniczego koronawirusa schodzi na plan dalszy – no bo ileż można ekscytować się zjawiskiem, które przez dwa miesiące zdążyło się już opatrzyć, a nawet znudzić?
Naczelnik Państwa porozumiewawczo mruga
15 kwietnia, w samym środku epidemii koronawirusa, która według pana ministra Szumowskiego, potrwa do końca roku, w Sejmie odbyło się pierwsze czytanie obywatelskich projektów ustaw. Pierwszego – o rozszerzeniu zakazu dzieciobójstwa na tzw. „aborcję eugeniczną”, to znaczy kiedy pojawia się możliwość, że dziecko urodzi się chore, albo kalekie. Sprawozdawczynią tego projektu była pani Kaja Godek, na którą spadła lawina krytyki ze strony kobiet wyzwolonych, co to najpierw rozkładają nogi, a parasolki dopiero później. Były nawet protesty, z których wynikało, że dzieciobójstwo jest podstawowym prawem kobiety, bez którego nie może ona wytrzymać, bo w przeciwnym razie nie dostąpi wyzwolenia. Z jakiegoś tajemniczego powodu najbardziej zawzięta była pani Ibiszowa, co to w telewizji reklamuje rozmaite „gadgety”, wśród nich również mechaniczne penisy i specjalne, elektryczne urządzenia do ekscytowania łechtaczki. Pani Ibiszowa zaproponowała pani Godek, żeby zrobiła porządek w swoich majtkach. Skąd pani Ibiszowa wie, że pani Godek może w swoich majtkach mieć nieporządek – tajemnica to wielka, ale skoro już skazani jesteśmy na domysły, to nie żałujmy sobie i się domyślajmy. Ja na przykład dopuszczam możliwość, że pani Ibiszowa może bazować na własnych doświadczeniach z majtkami. Nieporządku w majtkach niepodobna ukryć, zwłaszcza w sytuacji bliskich spotkań III stopnia, chociaż i na to jest rada. Otóż pewien psychiatra miał pacjenta, który bez żadnego wyraźnego powodu moczył się w nocy. Doktor próbował i tego i owego, ale bez skutku, więc się poddał i przestał tego pacjenta leczyć. Po jakimś czasie, będąc w towarzystwie, spotkał znajomego psychologa i od słowa do słowa okazało się, że ten pacjent trafił właśnie do tego psychologa. - I co, wyciągnąłeś go z tego nocnego moczenia? - Nie – odparł psycholog – ale on teraz jest z tego dumny! Widać choćby na tym przykładzie, że nigdy nie wiadomo, co człowiekowi przynosi szczęście, zwłaszcza gdy jest – jak to często zdarza się tak zwanym „celebrytom” – zadowolony ze swego rozumu.
Drugim projektem obywatelskim była ustawa o ochronie własności Rzeczypospolitej Polskiej przed grabieżą, czyli tzw. ustawa „antyroszczeniowa”, dla której impulsem było nie tylko uchwalenie przez Kongres Stanów Zjednoczonych ustawy nr 447 JUST, ale również – quorum pars magna fui – ujawnienie notatki z rozmowy, jaką 25 października 2018 roku przeprowadził w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Warszawie pełnomocnik ministra spraw zagranicznych do kontaktów w diasporą żydowską, pan ambasador Jacek Chodorowicz z Tomaszem Yazdgerdim, pełnomocnikiem Departamentu Stanu USA do spraw holokaustu. Sens prawny amerykańskiej ustawy sprowadza się do tego, że Stany Zjednoczone przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by Polska zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowym, odnoszącym się do tzw. własności bezdziedzicznej, czyli takiej, do której nie pretenduje żaden uprawniony spadkobierca. Z kolei notatka dotyczyła sposobu, w jaki Polska powinna te roszczenia zrealizować. Pan Yazdgerdi powiedział, że wprawdzie strona amerykańska „rozumie”, że „w horyzoncie roku wyborczego” nie można przeprowadzać przedsięwzięć „publicznych i formalnych”, ale nie powinno to być przeszkodą, by w tej sprawie nastąpił „istotny postęp” w postaci przystąpienia do „negocjacji na temat konkretnych kwot finansowych.” Stowarzyszenie Marsz Niepodległości oraz Roty Niepodległości zorganizowały akcję zbierania podpisów pod projektem tej ustawy, uzyskując ponad 200 tysięcy podpisów. W styczniu br. projekt ten został wniesiony do Sejmu, który w przypadku projektów obywatelskich musi poddać je pod obrady w określonym, nieprzekraczalnym terminie. I tak właśnie się stało.
