OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Ciemne chmury, jasne rozbłyski, „działanie” zamiast „negocjacji” i wzbogacamy rewolucyjną ofertę programową – czy w ogóle są przypadki?

„Działanie” zamiast „negocjacji”


      Gdyby jakiś obywatel został w 1976 roku wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną, a następnie doktorzy o nim zapomnieli na całe 50 lat i dopiero na fali epidemii zbrodniczego koronawirusa, ktoś (czy przypadkiem nie żołnierze Obrony Terytorialnej wysłani do szpitali gwoli sprawdzenia, czy nikt nie ukrywa tam łóżek?) zauważył to zajęte od 50 lat łóżko i doktorzy pacjenta wybudzili, a następnie dali mu do poczytania żydowską gazetę dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, któremu pomaga tamtejszy Judenrat, to mógłby sobie pomyśleć, że wcale nie spał – bo publikacje „Gazety Wyborczej” na temat Marszu Niepodległości są tam prawie identyczne, jak publikacje „Trybuny Ludu” z czerwca 1976 roku. Prawie – bo mimo podobieństw tak uderzających, że można odnieść wrażenie, iż autorzy zwyczajnie poszli do biblioteki i zerżnęli wszystko z archiwalnych egzemplarzy „Trybuny Ludu”, zmieniając tylko niektóre okoliczności, no i oczywiście – epitety, są i różnice. Na przykład w roku 1976 przeciwko partii wystąpiły „warchoły”, podczas gdy teraz - „chuligani”, w dodatku nie działający z pobudek kontrrewolucyjnych i antysocjalistycznych, tylko „faszystowskich”. Tego jednak wymaga mądrość etapu – jako że komunistyczna rewolucja wkracza w etap nowy, kiedy nie walczymy już z „kontrrewolucją”, czy nawet „warchołami”, tylko z „faszystami”. I tutaj możemy zauważyć nawiązanie do historii, tylko trochę starszej, kiedy to na wezwanie Ojca Narodów, Chorążego Pokoju Józefa Stalina, w latach 30-tych żydokomuna tworzyła tak zwane „fołksfronty” a następnie stawała na ich czele. Teraz też na wezwanie Ojców Narodów rekrutujących się z tak zwanego „narodu wybranego”, żydokomuna w pośpiechu montuje „fołksfronty” z proletariatem zastępczym, a następnie, jak zwykle staje na ich czele. Toteż bez najmniejszego zdziwienia odnotowałem wypowiedź pani Hanny Lis, która postuluje, by ten cały Marsz Niepodległości zdelegalizować, a następnie powsadzać „do pierdla”. Podobne postulaty formułowali przed laty jej rodzice, Aleksandra i Waldemar Kedajowie, których partia postawiła na pierwszej linii frontu ideologicznego. Wprawdzie etap surowości dopiero się zaczyna, toteż jesteśmy zaledwie w fazie postulatów i nawoływań, ale kiedy trochę poczekamy, to niewątpliwie doczekamy się otwarcia chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, bo przecież w zwykłych więzieniach tylu „faszystów” się nie pomieści. Wydaje się, że musiały już zapaść wstępne decyzje, kto ich tam będzie pilnował. Nikt tego zadania nie wykona lepiej od „Antify”, toteż kiedy tylko Naszej Złotej Pani uda się doprowadzić do usunięcia z pozycji lidera sceny politycznej proamerykański rząd „dobrej zmiany” i zainstalowania w naszym bantustanie rządu folksdojczów, to „Antifa” dostanie skierowanie do „polskich obozów koncentracyjnych”, które znowu zostaną otwarte. Dopiero w świetle tego, co nas czeka, można ocenić nerwową reakcję pana red. Tomasza Terlikowskiego, który przeczytawszy wzmiankę o „chwilowo nieczynnych” obozach koncentracyjnych, pobiegł wypłakać się do „Gazety Wyborczej”, gdzie tamtejszy Judenrat utulił go i uspokoił. Chodzi o to, by przedwcześnie nie ujawniać informacji mogących wzbudzić niepokój publiczny i spłoszyć delikwentów przeznaczonych do umieszczenia „w pierdlu”. Niech tam dokazują, jak gdyby nigdy nic, aż wreszcie każdy „o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki.” Tedy nie bez powodu policja przed Marszem Niepodległości zadeklarowała, że nie będzie „negocjować”, tylko „działać”. Najwyraźniej musiały paść nowe rozkazy, bo podczas kulminacyjnych momentów „rewolucji macic” policja nie tylko nie „działała”, ale nawet nie próbowała „negocjować”. Inna sprawa, jak tu negocjować z demonstrantkami, które same mówią, że dostały „wścieklizny”? O żadnych negocjacjach nie może być w takich warunkach mowy; co najwyżej można zawołać weterynarza, bo wścieklizna jest wszak chorobą odzwierzęcą. Musiało do tego dojść po tym, jak z inicjatywy Wielce Czcigodnej Katarzyny Marii Piekarskiej, „istoty czującej”, taki właśnie ustawowy status „istot czujących” uzyskały zwierzęta. Ale „faszyści”, to co innego. Myślę, że tylko patrzeć, jak policja w ramach „działania”, zacznie urządzać im „ścieżki zdrowia”, dzięki czemu zasłuży sobie na pochwały żydowskiej gazety dla Polaków, a przede wszystkim – Naszej Złotej Pani, która w gorejącym sercu swoim pielęgnuje rozmaite projekty odnośnie naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Widzę to w skrócie tak, że od zaprowadzenia dyscypliny i porządku, znaczy się – Ordnungu, który przecież muss sein, będzie „Antifa”, podczas gdy na barki Judenratu złożony zostanie ciężar zapewnienia całej operacji osłony propagandowej.