Obywatelski projekt ustawy „antyroszczeniowej” referował – o ile można to tak nazwać - pan Robert Bąkiewicz. Był do swojego wystąpienia przygotowany, ale pan marszałek Terlecki przeznaczył mu zaledwie 5 minut na przedstawienie projektu i po upływie tego czasu bez ceregieli wyłączył mu mikrofon. Na interwencję posła Brauna z Konfederacji znowu mikrofony włączył, ale po chwili wyłączył pod pretekstem, że pan Bąkiewicz się „powtarza”. Już to było wymowną ilustracją życzliwości, z jaką Wybrańcy Narodu traktują obywatelskie projekty ustaw, zwłaszcza kiedy już się w Sejmie zasiedzieli na tyle, że zapomnieli, skąd wyrastają im nogi. Jak mówił pan Zagłoba – „bywa tak, bywa”, zwłaszcza w przypadku dygnitarzy, którzy jeszcze niedawno „srać chodzili za chałupę”.
Potem nastąpiły przemówienia reprezentantów poszczególnych klubów parlamentarnych. W imieniu obozu dobrej zmiany przemówił poseł Arkadiusz Mularczyk, który dowodził, że sprawa własności bezdziedzicznej jest w Polsce uregulowana tak, że dziedziczy ją Skarb Państwa, więc ta ustawa nie jest potrzebna. Sęk jednak w tym, że obywatelski projekt ustawy nie wkraczał w materie dziedziczenia, a tylko ustanawiał surowe kary; do 25 lat więzienia włącznie, dla funkcjonariuszy publicznych, którzy choćby tylko wdają się w jakieś negocjacje na ten temat, nie mówiąc już o podejmowaniu prób realizacji tych roszczeń. Biorąc pod uwagę to, że takie negocjacje się toczyły i to w dodatku – w tajemnicy przed opinią publiczną, ustawa zabraniająca Umiłowanym Przywódcom wdawania się w tego rodzaju przedsięwzięcia wydaje się jak najbardziej potrzebna. Pan poseł Mularczyk nie może takich rzeczy nie wiedzieć, zatem jeśli – jak to mawiał Janusz Korwin-Mikke – „rżnie głupa”, to bynajmniej nie dlatego, że jest głupi – bo nie jest – tylko dlatego, że widocznie taka jest cena za mandat poselski z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Jak zauważył Robert Penn Warren w powieści „Gubernator” - jak człowiek politykuje, to jego sumienie także. Najwyraźniej ma to zastosowanie również do pana posła Arkadiusza Mularczyka, który politykuje i to nie od dzisiaj.
Ale nie tylko on – bo identyczne stanowisko wobec obywatelskiego projektu zajął również poseł Kropiwnicki, reprezentujący obóz zdrady i zaprzaństwa, a także przedstawiciel Lewicy, który w dodatku myślał, że sprawa żydowskich roszczeń odnoszących się do własności bezdziedzicznej została ostatecznie załatwiona przez umowę indemnizacyjną zawartą przez Polskę z USA w roku 1960. Najwyraźniej nie wie, albo nie rozumie, że tamta umowa nie dotyczy własności bezdziedzicznej, która jest przedmiotem żydowskich roszczeń wobec Polski, tylko do własności obywateli amerykańskich, która została w Polsce znacjonalizowana. Wystąpienie posła Lewicy pokazuje, jak małą mądrością rządzony jest nasz nieszczęśliwy kraj. To nie jest nawet wina posła Macieja Koniecznego, bo jego tak po prostu stworzył Pan Bóg, tylko tych, którzy go wybrali. Wprawdzie, o ile mi wiadomo, posłowie nie są badani na okoliczność władz umysłowych, podobnie jak – niestety – również ich wyborcy. Dlatego de lege ferenda w czynie społecznym postuluję, by rozważyć badanie wyborców, zwłaszcza zamierzających głosować na Lewicę, przez jakieś konsylium weterynarzy.