      Bo w porównaniu z poprzednimi laty widać postęp w przygotowaniu „działania”. Jeszcze za czasów pana ministra Bartłomieja Sienkiewicza niemal on sam własnymi rękami musiał podpalać budkę przy rosyjskiej ambasadzie, podczas gdy teraz organizacja znacznie się poprawiła. Nie tylko policja kierowała zmotoryzowanych uczestników Marszu na odległe parkingi i doradzała, żeby sobie „maszerowali pieszo”, ale też w punktach, gdzie zostały zaplanowane „chuligańskie ekscesy”, zawczasu zostały ustawione kamery, które mogły dzięki temu filmować np. wpadnięcie racy do mieszkania, pożar i różne takie incydenty. To też zostało przećwiczone, choćby wtedy, gdy ekipa TVN, podróżując przez głębokie lasy koło Wodzisławia Śląskiego, przypadkowo usłyszała dobiegające z głębi puszczy odgłosy urodzin Hitlera i natychmiast je sfilmowała, ale puściła na antenę nie od razu, tylko dopiero wtedy, gdy lobby żydowskie w Ameryce forsowało ustawę nr 447. Wcześniej zresztą też takie rzeczy były trenowane, na przykład w 2010 roku, kiedy to na Krakowskie Przedmieście pan Dominik Taras „skrzyknął” kilkuset jegomościów ze złotymi łańcuchami z tombaku na byczych karczychach, którzy oblewali ciepłym moczem zapalone znicze, a modlącym się tam starszym paniom proponowali, żeby im „pokazały cycki”. Wtedy Judenrat też stanął na wysokości zadania w zakresie osłony propagandowej, pisząc w swojej gazecie dla Polaków, że na Krakowskim Przedmieściu pojawił się „ożywczy powiew”, czy jakoś tak. Dla starych kiejkutów, uplasowanych we wszystkich bezpieczniackich watahach naszego bantustanu, zadaniowanie takich prowokatorów to żaden problem; oficerowie prowadzący dają swoim konfidentom odpowiednie rozkazy i sprawa załatwiona.

      No dobrze – ale dlaczego policja musiała dostać rozkaz, by „negocjowanie” zastąpić „działaniem”? Tego, ma się rozumieć, nie wiem, ale myślę, że na właściwy trop naprowadza okoliczność, że podczas apogeum „rewolucji macic”, Naczelnik Państwa dał głos dopiero wtedy, gdy pan Robert Bąkiewicz ogłosił utworzenie Straży Narodowej. W dodatku – nawet wtedy nie nakazał „działać” policji, tylko wezwał do obrony kościołów i naszej cywilizacji cywilów z Prawa i Sprawiedliwości oraz członków Klubów „Gazety Polskiej”. A dlaczego? A dlatego, że obawiał się, iż „Straż Narodowa może przejąć inicjatywę” i cała kombinacja, że dzięki „rewolucji macic” zdrowy trzon narodu skupi się znowu wokół Naczelnika Państwa, który dzięki temu odzyska kontrolę nad sytuacją, może rozwiać się w mglistość. Nic zatem dziwnego, że w przypadku „Marszu Niepodległości” musiały paść inne rozkazy. Warto zwrócić uwagę, że 11 listopada „macice” pochowały się w mysich dziurach i tylko w czterech ścianach swoich toalet miotały zaklęcia przeciwko „faszystom”. Czy same na to wpadły, czy może ktoś im to życzliwie doradził – to nieistotne, bo ważniejsze jest co innego. Oto okazało się, że „rewolucja macic” specjalnie Naczelnikowi Państwa nie szkodzi. Przeciwnie – chcąc nie chcąc wysuwa go na czołowego obrońcę cywilizacji i Kościoła. Tymczasem zupełnie inny efekt „rewolucja macic” rodzi w stosunku do obozu zdrady zaprzaństwa. Wprawdzie Wielce Czcigodny poseł Pupka próbował stanąć na czele, ale usłyszał krótkie „wypierdalaj!”. Czy przypadkiem nie dlatego Kukuniek przestrzega „macice”, że jeśli będą dokazywać tak, jak do tej pory, to nie zwyciężą? Że muszą zrobić to „mądrze”? Kukuniek swoim zwyczajem nie podaje, na czym polega „mądre” działanie, bo skądże niby mógłby takie rzeczy wiedzieć – ale – powiedzmy sobie szczerze – dlaczego Naczelnika Państwa miałoby martwić stopniowe marginalizowanie jego politycznej konkurencji przez „macice”? Gubernator Will Stark w powieści Roberta Penn Warrena „Gubernator” powiada, że dobro można robić również, a może nawet przede wszystkim – ze zła. No to dlaczego nie spróbować?



A czy w ogóle są przypadki?


      Jak to miło uzyskać potwierdzenie swoich przypuszczeń! Przewalająca się przez świat epidemia zbrodniczego koronawirusa wydaje się całkowicie przypadkowa, co potwierdzają rządy, wykluczając możliwość, że w laboratoriach pracujących nad bronią biologiczną coś tam mogło pójść nie tak. Wynika z tego, że w tych laboratoriach wszystko idzie, jak się należy i jeśli nawet kiedyś umrzemy od zarazy, to umrzemy zgodnie z regułami sztuki. To jest ten plus dodatni w morzu plusów ujemnych, w jakie obfituje nawet obecna pandemia. Ciekawa rzecz, że nabiera ona coraz więcej cech religii. Mnożą się bowiem nawoływania, by wszystkich, którzy w epidemię nie wierzą, surowo karać i to nie w życiu przyszłym, tylko bez czekania - w obecnym. Doświaczyła tego pani Edyta Górniak, kiedy nie tylko oświadczyła, że pod żadnym pozorem nie da się zaszczepić, ale nawet wyraziła wątpliwość, czy w szpitalach nie umieszcza się statystów. Tego było już za wiele, toteż na panią Górniak runęła fala krytyki przede wszystkim ze strony świata medycznego, którego przedstawiciele domagają się surowych kar dla każdego, kto publicznie wyrazi wątpliwość nie tylko w przypadkowy charakter epidemii, ale też ośmieli się podważać skuteczność podejmowanych środków zaradczych. Co prawda skuteczność ta też zależy od etapu i żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to sam pan minister Szumowski publicznie naigrawał się z maseczek, które obecnie stanowią znak rozpoznawczy lojalności obywatelskiej i legitymację przyzwoitości. Ale – jak zauważył Franciszek Maria Arouet - „kiedy Padyszchowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Toteż jeśli jest rozkaz, by w maseczki nie wierzyć, to nie wierzymy, ale jak padnie rozkaz, by jednak wierzyć, to bezgranicznie wierzymy.