Następnego dnia po tych wszystkich traumatycznych przeżyciach odbyło się głosowanie, w następstwie którego zarówno projekt prezentowany przez panią Godek, jak i projekt prezentowany przez pana Bąkiewicza, został skierowany do dalszego procedowania w odpowiednich komisjach. Wnioski o natychmiastowe ich odrzucenie nie uzyskały wystarczającego poparcia, podobnie jak wnioski, by od razu przejść do drugiego czytania obydwu projektów. Nietrudno się domyślić, dlaczego tak się stało. W przypadku projektu, nazwijmy go – „antyaborcyjnego” - obóz dobrej zmiany obawiał się głosować za natychmiastowym odrzuceniem, by nie narażać się Kościołowi, to znaczy – duchowieństwu, które musiałoby w takiej sytuacji być wystawione na ciężką próbę, czy w takim razie nadal popierać PiS, no i oczywiście – lansowanego przez to ugrupowanie pana prezydenta Andrzeja Dudę, zwłaszcza w sytuacji, gdy w niektórych sondażach już nie osiąga notowań powyżej 50 procent, ani nawet się do tego poziomu nie zbliża. To zaś oznacza, że wybory mogą nie rozstrzygnąć się w pierwszej turze. Co może być w drugiej – tego oczywiście nie wiemy, chociaż pewne wnioski można wyciągnąć z faktu, że według tego sondażu, następnym kandydatem w kolejce jest pan Szymon Hołownia, wylansowany przez pana Michała Kobosko, co to uczestniczył we wpływowym waszyngtońskim think-tanku pod nazwą Rady Atlantyckiej, a któremu doradza nie tylko pan generał Różański, ale również – pan Jacek Cichocki, ongiś minister spraw wewnętrznych i koordynator bezpieczniackich watah. Słowem – i Amerykanie i wojsko i bezpieka. Czegóż chcieć więcej? W takiej sytuacji trzeba dmuchać nawet na zimne, chociaż oczywiście nie na tyle, by taki projekt ustawy zaraz przeforsowywać. Co to, to nie; niech utknie na dobre w sejmowej zamrażarce, niech komisja nad nim deliberuje i deliberuje, a w tym czasie będzie można porozumiewawczo mrugać i do przewielebnego duchowieństwa i do wyznawców prezesa Kaczyńskiego, że jak będą popierali PiS, to nie będą mieli grzechu.
Podobnie w przypadku drugiego projektu obywatelskiego. Jego też przed wyborami prezydenckimi nie wypadało tak z marszu odrzucać, jak to było 19 lipca ubiegłego roku z projektem posła Tomasza Rzymkowskiego, który zresztą po wciągnięciu go na listę wyborczą PiS od razu rewokował w taki sam sposób, jak teraz ćwierka poseł Mularczyk. Wtedy jednak chodziło o wyraźny sygnał zarówno wobec Żydów, jak i wobec pani Żorżety Mosbacher, że tylko PiS daje najlepsze gwarancje, iż sprawa żydowskich roszczeń zostanie załatwiona, jak się należy, Teraz jednak, zwłaszcza w sytuacji, gdy tuż za prezydentem Dudą podąża pan Szymon Hołownia, odrzucenia z marszu ustawy antyroszczeniowej lepiej nie ryzykować. Bezpieczniej jest skierować ją do sejmowej zamrażarki, a kiedy już drażliwe, prezydenckie kwestie personalne zostaną rozstrzygnięte, będzie można przystąpić do „negocjacji na temat konkretnych kwot finansowych”, o których mówił pan Tomasz Yazdgerdi.