      Ale jeżeli nawet epidemia ma charakter przypadkowy, to przedziwnym trafem jej objawione od samego początku skutki, zadziwiająco pokrywają się ze znanymi celami rewolucji komunistycznej. Oto rządy z dnia na dzień przejęły władzę dyktatorską, przechodząc do porządku nad wszystkimi konstytucyjnymi dyrdymałami o „prawach człowieków”, gwarancjach dla własności, czy swobodzie działalności gospodarczej. Przejęły też ręczne sterowanie gospodarką doprowadzając do trwałego ekonomicznego uzależnienia obywateli od władzy politycznej i wreszcie – czyniąc milowy krok na drodze usuwania chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej Zachodu. Takie właśnie cele stawia sobie rewolucja komunistyczna, z czego można by dedukować, że być może ta zbieżność nie ma charakteru przypadkowego, a tylko promotorzy rewolucji komunistycznej wykorzystali epidemię, jako pretekst do stworzenia faktów dokonanych i stłumienia wszelkich odruchów protestu w imię instynktu samozachowawczego. Postawienie na instynkt samozachowawczy okazało się strzałem w dziesiątkę, ale to oczywiście nie znaczy, żeby przy tym ogniu upiec sobie jeszcze inne pieczenie. Oto do krytyków pani Górniak doszlusowała pani Marta Gesler, a nawet dziś już trochę zapomniana, chociaż szczerze mówiąc niezbyt znana nawet w czasach dobrego fartu, niejaka pani Fiolka Najdenowicz. Okazuje się, że każda okazja jest dobra, by wydobyć się z niebytu i dlatego takie rzesze celebrytów w służbie epidemii wprost wyłażą ze skóry. Ale to jeszcze o niczym nie przesądza, chociaż oczywiście wzmacnia podejrzenia, że zbrodniczy koronawirus został wykorzystany przede wszystkim z przyczyn pozamedycznych. Jednak podejrzenia, to tylko podejrzenia. Tymczasem z obfitości serca usta mówią i ku memu zaskoczeniu, w niepojętym przypływie szczerości, odezwał się właśnie stary, żydowski finansowy grandziarz, jak się okazuje – słusznie podejrzewany o kierownicze sprawstwo nie tyle może samej epidemii, bo teoretycznie sprawcą jest zbrodniczy koronawirus – co wykorzystanie jej dla społecznej inżynierii. Okazało się, że traktuje on epidemię, jako „rewolucyjną szansę” na „zmiany kulturowe”. „Opisałbym to, jako rewolucyjny moment, w którym wachlarz możliwości jest znacznie większy, niż w normalnych czasach. To, co jest niewyobrażalne w normalnych czasach, staje się nie tylko możliwe, ale faktycznie się wydarza. Ludzie są zdezorientowani i przerażeni.” - powiedział w wywiadzie dla „La Republica”. Wszystko się zatem potwierdza – i to, że tak naprawdę nie chodzi o żadną epidemię, tylko o przeprowadzenie „zmian kulturowych”, czyli komunistycznej rewolucji. W tym celu trzeba podsycać nastrój paniki, by ludzie bez sprzeciwu poddawali się tresurze, a tym, który mają wątpliwości, dawać zdecydowany odpór. I wreszcie – obecność starego, żydowskiego grandziarza finansowego wśród społecznych inżynierów, potwierdza podejrzenia, że – podobnie jak i przy rewolucjach poprzednich – tak i teraz awangardą jest żydokomuna, która nigdy nie zrezygnowała z narzucenia swojej władzy większości w imię mrzonek, jakoby właśnie w tych handełesach upodobał sobie szczególnie sam Stwórca Wszechświata. Nie przeczę, jest w tej mrzonce nieco patosu, ale łajdactwa znacznie więcej.

      A skoro już demaskujemy rozmaite przypadki, to warto się zastanowić, dlaczego właśnie teraz, kiedy epidemia szaleje, kiedy spanikowani ludzie gotowi są nawzajem się pozagryzać w trosce o własne zdrówko, kiedy w ogarniętym komunistyczną rewolucją świecie mobilizowany jest proletariat zastępczy – u nas w postaci „wściekłych kobiet” - akurat teraz media rozsmakowują się w skandalach obyczajowych w Kościele katolickim. Te skandale rzeczywiście miały miejsce, ale na poprzednim etapie widocznie nie było na nie tak zwanego „społecznego zamówienia”, które teraz – kiedy rewolucja komunistyczna wchodzi w swoje apogeum – widocznie się pojawiło, bo wszyscy, jeden przez drugiego, co dzień odkrywają coś nowego. Na razie tylko odkrywają – bo przez lata sporo się tego nazbierało i nawet Jego Eminencja Stanisław kardynał Dziwisz, kiedy znalazł się na linii strzału, polemizuje przede wszystkim z zarzutami, jakoby za różne łajdactwa brał pieniądze. Co tu ukrywać – dobrze to nie wygląda, chociaż i tutaj widać, jak - jakby powiedział to Józef Ozga Michalski – w dymach bijących z tego ognia niektórzy próbują uwędzić swoje półgęski ideowe. Nie tylko zresztą ideowe, ale również merkantylne. Mam na myśli pisarza, pana Jakuba Żulczyka, który poczuł się tymi skandalami niezwykle wstrząśnięty, chociaż – jak powiada - nie jest ani katolikiem, ani członkiem Kościoła. Jednak Jezus – jak czytamy – jest dla niego „bardzo, ważną figurą”, bo w książce „Czarne słońce”, jaką właśnie „w skupieniu cnotliwem” był spłodził – Ojciec Premier najsampierw gwałci a potem nawet zabija małego Jezusa „w specjalnym lochu do krzywdzenia dzieci”. Myślę, że niejeden chciałby nie tylko poczytać sobie smakowite opisy gwałtu na Jezusie, ale i się dowiedzieć, jak taki specjalny loch do krzywdzenia dzieci wygląda, gdzie się znajduje i czy można sobie coś takiego wybudować na własną rękę sposobem domowym. Jestem pewien, że odpowiedź na te wszystkie pytania Czytelnik znajdzie w książce pana Jakuba Żulczyka, który – jak widzimy – też nie pomija żadnej okazji do reklamy, podobnie jak redaktorzy przedwojennych pism brukowych, którzy z oburzeniem pisali: „Jak długo jeszcze policja będzie tolerowała dom schadzek przy ulicy Widok 10, mieszkania 5, trzecie piętro, dzwonić trzy razy”?