Takie, panie, kombinacje
Nieubłaganie zbliża się wyznaczony przez Naczelnika Państwa, a zakomunikowany przez panią marszałek Witek, termin wyborów prezydenckich. W związku z tym napięcie rośnie, bo marszałek Senatu, pan Grodzki, zgodnie zresztą z przewidywaniami, zdecydował się na zastosowanie obstrukcji w procedowaniu nowelizacji kodeksu wyborczego, wprowadzającej obowiązkowe głosowanie korespondencyjne. W rezultacie projekt trafi z powrotem do Sejmu dopiero na początku maja, więc nawet jeśli Sejm upora się z nim w tempie stachanowskim, a pan prezydent Duda na poczekaniu go podpisze, to i tak do wyznaczonego pierwotnie terminu wyborów pozostałoby zaledwie kilka dni. Dlatego też, w przewidywaniu obstrukcji ze strony marszałka Grodzkiego, wyznaczone zostały dwa późniejsze terminy alternatywne. Z drugiej strony wiadomo, że rząd nie zdecyduje się na wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, bo właśnie zaczął luzować restrykcje, wprowadzone chyba właśnie w tym celu, by było co luzować, toteż pielęgnowana w szeregach nieprzejednanej opozycji nadzieja na odroczenie terminu wyborów z tego powodu, właśnie rozwiewa się w mglistość. Toteż w głowach statystów z Koalicji Obywatelskiej zaczynają mnożyć się „koncepcje”, niczym u Kukuńka, a za Wielką Nadzieję Białych zaczyna uchodzić pobożny poseł Jarosław Gowin. On już wcześniej próbował stawiać Naczelnika Państwa pod ścianą i w przypadku złożonego już w Sejmie projektu ustawy o tzw. „trzydziestokrotności” nawet mu się udało – ale i Naczelnik Państwa najwyraźniej nie zasypiał przez ten czas gruszek w popiele i najwyraźniej udało mu się skaptować część partyjnych kolegów pobożnego posła Gowina tak, że groźba dymisji w razie niezgody na odroczenie terminu wyborów na dwa lata nie poskutkowała, to znaczy – oczywiście poskutkowała, ale tylko na tyle, że pobożny poseł Gowin stracił funkcję wicepremiera i ministra nauki, ale z podwiniętym ogonem musiał zadeklarować Naczelnikowi Państwa koalicyjną lojalność, żeby nie zaprezentować się opinii publicznej wyłącznie z fiutem w garści. Jednak Naczelnik Państwa, nie bez kozery uważany za wirtuoza intrygi, zauważył polityczne korzyści, jakie płyną z tego pomysłu. Nie chodzi oczywiście o to, by przedłużać panu prezydentowi Dudzie kadencję o dwa lata, tylko o to, żeby postawić nieprzejednaną opozycję pod ścianą i przed opinią publiczną wydymać ją bez znieczulenia. - Chcieliście odroczenia wyborów – proszę bardzo – ale musicie w takim razie zgodzić się na korektę konstytucji. Na to zaś nieprzejednana opozycja ze względów prestiżowych zgodzić się nie może, bo jużci – nawet poseł Pupka rozumie, że pozwalając, by Naczelnik Państwa tak wodził go za nos, ośmieszyłby sie w ten sposób do końca życia, jeszcze gorzej, niż protegowana przez KO na stanowisko prezydenta posągowa Pani Małgorzata Kidawa-Błońska. W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak rokowania z pobożnym posłem Gowinem, żeby przystał na kompromis: odraczamy wybory, ale nie o dwa lata, tylko o rok. Trudno powiedzieć, co poseł Pupka będzie miał z takiego odroczenia, oczywiście poza szansą na wyjście z pułapki zastawionej na niego przez Naczelnika Państwa – bo przecież za rok posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska będzie o rok starsza, a nie jest pewne, czy nawet wtedy wszystkie zalety, z których się składa, zdążą się ujawnić – ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma. No dobrze – ale co w takim razie poseł Pupka może zaproponować pobożnemu posłu Gowinu? Myślę, że tylko obietnicę, iż namówi „całą opozycję” do poparcia za rok kandydatury pobożnego posła Gowina na prezydenta. Wtedy pobożny poseł Gowin wycofałby swoją partię z koalicji, Naczelnik Państwa przestałby być Naczelnikiem, a nowy rząd, być może nawet z premierem Gowinem na czele, już przygotowałby wybory, jak się należy. „Taka, panie kombinacja” - jak mawiał Antoni Lange. Czy jednak poseł Pupka jest w stanie namówić „całą opozycję” na taką imprezę? To wcale nie jest pewne tym bardziej, że o ile notowania posągowej pani Małgorzaty pikują w dół, to nie można tego powiedzieć o notowaniach ministra- ministrowicza Władysława Kosiniaka-Kamysza. Dlaczego miałby on ustąpić pobożnemu posłu Gowinu, nie mówiąc już o statystach z Lewicy, którzy chcieliby przywrócić socjalizm i urządzić ogólnonarodową, transseksualną orgię, a potem – masową zagładę niewiniątek - więc z tego punktu widzenia pomysł kandydatury pobożnego w końcu jednak posła Gowina może być dla nich nie do przyjęcia.
Słowem – nie jest dobrze – więc nic dziwnego, że pan mec. Roman Giertych ogłasza desperackie pomysły, że gdyby majowe wybory wygrał pan prezydent Andrzej Duda, to „cała opozycja”, jak jeden mąż złoży do niezawisłego sądu wniosek o stwierdzenie nieważności tych wyborów – ale jakby wybory wygrał kto inny – to będzie wnioskowała o uznanie ich ważności. Domyślam się, że i w jednym i w drugim przypadku przedstawiłaby – nie potrzebuję chyba dodawać, że oczywiście za pośrednictwem kancelarii pana mec. Romana Giertycha – niezawisłemu sądowi te same argumenty, wyprowadzone z tego samego stanu faktycznego. Dopiero na tym tle lepiej możemy zrozumieć, co tak naprawdę oznacza sławna niezawisłość sędziowska i o co chodzi w nieubłaganej walce o praworządność w naszym bantustanie. Nawiasem mówiąc, „koncepcja” pana mec. Giertycha nie musi być aż tak desperacka, bo pani Małgorzata Gersdorf, skwapliwie wykorzystała pretekst w postaci epidemii zbrodniczego koronawirusa, by nie zwoływać Zgromadzenia Ogólnego Sądu Najwyższego. A byłoby to potrzebne z uwagi na to, że właśnie dobiegła końca 6-letnia kadencja pani Małgorzaty Gersdorf na stanowisku Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, który stwierdza ważność, albo i nieważność wyborów. Normalnie Zgromadzenie Ogólne przedstawia panu prezydentowi kilka kandydatur na stanowisko Pierwszego Prezesa, a on z tego grona wybiera jakiegoś faworyta, któremu wręcza nominację. Skoro jednak z uwagi na epidemię, Zgromadzenie sędziów SN się nie odbędzie i żadnych kandydatur panu prezydentowi nie przedstawi, to nie będzie on mógł nikogo na to stanowisko mianować. Siłą rzeczy zatem może na nim, jak gdyby nigdy nic, pozostać pani Małgorzata Gersdorf - i myślę, że właśnie na to liczy pan mecenas Giertych, który przecież też coś tam musi już wiedzieć.
W tej sytuacji do pana prezydenta Dudy zadzwonił osobiście sam prezydent Trump, żeby się go poradzić i poprosić o pomoc. Podejrzliwcy mówią, że to pan prezydent Duda uprosił prezydenta Trumpa o ten telefon, ale może prezydent Trump zadzwonił i bez tego, będąc pod wrażeniem Antonowa lądującego na Okęciu z ładunkiem z Chin. Na taką możliwość wskazywałoby podziękowanie, jakie pan prezydent Duda złożył prezydentowi Trumpowi za obecność wojsk amerykańskich. Znaczy – samolot-samolotem, ale „przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”.