Ciemne chmury i jasne rozbłyski


      Nie jest dobrze. Chociaż z punktu widzenia PiS Marsz Niepodległości 11 listopada udał się nadzwyczajnie, to – jak to po świętach – nastąpił bolesny powrót do rzeczywistości. Ale incipiam. Oto zbrodniczy koronawirus jeszcze raz pokazał, że jest wyrobiony politycznie. Przed 11 listopada srożył się niebywale, można powiedzieć – szalał do tego stopnia, że doradzający panu premierowi Morawieckiemu w sprawach epidemicznych pan prof. Andrzej Horban publicznie rozważał możliwość zamknięcia całego naszego nieszczęśliwego kraju aż do końca listopada – ale kiedy Marsz Niepodległości, ze wszystkimi zaplanowanymi niespodziankami się odbył, zbrodniczy koronawirus natychmiast się uspokoił, stracił swoją niedawną drapieżność, liczba zarażonych spadła, więc nie tylko nie było już mowy o zamykaniu całego kraju, ale nawet pan premier Morawiecki zaczął nabierać otuchy, że wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Po drugie, policja, która podczas rewolucji macic zachowywała się tak, jakby państwo całkiem abdykowało i nawet nie kiwnęła palcem, kiedy „macice” blokowały całe miasta, teraz nabrała wigoru oznajmiając, że nie będzie już „negocjować”, tylko „działać”. Toteż zmotoryzowanych uczestników Marszu – bo przez wzgląd na zbrodniczego koronawirusa miał on przybrać formę uroczystego przejazdu – policja kierowała na odległe od centrum miasta parkingi, doradzając, że jeśli już nie mogą bez tej niepodległości wytrzymać, to niech sobie maszerują pieszo. Toteż obok samochodów pojawiły się też kolumny pieszych, wśród których dało się zauważyć cywilów, wcześniej podwiezionych policyjnymi samochodami na Nowy Świat, skąd przedostali się na Rondo de Gaulle’a, gdzie zaatakowali policjantów, którzy użyli broni gładkolufowej. Nie był to bynajmniej pojedynczy „chuligański” incydent, bo potem doszło nawet do podpalenia mieszkania płonącą racą, co można było nawet obserwować w telewizji, bo – jak zauważył prezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, pan Robert Bąkiewicz, wszędzie tam, gdzie miało dojść do „chuligańskich” ekscesów, były zawczasu ustawione kamery telewizyjne. Widać, że od czasu, gdy pan minister Bartłomiej Sienkiewicz niemal własnymi rękami musiał podpalać budkę pod rosyjską ambasadą, organizacja bardzo się poprawiła.

      Ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, więc pojawiły się rozmaite hałasy, którym dopiero położył kres komunikat Biura Politycznego PiS. Zawarto tam pochwały pod adresem organizatorów Marszu, co było bardzo uprzejme, ale nie wyjaśniało przyczyn, a zwłaszcza – inspiracji incydentów. Policji nie można było oskarżyć, bo zaraz pojawiłoby się pytanie, kto wydał jej takie rozkazy; czy minister Kamiński, czy może sam wicepremier Kaczyński – więc konieczność wymagała, by nieubłaganym palcem wskazać jakiegoś innego winowajcę. Toteż Biuro Polityczne wskazało na Konfederację, bo przecież wiadomo, że to ona kierowała kierowców na odległe parkingi, ona podwiozła cywilów na Nowy Świat, ona wreszcie strzelała z broni gładkolufowej, bo nie jest tajemnicą, że każdy konfederat ma pod poduszką całą kolekcję takich strzelb. A po co to wszystko robiła? Ano po to, by sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, bo zimny ruski czekista Putin uważa, że im gorzej będzie w naszym bantustanie, tym będzie lepiej. Ale na tym oczywiście się nie skończyło, bo jak wiadomo, w sprawach istotnych dla państwa, obóz „dobrej zmiany” ściśle współpracuje z obozem zdrady i zaprzaństwa. Toteż Wielce Czcigodny poseł Kierwiński z PO zażądał zdelegalizowania Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, jako że na tym etapie Biuru Politycznemu PiS takiego postulatu jeszcze nie wypada wysuwać. Ale pojawił się inny – żeby mianowicie przyszłoroczne obchody były zorganizowane przez rząd, bez żadnych dywersyjnych prywatnych inicjatyw, zaś kropkę nad „i” postawiła pani Hanna Lisowa, domagając się by tych wszystkich „faszystów” powsadzać „do pierdla”. W tej sytuacji chyba nie obejdzie się bez ponownego otwarcia chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, gdzie służbę wartowniczą obejmie niemiecka „Antifa”, ewentualnie wspomagana przez antyfaszystów tubylczych.