Zbawienne rady i przestrogi mecenasa Romana Giertycha
Wprawdzie doświadczamy wielu niedogodności, a nawet przykrości z powodu ochrony, jaką rząd roztoczył nad nami pod pretekstem zbrodniczego koronawirusa i to są plusy ujemne całej tej sytuacji, która jednak ma również swoje plusy dodatnie, w postaci radości, a przynajmniej rozrywki, jakiej dostarczają nam nie tylko Umiłowani Przywódcy, ale nawet ich sympatycy w rodzaju pana mecenasa Romana Giertycha. Nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem w związku z tym wiersza Juliana Tuwima, poświęconego właśnie adwokatom: „Ci nigdy nie oszaleją. Świat się będzie już walił, wąż ognia równik oplecie i kontynenty zapali, a oni, ironiści, mędrkowie wykrętów chytrych, wyciągną z teczki paragraf i rozprostują na wytrych. I jak clown na arenie otworzą drzwi tekturowe, przejdą na drugą stronę i dumnie podniosą głowę. Voila!” Czy jednak „mędrkowie wykrętów chytrych” rzeczywiście są immunizowani przed szaleństwem? To wcale nie jest takie pewne i być może nie tylko nie są immunizowani na szaleństwo, ale nawet na zniewagi. Z sądowych praktyk studenckich pamiętam scenę, jak podczas rozprawy rozwodowej pozwany twierdził, że z powodu sekutnicy żony dostał raka i doktorzy wycięli mu jedno płuco. Pełnomocnik żony jakoś ironicznie to skomentował, na co tamten, w najwyższym stopniu oburzony, zaczął się rozbierać; zdjął marynarkę, zdarł koszulę i pokazał długą bliznę na plecach z okrzykiem: „patrz, ty łgarzu!” Czy zatem pan mecenas Roman Giertych jest uodporniony na szaleństwo, czy nie jest? Z jednej strony sprawia wrażenie odpornego, bo prowadzi przecież kancelarię, z której usług – bywało - korzystał nawet sam książę-małżonek, kiedy bywał pozywany za różne zniewagi – ale sprawy zawsze wygrywał. Przypominam sobie taki jeden proces z powództwa Jana Kobylańskiego, którego książę-małżonek nazwał „typem spod ciemnej gwiazdy”. Niezawisły sąd chyba był trochę zakłopotany, ale „powinność swej służby zrozumiał”, bo księcia-małżonka uznał za niewinnego. Jakich argumentów użył pełnomocnik księcia-małżonka? Tego nawet nie śmiem się domyślać. Pamiętam tylko, że z logiką niewiele miały one wspólnego, zatem ich przekonywująca siła musiała wypływać z jakiegoś całkiem odmiennego źródła. Żeby z takich źródeł czerpać, trzeba być człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, co oczywiście nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek znamionami szaleństwa. Z drugiej jednak strony pan mecenas Giertych podskakiwał podczas demonstracji zwołanych gwoli „obrony demokracji” przez KOD, czy może Obywateli SB, to znaczy pardon; jakich tam znowu „obywateli SB”, kiedy to nie są żadni „obywatele SB”, tylko oczywiście „Obywatele RP”? Tak czy owak, to podskakiwanie skłaniało do podejrzeń, czy z panem mecenasem Giertychem aby na pewno wszystko jest w porządku tym bardziej, że proces jego przechodzenia na jasną stronę Mocy wcale nie jest łatwy, a przede wszystkim – skuteczny. Będąc wicepremierem i ministrem edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego bywał obiektem wrogich demonstracji, podczas których podburzeni przez starszych i mądrzejszych licealiści wykrzykiwali: „Giertych do wora, wór do jeziora” - co wprawdzie nie było nawoływaniem do mordu rytualnego, niemniej dowodziło wielkiej niechęci. Wydaje mi się, że ta niechęć, a przynajmniej nieufność do autentyczności nawrócenia pana mecenasa Giertycha na jasną stronę Mocy, utrzymuje się do dnia dzisiejszego, co skłania go do dostarczania coraz to nowych dowodów dobrej woli. Pod tym względem jego sytuacja przypomina położenie polityka rosyjskiego narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”) Włodzimierza Żyrynowskiego. Musi on pić więcej wódki niż zwyczajny Rosjanin i robić wiele innych rzeczy, których zwyczajny Rosjanin robić nie musi, bo i bez tego jest Rosjaninem na tej samej zasadzie, według której czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty.