      Jak widzimy, otwierają się przed nami świetlane perspektywy, to znaczy – otwierałyby się, gdyby nie drobiazg, na którym rząd „dobrej zmiany” może się pośliznąć. Oto z powodu ustawy o ochronie zwierząt, z PiS wystąpił poseł Lech Kołakowski, a wcześniej pan Ardanowski odgrażał się, że też wystąpi z PiS i założy własne koło. Prawdopodobnie razem z nim z klubu Zjednoczonej Prawicy mogłoby odejść jeszcze czterech posłów, a wtedy rząd „dobrej zmiany” utraciłby większość w Sejmie. Jego dalsze losy zależałyby od tego, czy nieprzejednana opozycja potrafiłaby przedstawić tzw. konstruktywne wotum nieufności, to znaczy – przedstawić wspólnego kandydata na premiera. Jeśli tak, to nastąpiłoby przesilenie rządowe, a jeśli nie, to PiS firmowałby rząd mniejszościowy, który byłby zdolny już tylko do administrowania kryzysem. Wydaje się, że powtórzenie sytuacji z roku 2007, to znaczy – zgłoszenie dymisji rządu i przedterminowe wybory raczej nie wchodzą w rachubę.

      W dodatku nie jest to jedyna czarna chmura nad rządem. Oto minister Ziobro postawił pod ścianą premiera Morawieckiego, domagając się zawetowania w imieniu Polski nowego budżetu Unii Europejskiej. Chodzi o to, że Unia postanowiła powiązać wysokość subwencji z oceną praworządności w poszczególnych państwach członkowskich. Wprawdzie ani traktat akcesyjny, ani traktat lizboński tego nie przewiduje, ale jest to tak zwane twórcze rozwinięcie „zasady lojalnej współpracy”, według której państwa członkowskie muszą wstrzymać się przed każdym działaniem, które „mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej”. Toteż płomienni bojownicy o praworządność w Polsce podkreślają, że walka o praworządność jest jednym z ważnych celów UE, która musi użyć dostępnych instrumentów gwoli wymuszenia na państwach członkowskich pożądanego zachowania. Minister Ziobro jednak puszcza mimo uszu te argumenty i stawia sprawę jasno: „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” - co jak wiadomo, jest naszym programem minimum w stosunkach z Niemcami. Wobec takiej poważnej zastawki pan premier Morawiecki jest bezradny, a w tej sytuacji tylko patrzeć, jak Polska do spółki z Węgrami – bo one też są oskarżone o brak praworządności – takie weto zastosuje. Natychmiastowej katastrofy by nie było, bo UE funkcjonowałaby przynajmniej przez rok w oparciu o prowizorium budżetowe, ale nie wiadomo, jaki wpływ weto miałoby na rozdział 700 mld euro tak zwanego „funduszu pomocowego” na walkę ze skutkami działań rządów podjętych gwoli nakręcania spirali epidemicznej paniki.

      Tymczasem, wbrew krytycznym ocenom brukselskich biurokratów, z praworządnością w Polce nie jest najgorzej, o czym świadczy casus pana Leszka Czarneckiego, w swoim czasie zarejestrowanego w charakterze tajnego współpracownika SB, a obecnie oskarżanego o wydymanie co najmniej 4 tysięcy klientów jego banku, którym stręczono zakup bezwartościowych obligacji Get Backu. Pan Czarnecki przezornie przebywa za granicą, podczas gdy w kraju jego obrońcą jest mec. Roman Giertych. Prokuratura oskarża pana mecenasa Giertycha o to, że wraz z innymi osobami maczał palce w wyprowadzeniu ze spółki Polnord ponad 90 mln złotych, ale niezawisły Sąd Rejonowy w Poznaniu uznał jednak, że zastosowane wobec pana mecenasa środki zapobiegawcze w postaci zakazu wykonywania zawodu i 5 mln złotych kaucji były „bezprawne”, ponieważ w momencie przedstawienia mu zarzutów, był nieprzytomny, demonstrując prokuratorom tylko swoje plecy i poniżej. Nawiasem mówiąc, aresztu uniknął również oskarżony w tej samej sprawie, tzn. wyprowadzenia pieniędzy z „Polnordu” pan Ryszard Krauze, bo niezawisły Sąd Okręgowy w Poznaniu nie dopatrzył się w nim żadnej winy, widocznie podzielając pogląd, że prokuratura zwyczajnie pomyliła przychody z odchodami. Inni podejrzani też nie zostali aresztowani, więc jest całkiem prawdopodobne, że wszystko zakończy się wesołym oberkiem tym bardziej, że i pan mec. Giertych i inni mecenasowie twierdzą, że sprawa ma charakter „polityczny”, co ipso facto chroni przed wszelką odpowiedzialnością. Oczywiście nie każdego i nie wszędzie, a tylko niektórych i tylko przed niezawisłymi sądami w Poznaniu, które z dumą możemy pokazywać każdemu, kto oskarża Polskę o niedostatki praworządności.



Wzbogacamy rewolucyjną ofertę programową


      Chociaż pani Marta Lempart nie tylko uwija się, jak w ukropie, a nawet – do spółki z panem Włodzimierzem Czarzastym – doświadcza męczeństwa, to „rewolucja macic” jakby powoli wygasała. Czy fundusze, które na ten cel przeznaczył stary żydowski finansowy grandziarz zaczynają się wyczerpywać, czy też Nasza Złota Pani, skonfundowana wetem polskim i węgierskim, nakazała Donaldu Tusku i BND, i za ich pośrednictwem – starym kiejkutom, żeby z tymi „macicami” trochę przyhamować – tak czy owak, rewolucyjny furror jakby opadał. Nawiasem mówiąc, pan premier Morawiecki jeszcze w lipcu pochwalił się tym, przeciwko czemu teraz słusznie zaprotestował, co pokazuje, jak małą mądrością rządzony jest nasz nieszczęśliwy kraj. Gdyby minister Ziobro, który rywalizuje z panem premierem o schedę po Naczelniku Państwa, nie przyparł go do ściany patriotyczną zastawką, że „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”, to może nadal myślelibyśmy, że Polska, jak zwykle, odniosła sukces – bo nawet żydowska nierządna telewizja TVN pana premiera Morawieckiego podówczas chwaliła. To jeszcze jeden przykład, że w sprawach istotnych dla państwa obydwa obozy często zachowują się podobnie, chociaż teraz Wielce Czcigodny poseł Pupka na wieść o zuchwałym wecie nieomal rozdarł swoje szaty razem z maseczką. Ale – jak zauważył węgierski premier Orban – wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem, bo ani Włochy, ani Hiszpania, ani Francja, ani wreszcie Niemcy nie mogą zbyt długo czekać na pieniądze, więc Nasza Złota Pani nałoży niemieckim owczarkom z Unii Europejskiej kagańce i w ten sposób sprawa praworządności na jakiś czas może zejść z listy priorytetów. Oczywiście nie na długo, bo przecież właśnie przy pomocy praworządności Niemcy próbują wysadzić w powietrze proamerykański rząd „dobrej zmiany”, by zastąpić go rządem folksdojczów, który w roku 2025 utorowałby Donaldu Tusku, w którym Nasza Złota Pani niezwykle sobie upodobała, drogę do prezydentury naszego bantustanu. Wtedy stare kiejkuty dostaną rozkaz, żeby ponownie poderwać do boju „macice”, co pani Marta będzie starała się wykonać zgodnie z dyrektywami pierwszorzędnych fachowców. Nawiasem mówiąc, przy okazji weta, pojawiły się głosy, że „nie do takiej Unii wstępowaliśmy”. To oczywiście nieprawda, bo referendum w sprawie Anschlussu odbyło się u nas w roku 2003, a Anschluss nastąpił w roku 2004, a więc w 11 lat po wejściu w życie traktatu z Maastricht, który zasadniczo zmieniał formułę europejskiej współpracy, z konfederacji – a więc związku państw – na federację, czyli państwo związkowe. Zatem do takiej właśnie Unii wstępowaliśmy, więc ci, którzy w roku 2003 stręczyli Polakom Anschluss, a 1 kwietnia 2008 roku głosowali za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikowania traktatu lizbońskiego, niech dzisiaj nie udają głupków, których „oszukano”. Ten traktat lizboński ustanawia bowiem tzw. zasadę lojalnej współpracy, która głosi, że państwa członkowskie – i to niezależnie od kompetencji przekazanych organom UE – muszą powstrzymać się przed każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Każdym działaniem – co otwiera brukselskiej biurokracji nieograniczone możliwości twórczego rozwijania tej zasady - a dzisiaj – niezależnie od nieustającej dbałości o dobrostan sodomitów – padło na praworządność, jako że Nasza Złota Pani już w lutym 2017 roku na ten kierunek się zdecydowała. Wprawdzie wtedy weto było merytorycznie słuszne, bo związanie subwencji z praworządnością otwierało Niemcom szerokie możliwości dyscyplinowania niepokornych bantustanów, bo nie wiadomo, kto i na podstawie jakich kryteriów, miałby tę praworządność oceniać, ale jakiś zgniły kompromis pewnie zostanie ustanowiony, bo przecież Niemcy nie pozbędą się takiego batoga, który właśnie udowadnia swoją skuteczność.

      Korzystając tedy z chwilowej pieriedyszki myślę, że „rewolucja macic” zyskałaby w przyszłości dodatkowe impulsy, gdyby trochę urozmaiciła swój polityczny program. Dotychczas bowiem był on skrótowo wyrażany w dwóch hasłach: „wypierdalać” i „jebać”. Już samo takie sformułowanie nastręcza wielkie trudności, bo kobietom nie jest tak łatwo kogokolwiek „wypierdolić”, a tym bardziej - „wyjebać” - zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że „jebanie” jest brutalną i agresywną formą zwyczajnego „pierdolenia”. Wprawdzie niejaki „Margot” twierdzi, że członkini Rady Konsultacyjnej Strajku Kobiet, pani Klementyna Suchanow „molestując” go stosowała „przemoc”, co może oznaczać właśnie „jebanie”, ale – niezależnie od tego, iż fenomen ten godzien jest rozbiorów - śmiało można to potraktować jako wyjątek potwierdzający regułę. Bardzo możliwe, że taki hasłowy program polityczny zasuflowały „kobietom” stare kiejkuty, które też muszą się nudzić, więc chętnie korzystają z okazji dostarczenia sobie jakiejś rozrywki, ale nie można też wykluczyć, że miał on na celu przyciągnięcie do „rewolucji macic” młodych, pełnych wigoru mężczyzn, co zresztą chyba się udało. Skoro jednak tak, to warto tę ofertę programową rozszerzyć, na przykład o hasło: „chuj wam w przełyk”, które nie tylko też jest dosadne, ale oznacza seks dla kobiet bezpieczny, przynajmniej z punktu widzenia konsekwencji aborcyjnych. Bo przy „rewolucji macic” od fizjologii uciec niepodobna, tak jak i przy edukacji seksualnej – co przewidział jeszcze przed wojną Rudomina – Dusiacki, zamordowany później przez bolszewików, przygotowując elementarz dla dzieci, gdzie można był przeczytać: „to dwa ule, a to dwie dupy”, albo „upławy u Urszuli”, co pokazuje, że łączenie nauki czytania i pisania ze zgłębianiem fizjologii jest jak najbardziej możliwe.

      Tymczasem na odcinku walki o praworządność nastąpiła niebywałe ożywienie w związku z potraktowaniem przez policję uczestniczek „rewolucji macic” zgodnie z konstytucyjną zasadą równouprawnienia. Zaprotestował nawet PEN CLUB, żądając zaprzestania używania siły przeciwko uczestnikom „pokojowych demonstracji”. Zarząd Klubu tworzą państwo: Adam Pomorski, Iwona Smolka i Henryk Woźniakowski, brat Wielce Czcigodnej Róży Thun und Haendehoch, czy jakoś tak. Z kolei pani sędzia Karolina Sosińska, przewodnicząca Stowarzyszeniu Sędziów Sądów Rodzinnych „Pro Familia”, napiętnowała zatrzymanie 17-latka bez poinformowania o tym jego rodziców, a odwiedziny policjantów u 14-latka, który na Facebooku miał nawoływać do uczestnictwa w „rewolucji macic”, nazwała „terrorem”. Pani sędzia Sosińska jest niezwykle postępowa i na pewno chciała jak najlepiej, to znaczy – chciała dostarczyć niemieckim owczarkom w Brukseli jak najwięcej dramatycznych informacji o łamaniu praw człowieków w naszym bantustanie. Nie wiem, ile ma lat, ale wydaje mi się, że nie ma pojęcia, jak wygląda terror. Zachowuje się bowiem jak ów pastuszek z bajki Ezopa, co to nudząc się podczas pasionki, alarmował całą wieś, że nadchodzą wilki. Rzeczywiście miał trochę rozrywki widząc całą wieś zaalarmowaną, ale kiedy wilk naprawdę się pojawił, nikt mu już nie uwierzył i tak skończyły się żarty. Ciekawe, co pani sędzia Sosińska powie, jak na polecenie Naszej Złotej Pani porządek w naszym bantustanie zacznie zaprowadzać „Antifa”, na początku urządzając łapanki gwoli zapełnienia „faszystami” otwartych ponownie, a dziś jeszcze chwilowo nieczynnych, obozów koncentracyjnych.



© Stanisław Michalkiewicz
18-23 listopada 2020
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA






Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2