Toteż kiedy, zainicjowana w marcu 2017 roku przez Naszą Złotą Panią walka o praworządność w naszym bantustanie, weszła w decydującą fazę, pan mecenas Giertych szalenie się zaktywizował. Udzielił mianowicie zbawiennej rady nieprzejednanej opozycji, by w razie zwycięstwa w wyborach prezydenckich Andrzeja Dudy, viribus unitis złożyła do niezawisłego Sądu Najwyższego wniosek o uznanie tego wyboru za nieważny, a gdyby wygrał ktokolwiek inny – o uznanie tego wyboru za ważny. Domyślam się, że na podstawie tego samego stanu faktycznego i tych samych argumentów, które w tej sytuacji z logiką wiele wspólnego mieć nie mogą, a jeśli przekonałyby niezawisły Sąd Najwyższy – czego pan mecenas Giertych najwyraźniej musi być pewien - to z jakiegoś całkiem innego powodu, którego na wszelki wypadek wolę się nie domyślać. Niezależnie jednak od tego, czy domyślałbym się, czy nie, to taka sytuacja pozwala nam lepiej zrozumieć, na czym tak naprawdę polega sławna niezawisłość sędziowska, przynajmniej w Sądzie Najwyższym. Czy sędziowie tego Sądu życzyliby sobie publicznego ujawniania takich wstydliwych zakątków niezawisłości – tego nie jestem pewien, ale skoro pan mecenas Giertych, który przecież o niezawisłości sędziowskiej też coś tam musi wiedzieć, zdecydował się na taką szczerość, to pewnie uznał, że tak trzeba. Podobne rozumowanie możemy wyczytać u Voltaire’a, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”.
Ale na tym nie koniec, bo w dniach ostatnich (najwyraźniej muszą nadchodzić zapowiadane „dni ostatnie”), pan mecenas Giertych szczerość swoją posunął jeszcze dalej, ostrzegając policjantów, wojskowych i innych funkcjonariuszy publicznych, że jeśli nie wykorzystają ostatniej okazji by przeciwstawić się dyktaturze Jarosława Kaczyńskiego, to odpowiedzą za to „wieloletnim więzieniem”. Pan mecenas Giertych taktownie powstrzymuje się przed informowaniem nas, kto będzie tych policjantów i wojskowych na „wieloletnie więzienie” skazywał, ale możemy się domyślić, że niezawisłe sądy, które przecież aż przebierają nogami, by pokazać Naszej Złotej Pani, że może na nich polegać – ani przed wyjaśnianiem, w jakich to więzieniach ci policjanci, wojskowi i inni funkcjonariusze publiczni będą te swoje wieloletnie wyroki odsiadywać. W istniejących więzieniach się nie pomieszczą, chyba, żeby Nasza Złota Pani nakazała niezawisłym sędziom opróżnić więzienia z „elementów socjalnie bliskich”, czyli kryminalistów, albo zdecydowała się na uruchomienie chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, w których istniejąca infrastruktura tylko się marnuje. To nie są może dobre wiadomości, ale – po pierwsze – demokracja ma swoją cenę, po drugie – lepsze złe wiadomości, niż żadne, a po trzecie, że pan mecenas Giertych podzielił się z nami wiedzą, której istnienia nawet byśmy się nie domyślali. I co byśmy bez niego zrobili?
Stało się coś złego! Jeśli prawica konserwatywna się nie zmobilizuje, będzie jeszcze gorzej
Stanisław Michalkiewicz wymienia niektóre spośród jego zdaniem najważniejszych książek wszech czasów (wspomina m.in. Biblię, "Wojnę i pokój" , "Głos Pana" Stanisława Lema czy "Jarmark sensacji"). Ponadto zastanawia się, dlaczego lewica w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej rośnie w siłę kosztem prawicy konserwatywnej oraz mówi, jak kiedyś i dziś podchodziło się do patriotyzmu. Wspomina, że chciałby pojechać na Daleki Wschód, zwiedzić Rosję i Białoruś, gdzie chętnie zobaczyłby miejsca, w których przed laty pracował jego ojciec. Wypowiada się także na temat historii Polski, między innymi decyzji Zygmunta III Wazy, i prognozuje, czy wybuchnie kolejna wojna światowa.
© Stanisław Michalkiewicz
26 kwietnia - 1 maja 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
26 kwietnia - 1 maja 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz