Gaz i esencja różana
Gdyby dobry wojak Szwejk znalazł się w ostatnią środę w Warszawie i przypadkowo napotkał manifestację Strajku Kobiet w ramach zorganizowanej w naszym bantustanie „rewolucji macic”, to z pewnością powiedziałby: „nachalne są te kurwy i zuchwałe”. Nie tylko nachalne i zuchwałe, ale w dodatku – głupie. Żyją bowiem jeszcze ludzie pamiętający, jak pani Marta Lempart, na czele Strajku Kobiet, jeszcze rok temu manifestowała w obronie konstytucji – tej samej, która obowiązuje do dzisiaj i w której zarówno wtedy, jak i teraz znajdował się art. 38, stanowiący, że „Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia”. Każdemu człowiekowi bez wyjątku, a więc – bez względu na życiową fazę w jakiej się znajduje, bez względu na stan jego zdrowia, bez względu na pozycję społeczną, wykształcenie, upodobania seksualne – czy jest zboczeńcem, czy normalnym, obywatelstwo i wreszcie - rasę i wyznanie. Zatem jeśli Trybunał Konstytucyjny został zapytany o zgodność przepisu ustawy dotyczącego tzw. „aborcji eugenicznej” z konstytucją, to nie mógł orzec inaczej, niż orzekł – że jest ona z art. 38 konstytucji niezgodna. Widać od razu, że uczestniczki Strajku Kobiet, podobnie jak Kukuniek, nie czytały konstytucji, której tak wściekle broniły, podobnie jak dzisiaj wściekle, ale bezpodstawnie atakują Trybunał Konstytucyjny. Oczywiście pani Lempart nie musi konstytucji znać, chociaż podobno ma wykształcenie prawnicze, bo ma inne zalety. Krążą po internecie publikacje wskazujące, iż potrafi ona zabiegać o swoje interesy i pewnie dlatego próbowała dostać się na służbę do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Widocznie ktoś jej powiedział, że dopiero tam można kręcić lody, podobnie jak w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym – bo któż upilnuje strażników? Wprawdzie w Sejmie jest komisja mająca nadzorować tych wszystkich tajniaków, ale żeby się do niej dostać, trzeba mieć certyfikat dostępu do informacji niejawnych, wydawany... właśnie przez ABW. Żeby ABW wydała komuś taki certyfikat, to musi mieć do niego zaufanie, a do kogóż może mieć większe zaufanie, jak nie do własnych konfidentów? Nawiasem mówiąc, konfident, to po łacinie właśnie zaufany. Tłumaczyłem to w sierpniu 1982 roku ubekowi, który z jakimś praktykantem przyszedł przeprowadzić ze mną tzw. „rozmowę ostrzegawczą”, to znaczy – ostrzegał mnie, żebym się do niczego nie mieszał, bo w przeciwnym razie już nie będzie „sanatorium w Białołęce” - jak nazywał tamtejszy obóz dla internowanych - tylko więzienie. Powiedziałem mu wtedy, że niepotrzebnie mi tego sanatorium zazdrości, bo przecież i on mógłby tam się znaleźć, gdyby tylko na ulicy krzyknął: „precz z komuną!”. Na co on – że oni, to znaczy – ubecy – muszą być czujni i tak dalej. Na to ja – że skoro już pan tu jest, to nich mi pan powie, jak to się stało, że byliście tacy czujni, a partyjniacy za Gierka tyle się nakradli? Praktykant się roześmiał, ale ubek spiorunował go wzrokiem i powiada: jak pan coś takiego wiedział, to trzeba było donieść odpowiednim władzom. Ja na to: pan mnie bierze za kogoś innego; ja byłem dziennikarzem, a nie konfidentem. To słowo go strasznie oburzyło, więc dobrotliwie mu wyjaśniłem, że nie ma co się oburzać, bo „konfident”, to nic innego – jak zaufany. Więc pani Lempart starała się przeniknąć w szeregi ABW, co jej się podobno nie udało, ale być może zdobyła zaufanie tamtejszych bezpieczniaków? Wykluczyć tego nie można, skoro w Radzie Konsultacyjnej „rewolucji macic” jest pan Michał Boni, w swoim czasie tajny współpracownik SB, to może nie jest on tam konfidentem jedynym? Gdyby tak było, to by znaczyło, że „rewolucję macic” przygotowali i pilotują pierwszorzędni fachowcy, prawdopodobnie zadaniowani przez jakąś, najprędzej niemiecką, centralę wywiadowczą i zasilani z pieniędzy starego żydowskiego grandziarza finansowego. Zgodnie bowiem z moją ulubioną teorią spiskową, bezpieczniacy na przełomie lat 80-tych i 90-tych asekuracyjnie przewerbowali się na służbę do central wywiadowczych naszych przyszłych sojuszników – i tak już zostało – bo w Polsce coraz bardziej umacnia się tak zwane dziedziczenie pozycji społecznej; dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, a dzieci konfidentów - konfidentami – więc takiej na przykład BND może służyć już trzecie pokolenie ubeckich dynastii. To by wyjaśniało nie tylko prawidłowe obstawienie Rady Konsultacyjnej, ale też poparcie, jakie „rewolucji macic” okazują folksdojcze z obozu zdrady i zaprzaństwa, no przede wszystkim - niemieckie owczarki z Brukseli. Zwrócił na to uwagę wiceminister sprawiedliwości, pan Sebastian Kaleta – że gdyby policja w Warszawie wobec uczestników „rewolucji macic” użyła np. armatek wodnych, jak to miało miejsce w Berlinie, to zaraz byłaby interwencja Komisji Europejskiej i oskarżenia o dyktaturę. A ponieważ niemieckie owczarki w Brukseli mogą też być zadaniowane przez BND, to by tłumaczyło powściągliwość policji tubylczej, która do niedawna sprawiała wrażenie całkowitej abdykacji państwa.
Żeby tedy zatrzeć to niemiłe wrażenie i wprowadzić chociaż pozory symetrii między stosunkiem do „rewolucji macic” i Marszu Niepodległości, policja ostatnio okazała większą stanowczość. Wybitny przedstawiciel obozu zdrady i zaprzaństwa, prezydent Warszawy pan Rafał Trzaskowski dał wyraz ogromnemu zgorszeniu, że policja użyła gazu łzawiącego i to „wobec kobiet” - jakby nie wiedział o art. 32 konstytucji, w obronie której jeszcze niedawno kicał razem z panem mecenasem Giertychem. Stanowi on, że „wszyscy są wobec prawa równi”, a zatem skoro można używać gazu łzawiącego wobec mężczyzn, to można i wobec kobiet tym bardziej, że art. 33 konstytucji expressis verbis stanowi, iż w RP „równe prawa” we wszystkich dziedzinach życia ma „kobieta i mężczyzna”.
Zresztą nie tylko dlatego, to znaczy – przez wzgląd na zasadę równouprawnienia - ale również okoliczność, że w dzisiejszych czasach, kiedy mądrale odkryli aż 77 płci, trudno dokładnie ocenić kto do jakiej płci należy, zwłaszcza po ciemku i w atmosferze tumultu. Tymczasem pan prezydent Trzaskowski twierdzi, że gazu użyto „wobec kobiet”. Mamy zatem dwie możliwości; pierwsza - że pan prezydent potrafi rozpoznawać płeć po ciemku, na przykład – po zapachu, który dawni Włosi określali jako „profumo di donna”. Wykluczyć tego całkowicie nie można, bo w środowiskach postępowych zapanowała obecnie moda, by pod pretekstem ratowania planety przed zagładą, nie tylko używać jak najmniej wody, ale też zbyt często nie zmieniać ubrań, również tych z delikatnych tkanin. W rezultacie możemy mieć sytuację odwrotną, niż w płomiennej apostrofie Tadeusza Boy’a Żeleńskiego: „A cnota dziewic niewinnych, o spraw to Panie Nad Pany, niech ma, zamiast wszystkich innych, zapach esencji różanej!” Druga możliwość, to taka, że pan prezydent Trzaskowski umiejętności rozróżniania płci po zapachu nie ma, tylko zwyczajnie – wykonuje zadanie, wykorzystując w tym celu uprawnienia w jakie wyposażyli go lekkomyślni mieszkańcy Warszawy. Bo taki np. Winston Churchill twierdził, że naród polski jest wprawdzie wspaniały, ale lekkomyślny. Wiedział, co mówi, bo najlepszym dowodem naszej lekkomyślności było to, że zaufaliśmy akurat jemu, podobnie jak teraz – panu Rafałowi Trzaskowskiemu, którego uważam za aroganckiego blagiera. Wybiega on zresztą poza postulaty uczestniczek i uczestników „rewolucji macic”, bo sam słyszałem, jak pod Sejmem przedstawiali oni zasady swego programu politycznego w postaci hasła: „nie będziemy się użalać, my będziemy wypierdalać”, czy jakoś tak. No to czegóż chcieć więcej?
Męczeństwo Włodzimierza Czarzastego
Rozpoczęta z takim przytupem „rewolucja macic” zaczyna chyba wytracać tempo, bo – jak twierdzi prezydent Warszawy, pan Rafał Trzaskowski – na ostatniej demonstracji w środę 18 listopada, było „więcej policjantów, niż demonstrantów”. Wprawdzie pan Trzaskowski jako wybitny przedstawiciel obozu zdrady i zaprzaństwa, posłusznie sympatyzuje z wściekłymi kobietami płci obojga, podobnie jak z sodomitami i osobami, które nie mogą się zdecydować, do której z 77 płci chcą należeć, więc jego ocenę liczebności demonstrantów można by przyjąć bez zastrzeżeń, gdyby nie to, że ukazanie takich proporcji miało służyć poparciu tezy, iż użycie przez policję gazu „wobec kobiet”, było nieuzasadnione. Są to więc wyliczenia polityczne, które z natury rzeczy są niewiarygodne. Znakomitą ilustrację absolutnego braku wiarygodności wyliczeń politycznych mamy w przypadku pana mecenasa Romana Giertycha oraz innych osobistości, podejrzanych o wyprowadzenie ponad 90 mln złotych ze spółki „Polnord”. Kiedy tylko okazało się, że sprawa może być motywowana politycznie, niezawisły sad w znanym na całym świecie z niezawisłości sądowej Poznaniu odrzucił wniosek prokuratury o pozbawienie mec. Giertycha możliwości wykonywania zawodu, podobnie jak zapłacenia 5 mln złotych kaucji, a w przypadku pana Krauzego i innych – odrzucił wniosek o areszt pod pretekstem, że prokuratura pomyliła przychody z odchodami. „Stąd dla żuka jest nauka”, że jeśli tylko ktoś zostanie na czymś przyłapany, niech od razu mówi, że to wszystko polityka, no i oczywiście – niech za wszelką cenę stara się – jeśli przyjdzie co do czego – żeby sprawę rozpatrywał niezawisły sąd w Poznaniu. Już tam na nim można polegać i to jest jedna z nielicznych rzeczy we Wszechświecie, które wydają się pewne. Więc chociaż wyliczenia pana prezydenta Trzaskowskiego niewątpliwie musiały być motywowane politycznie, to pewne światło na tę sprawę rzuca jednak proklamacja, z jaką „Strajk Kobiet” wystąpił już na samym początku „rewolucji macic”, mianowicie proklamacja, że „to jest wojna”.
A na wojnie – jak to na wojnie – muszą być ofiary, wśród których pierwszą ofiarą jest prawda. Młode pokolenie tak zwanych „millenialsów”, oduraczone przez telewizję i żydowską gazetę dla Polaków oraz gry komputerowe, w których po zakończeniu operacji nieboszczycy wstają, jak gdyby nigdy nic, podobnie jak pan Diduszko podczas słynnego „ciamajdanu” pod Sejmem, najwyraźniej myślą, że wojna polega na tym, że strony wojujące się przekrzykują, albo licytują na sondaże. Nie doświadczyli nigdy przemocy, więc swoje urojenia na temat wojny, biorą za rzeczywistość. Tymczasem wojna polega na tym, że strony wojujące się zabijają, że kobiety strony pokonanej muszą liczyć się z perspektywą gwałtu ze strony całej sotni Kozaków, że przegrani w najlepszym razie zostają puszczeni – o ile w ogóle ktoś ich puści wolno – nie tylko bez butów, ale nawet bez skarpetek. Przypominam sobie zajęcia na Studium Wojskowym UMCS w Lublinie, gdzie pewnego razu ćwiczyliśmy postępowanie z jeńcami. Prowadzący zajęcia major, zresztą stary frontowiec i człowiek prawdomówny, powiedział nam, iż wprawdzie panuje gusło, że jeńcowi nie powinno się odbierać na przykład zegarka, ale tak naprawdę, to zegarek i inne przedmioty wartościowe zabiera mu się przede wszystkim. O tych sprawach najwyraźniej nie ma najmniejszego pojęcia moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, bo w przeciwnym razie nie wygadywałaby głupstw, że „to jest wojna” i w ogóle. Kiedy tak patrzę na nią, albo na jej koleżanki w rodzaju Wielce Czcigodnej Anny Marii Żukowskiej, ongiś redaktorki pisemka „Jidełe” (Żydek), to ogarnia mnie przerażenie, że nasz lekkomyślny naród uparł się, żeby akurat w ręce takich osób złożyć losy państwa i swoje własne. Dobrze to nie wygląda, chociaż pocieszam się, że oprócz tych wszystkich Wielce Czcigodnych, są jeszcze stare kiejkuty, które poczucia rzeczywistości nie utraciły i jeśli nawet operują frazesami, to na użytek mikrocefali, a nie własny. Z nimi jest jednak ten problem, że nie wiadomo, komu naprawdę służą; pewne jedynie jest to, że nie służą Polsce, bo w przeciwnym razie inaczej by to wszystko wyglądało. To zresztą jest nasz największy problem polityczny, bo w tej sytuacji nie można liczyć nawet na zamach stanu.
Ale wojna, to przede wszystkim strony wojujące. Skoro „rewolucja macic” prowadzi wojnę, to wiadomo, że jest ona stroną wojującą. No dobrze – a kto jest drugą stroną wojującą? Młodzież przez ostatnie 30 lat wytresowana w duchu partyjnictwa myśli, że drugą stroną wojującą jest Jarosław Kaczyński, czy klub parlamentarny Zjednoczonej Prawicy. Tak naprawdę jednak, to zgodnie z przysłowiem, że dłużej klasztora, niż przeora, drugą stroną wojującą jest państwo. Oduraczeni mikrocefale nie wiedzą, że państwo jest monopolem na przemoc, więc jeśli głównym postulatem „rewolucji macic” jest „wypierdalać”, to odnosi się to nie tylko do Jarosława Kaczyńskiego, ale również – Wielce Czcigodnego posła Pupki i jego kolegów z obozu zdrady i zaprzaństwa, a także trzódki Wielce Czcigodnego Włodzimierza Czarzastego. Na tym polega bowiem suwerenność władzy państwowej, że nie toleruje ona władzy równej sobie i nie wysuwa propozycji, tylko wydaje rozkazy, wykonywane potem lepiej lub gorzej przez rozmaite państwowe służby.
I dopiero na tle tego wszystkiego możemy rozpamiętywać męczeństwo, jakie 18 listopada spotkało Wielce Czcigodnego Włodzimierza Czarzastego. Jak powiada, został rzucony przez policję na maskę samochodu i uderzony z tyłu. Policja jednak twierdzi, że uderzył policjanta. Jak widzimy ofiarą wojny rozpętanej przez wściekłe kobiety już została prawda no i oczywiście – Wielce Czcigodny Włodzimierz Czarzasty. Myślę także, że był w tym palec Boży, bo męczeństwo to można potraktować jako akt sprawiedliwości dziejowej. Chodzi o to, że za pierwszej komuny Włodzimierz Czarzasty nie tylko był po stronie tych, którzy pałowali, ale - co gorsza – był tego pałowania beneficjentem, bo pod jego osłoną nomenklatura, do której przecież się zaliczał, mogła bez przeszkód się nakraść i w ten sposób zająć dogodną pozycję społeczną w warunkach transformacji ustrojowej. Myślę zatem, że jeśli nawet doznał od policjantów krzywdy, to powinien lamentować trochę ciszej i w ogóle – okazać więcej pokory. „Nie znałeś litości panie i my nie znajmy litości” - powiada Adam Mickiewicz w „Dziadach”. Ale to tylko poezja, podczas gdy tak naprawdę męczeństwo zakończy się pewnie wesołym oberkiem, jak to u nas, gdzie nic nie dzieje się naprawdę.
O frymarczeniu Polską
Ach, ileż racji miał Stefan Kisielewski, gdy mówił, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju! Przekonujemy się o tym każdego dnia i przy każdej okazji, jako że w naszym nieszczęśliwym kraju, bez względu na to, czy rządzi nim obóz „dobrej zmiany”, czy obóz zdrady i zaprzaństwa, socjalizm nieubłaganie się rozwija. Wprawdzie w roku 1989, kiedy za sprawą „ustawy Wilczka” wydawało się, że socjalizm, przynajmniej w gospodarce, został zlikwidowany, to już wkrótce okazało się, że nie, że bez względu na to, kto akurat rządzi, socjalizm jest metodycznie odbudowywany. Historia tej ustawy, to historia jej nieustannych nowelizacji; w ciągu pierwszych 10 lat znowelizowano ją 60 razy, a każda taka nowelizacja polegała na dopisywaniu do pierwotnych 11 przypadków reglamentacji, coraz to nowych i nowych. W rezultacie po 10 latach koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia zostały przywrócone aż w 202 obszarach działalności gospodarczej, skutecznie blokując narodowy potencjał. Kolejnym czynnikiem blokującym jest postępująca biurokratyzacja państwa. W roku 1990, kiedy zlikwidowana została PZPR, w administracji centralnej pracowało 45 tys. urzędników. Pięć lat później – już 112 tysięcy – a pikanterii całej sprawie dodaje okoliczność, że przez cały ten czas budowaliśmy rzekomo „gospodarkę rynkową”. Nic dziwnego, że w tej sytuacji bardzo wielu ludzi w ogóle nie wierzy w istnienie wolnego rynku, chociaż z drugiej strony – o czym wielokrotnie mogłem się przekonać podczas publicznych spotkań, jakich wiele odbywałem przed wybuchem epidemii zbrodniczego koronawirusa - większość wolałaby samodzielnie decydować, ile wichajstrów ma produkować, po jakich kosztach, po jakiej cenie je sprzedawać, w jakich partiach, w jakich terminach i komu. Zatem są zwolennikami wolnego rynku, chociaż oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”. Prawdziwa eksplozja biurokratyzacji państwa nastąpiła za rządów charyzmatycznego premiera Buzka w następstwie czterech wiekopomnych reform, które miały przychylić obywatelom nieba. Jednak jedynym ich rezultatem był skokowy wzrost liczby synekur w sektorze publicznym i skokowy wzrost kosztów funkcjonowania państwa o 100 miliardów złotych rocznie – a przecież nie było to ostatnie słowo.
Przypominam o tym wszystkim w związku z zapowiedziami, że Polska do spółki z Węgrami zawetuje budżet Unii Europejskiej na następne 7 lat z powodu decyzji o powiązaniu wysokości subwencji z oceną stanu praworządności w poszczególnych bantustanach. Kto i według jakich kryteriów tę praworządność będzie oceniał – tego na razie jeszcze nie wiadomo, więc podejrzenia, iż subwencje będą ustalane na całkowicie dowolnych zasadach, są jak najbardziej uzasadnione. Pan premier Morawiecki został niejako do tego zmuszony przez ministra Ziobrę, który postawił sprawę na ostrzu noża, że „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” - co, jak wiadomo, jest naszym programem minimum w stosunku do Niemiec. Myślę, że ministrem Ziobrą kierowały dwa motywy. Po pierwsze – motyw patriotyczny, którego z góry mu nie odmawiam, a po drugie - rywalizacja z premierem Morawieckim o schedę po Naczelniku Państwa. Jednak niezależnie od tego, merytorycznie miał rację, chociaż należy mu wytknąć, że pomyślał o tym trochę za późno.
Rzecz w tym, że wprawdzie ani w traktacie akcesyjnym, ani w traktacie lizbońskim, nie ma expressis verbis zapisu, według którego władze UE mogłyby wprowadzić powiązanie subwencji z oceną praworządności, ale taki pomysł może wynikać z twórczego rozwinięcia zawartej w traktacie lizbońskim zasady „lojalnej współpracy”. Z jednej bowiem strony traktat ten wprowadza tzw. „zasadę przekazania”, według której Unia Europejska ma tylko takie kompetencje, jakie przekażą jej państwa członkowskie, ale z drugiej, „zasada lojalnej współpracy” tę pierwszą zasadę rozmywa. Stanowi ona bowiem, że państwa członkowskie powinny powstrzymać się przed każdym działaniem, które „mogłoby zagrozić” urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej – niezależnie od kompetencji przekazanych. Toteż brukselscy biurokraci teraz przypomnieli sobie, że krzewienie praworządności w członkowskich bantustanach jest przecież najważniejszym celem Unii Europejskiej i tym właśnie argumentem, nieubłaganym palcem kłują Polskę i Węgry w chore z nienawiści oczy.
Ale to było do przewidzenia już w roku 2003, kiedy to w naszym bantustanie odbyło się referendum akcesyjne w sprawie Anschlussu Polski do Wspólnot Europejskich. Nietrudno bowiem było się domyślić, że nie po to Niemcy przez dziesięciolecia żyłują swoich podatników, żeby dogodzić Polsce, czy Słowacji, tylko że traktują to jako inwestycję, która w pewnym momencie powinna zacząć się zwracać. I właśnie ten moment nastąpił bo jeśli nie pod pretekstem praworządności, to pod pretekstem prześladowania sodomitów i gomorytów, Polska może zostać albo pozbawiona unijnych subwencji, albo otrzymywać je w wysokości ograniczonej oceną praworządności, czy dobrostanu sodomitów. Jest to sytuacja podobna do opisanej w bajce Ezopa, jak to wilki, nie mogąc znaleźć uzasadnienia dla rozszarpywania i pożerania owiec, zarzuciły im, ze macą im wodę w rzece.
Ale w roku 2003, w odróżnieniu od „oszołomów”, mądrzy i roztropni nawet o tym nie pomyśleli, stręcząc rodakom Anschluss i strasząc, że w przeciwnym razie, będzie tu albo „Białoruś”, albo nawet „Władywostok”. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak mój faworyt, Jego Ekscelencja „Filozof” zapewniał, że w sprawach światopoglądowych Unia Europejska będzie szanowała suwerenność poszczególnych bantustanów. Szkoda, że nie dożył czasów, kiedy unijna komisarka do spraw równości ostrzega Polskę, że jak nie będzie dogadzać sodomitom i gomorytom, to może nie powąchać ani grosza, a zastępczyni przewodniczącego Bundestagu, Klaudia Roth z partii „Zielonych” wypowiada Polsce „wojnę” w ramach poparcia „rewolucji macic”. Ciekawe, jakie łgarstwo by dzisiaj wymyślił. Wtedy jednak inne były nastroje i inne oczekiwania przesądziły o Anschlussie. Kiedy wskazywałem na Szwajcarię, która nie należy do Unii Europejskiej, bo nie chce, mądrale odpowiadali, że aaa, Szwajcaria, to co innego, Szwajcaria jest bogata. Mówiłem wtedy – owszem, jest – ale przecież nie dlatego, że się gdzieś zapisała i spadł na nią deszcz złota, tylko że się rozsądnie prowadzi. To i my się rozsądnie prowadźmy, a nie liczmy na to, że Unia sypnie złotem i znowu będzie, jak za Gierka. Jednak trzęsąca naszym nieszczęśliwym krajem biurokracja już nie mogła się doczekać, kiedy dorwie się do unijnych pieniędzy, żeby je „rozdzielać” i tak dalej - no i teraz mamy problem, którego w ogóle by nie było, gdyby nie było Anschlussu.
Agentura i męczennicy
Batalia o praworządność w Polsce weszła w kolejną fazę. Jak wiadomo, rozpoczęła się ona wkrótce po fiasku „ciamajdanu” w grudniu 2016 roku. Dziennik „Die Welt” po trzech dniach od jego rozpoczęcia zamieścił publikację, że no, nie udało się i że na jakiś czas trzeba będzie pogodzić się z istnieniem w Warszawie Jarosława Kaczyńskiego. Tak naprawdę, to nie tyle jego samego, co proamerykańskiego rządu, który Niemcy, najpierw pod pretekstem walki o demokrację, próbowały wysadzić w powietrze, by w ten sposób zrobić w Warszawie miejsce dla rządu folksdojczów. Wkrótce po tej publikacji w ”Die Welt”, Nasza Złota Pani zapowiedziała złożenie w Warszawie gospodarskiej wizyty 7 lutego 2017 roku. Rzeczywiście przyjechała, przeprowadziła serię rozmów, a na ich podstawie najwyraźniej doszła do wniosku, że trzeba odłożyć walkę o demokrację, a zamiast niej rozpocząć walkę o praworządność. Można podziwiać operatywność niemieckiego wywiadu i jego wpływy, bo zaledwie w trzy tygodnie po tej decyzji, wszystkie organizacje broniące praw człowieków na świecie, wystąpiły do Komisji Europejskiej z apelem, żeby zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka urąga u nas wszelkim standardom. Stojącym na czele Komisji Europejskiej niemieckim owczarkom: Janowi Klaudiuszowi Junckerowi i Franciszkowi Timmermansowi, nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, toteż natychmiast zostali uruchomieni nie tylko folksdojcze parlamentarni, ale również niezawiśli sędziowie. Odbyły się dwa „kongresy sędziów polskich” o tyle dziwne, że nikt nie wybierał tam żadnych delegatów, w związku z tym, przyjeżdżał na nie kto tylko chciał, albo – kto musiał. W tych kongresach wzięło udział około 1000 niezawisłych sędziów sposród 10 tysięcy, co pokazuje, że to środowisko może być przeżarte agenturą w stopniu o wiele większym, niż inne.
Ale w roku 2003, w odróżnieniu od „oszołomów”, mądrzy i roztropni nawet o tym nieJak wiadomo, pod koniec lat 80-tych, kiedy to było już wiadomo, że Związek Sowiecki wycofa się z Europy Środkowej, bezpieczniacy, którzy stanowili najtwardsze jądro reżymu, zakręcili się wokół jakiejś asekuracji na wypadek, gdyby ktoś próbował się za nich wziąć. Nikt by oczywiście specjalnie nie próbował, bo pan Daniel Fried z pierwszorzędnymi korzeniami, który do spółki z panem Władimirem Kriuczkowem, ówczesnym szefem Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR (Komitiet Gosudarstwiennoj Biezopastnosti, czyli KGB), projektował transformację ustrojową między innymi w naszym bantustanie, żadnych odwetów, ani „rozliczeń” nie przewidywali, ale co to komu szkodzi zabezpieczyć się na wypadek, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli? Wprawdzie selekcja kadrowa, przeprowadzona przez wywiad wojskowy w szeregach demokratycznej opozycji w drugiej połowie lat 80-tych, doprowadziła do skompletowania na pojednawcze rozmowy z komuną w Magadalence i przy okrągłym stole „reprezentacji społeczeństwa”, której rdzeniem była „lewica laicka”, czyli dawni stalinowcy pod dyrekcją „Michnikuremka” w trzech osobach, więc wydawało się, że jest bezpiecznie, ale nieufni bezpieczniacy, na wszelki wypadek przewerbowali się na służbę w centralach wywiadowczych naszych przyszłych sojuszników w przekonaniu, że nawet gdyby coś poszło nie tak, to oni nie dadzą zrobić im krzywdy. Ten proces leży u podstaw mojej ulubionej teorii spiskowej, według której Polską rotacyjnie rządzą trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie. Najważniejszą bezpieczniacką watahą był i pozostaje wywiad wojskowy, który transformację ustrojową według projektu Frieda-Kriuczkowa wykonał i przeszedł w szyku zwartym, by nadzorować jej prawidłowy przebieg. Wojskowe Służby Informacyjne – bo taką nazwę przyjęli wojskowi bezpieczniacy – przetrwały w „wolnej Polsce” w niezmienionej formie aż do września 2006 roku, po czym wypączkowały z nich dwie watahy; Służba Wywiadu Wojskowego i Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Wszystkie one werbowały sobie przez cały ten czas i werbują nadal agenturę – między innymi w środowisku sędziowskim. Jak się bowiem przypadkowo wydało, Urząd Ochrony Państwa, a potem Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prowadziły „operację Temida”, której celem był werbunek agentury właśnie w środowisku sędziowskim. Jestem pewien, że podobne operacje prowadziły również inne bezpieczniackie watahy z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi na czele, tyle, że trochę lepiej się konspirowały. Jednak obydwa „kongresy sędziów polskich”, zwołane w ramach rozpoczętej przez Niemcy walki o praworządność w Polsce, rzucają na tę zagadkę nieco światła, pozwalając zorientować się przynajmniej w ilościowych proporcjach agentury w środowisku sędziowskim. Warto też przy okazji przyjrzeć się środowiskowym organizacjom, a w szczególności partii „Iniuria”, która oficjalnie nazywa się inaczej, ale myślę, że słowo „iniuria” lepiej oddaje jej charakter i cel. Chodzi o to, że art. 178 konstytucji nie pozwala sędziom nie tylko należeć do partii politycznych, ale do związków zawodowych, a nawet – prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z zasadami niezależności sądów i niezawisłości sędziów. Tymczasem „Iniuria” nawet nie ukrywa, że w nakazaną przez Niemcy walkę o praworządność w Polsce nie tylko się angażuje, ale nawet plasuje się w jej awangardzie. Czy w związku z tym zasługuje na uznanie jej za organizację przestępczą – do czego byłyby chyba podstawy – czy też tylko za opozycyjną partię polityczną – tak czy owak jej działalność stoi w jaskrawej sprzeczności z konstytucją.
Ale w roku 2003, w odróżnieniu od „oszołomów”, mądrzy i roztropni nawet o tym nieNo dobrze – ale dlaczego właściwie Nasza Złota Pani doszła do wniosku, że walka o praworządność z punktu widzenia niemieckich interesów politycznych w Polsce może być skuteczniejsza od walki o demokrację? Myślę, że najważniejszą przyczyną jest kryzys demokracji, czego znakomitym przykładem są obecne przepychanki w Stanach Zjednoczonych, które nie są przecież żadnym wyjątkiem. Owszem – Białoruś czy Rosja są krytykowane za niedostatki demokracji, ale w takiej Białorusi tamtejszego prezydenta o sfałszowanie wyborów oskarża pani Swietłana Cichanouska, podczas gdy w USA fałszerstwa wyborcze swojemu konkurentowi zarzuca sam urzędujący prezydent. Jak się okazuje, w kwestii demokracji nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara, więc może lepiej nie rozpoczynać w domu wisielca rozmowy o sznurze. W końcu wszędzie obywatele głosują, więc formalnie z demokracją wszystko jest w jak najlepszym porządku, a wątpliwości zaczynają się dopiero przy wchodzeniu szczegóły; kto liczy głosy i w jakim celu. Żydowski księgowy z anegdotki, zapytany ile to będzie dwa dodać dwa, zapytał: a ile trzeba? Poza tym jest jeszcze problem z alternatywą dla suwerenów, Jak wiemy od klasyka demokracji, o tym, czy alternatywa została przygotowana prawidłowo, możemy się przekonać po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. W takiej sytuacji przezorność nakazuje, by w walkę o demokrację za bardzo się nie angażować, a jeżeli już – to tam, gdzie nie ma jakichkolwiek szans na zwycięstwo, na przykład – w Korei Północnej, która jest „republiką socjalistyczną”, w której tamtejsi suwerenowie co 5 lat głosują, ile dusza zapragnie – podobnie jak to było za pierwszej komuny u nas i w pozostałych „demokracjach ludowych”. Tutaj można groźnie kiwać palcem w bucie nie obawiając się żadnych konsekwencji, ale w innych sytuacjach lepiej zachować powściągliwość.
Ale w roku 2003, w odróżnieniu od „oszołomów”, mądrzy i roztropni nawet o tym nieZ praworządnością sprawa jest całkiem inna. Walkę o praworządność można przygotować zarówno od strony agenturalnej – co w przypadku naszego bantustanu zostało przeprowadzone wzorowo - podobnie jak od strony propagandowej, czyli emocjonalnej. Dzięki odpowiednio uplasowanej agenturze można przystąpić do organizowania prowokacji bez obawy, że ktokolwiek zostanie z tego tytułu ukarany. Owszem – jak to ma miejsce w przypadku pani Lempart, czy innych hunwejbinów zaangażowanych w „rewolucję macic” - wszczęte zostają „energiczne śledztwa”, ale cóż z tego, skoro prawidłowo obsadzone agenturą niezawisłe sądy wszystkich uniewinnią, jakby byli wykąpani w hyzopie? Skoro my to wiemy, to prowokatorzy wiedzą o tym bardziej i dlatego są tacy nachalni i zuchwali. Nie chodzi tylko o uniewinnianie, ale również - o formułowanie pewnych zasad, na przykład – że odwiedziny policji u 14-latka, który zdalnie pomagał sterować zadymami, mają znamiona „terroru”. Ciekaw jestem, czy niezawisła pani sędzia Karolina Sosińska ćwierkałaby z tego samego klucza, gdyby tak kilku takich 14-latków włamało się do jej domu i nie tylko wyniosło uzbierane z tej niezawisłości walory, ale jeszcze ją zbiorowo przeleciało. Nie mówię, że tego jej życzę, chociaż niewątpliwie dostarczyłoby jej to dozgonnych przeżyć, ale nawet przy tak widocznym zaangażowaniu mogłaby zachować przynajmniej pozory poczucia rzeczywistości i nie bredzić o „terrorze”.
Ale w roku 2003, w odróżnieniu od „oszołomów”, mądrzy i roztropni nawet o tym nieWidocznie jednak musiały paść inne rozkazy, bo nie może być tak, że na terenie Unii Europejskiej walka o praworządność wchodzi w swoje apogeum, a tymczasem tubylczy aktywiści obijają kijem gruchy. Koordynacja wymaga powszechnego zaangażowania, by wszystkie koła kręciły się aż do ostatecznego zwycięstwa. Toteż jestem pewien, że oficerowie prowadzący postawili agenturę w niezawisłych sądach w stan ostrego pogotowia, żeby nikomu nie stała się krzywda, zaś emocjonalnemu rozhuśtywaniu brukselskich biurokratów i parlamentarzystów sprzyja powiększający się orszak męczenników praworządności. Otwiera go „były sędzia”, pan Wojciech Łączewski. Jako były sędzia został już chyba zwolniony ze służby na odcinku niezawisłości, ale nie to znaczy, że nie powierzono mu innych zadań. Wskazywałaby na to jego deklaracja, jakoby „znał” zapis ostatniej rozmowy braci Kaczyńskich. Jak pamiętamy, ujawnienia tego zapisu domagał się uporczywie Kukuniek, co do zaangażowania którego nikt chyba nie ma wątpliwości, a kropkę nad „i” stawia żądanie, by zapis tej rozmowy dostarczyć władzom Federacji Rosyjskiej. Oczywiście to takie przekomarzanie, bo skoro pan Łączewski ten zapis zna, to jakim cudem mogłaby nie znać go FSB, czy GRU? No dobrze – ale skąd właściwie pan Łączewski zna ten zapis? Chyba 10 kwietnia 2010 roku jeszcze nie wiedział, że w Smoleńsku będzie katastrofa i nie podsłuchiwał rozmów braci Kaczyńskich? A skoro nie, to w jaki sposób się z tym zapisem zapoznał? Kto mu wetknął nos w ten trop i czego zażądał w zamian? Gdyby to było w Korei Północnej, to zaraz zostałby podłączony do prądu i wyśpiewał wszystko w mig. To, że nikt go do tej pory jeszcze do prądu nie podłączył dowodzi, że Polska jednak pewnych standardów praworządności przestrzega. Zwracam na to uwagę, że jeśli nawet żydowska gazeta dla Polaków, wykonując leninowskie przykazania co do organizatorskiej funkcji prasy, kreuje męczenników, to nie powinna z tym męczeństwem przesadzać, bo w przeciwnym razie może wywołać niezamierzony efekt komiczny, a przy okazji spowodować niepotrzebną dekonspirację. Podobnie wygląda sprawa z panem sędzią Igorem Tuleyą, którego kandydatura na przyszłego ministra sprawiedliwości w rządzie folksdojczów jest już rozważana. Pan sędzia twierdzi, że „coś” pozbawiło go immunitetu. Skoro nie zrobił tego jakiś uprawniony organ, to czy pan sędzia Igor Tuleya ma immunitet, czy go nie ma? Myślę, że udzielenie odpowiedzi na to proste pytanie nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego – ale jakoś żaden z dociekliwych funkcjonariuszy niezależnych mediów nie ośmiela mu się go zadać. A byłoby warto, bo to „coś” w dodatku pozbawiło pana sędziego możliwości orzekania, a tymczasem on buńczucznie zapowiada, że jednak będzie „orzekał” jakby nigdy nic. Owszem, może „orzekać”, jak nie w gmachu niezawisłego sądu, do którego nie chcą go podobno wpuścić, to niechby nawet w krzakach w Parku Ujazdowskim. To by się temu orzecznictwu poddawał – to inna sprawa, a poza tym rodziłoby to dodatkowe problemy proceduralne, bo jak tu w krzakach prowadzić rozprawę przy drzwiach zamkniętych – i tak dalej. Mam jednak nadzieję, że te wątpliwości zostaną przez jurysprudencję wyjaśnione w licznych rozprawach doktorskich i habilitacyjnych, ale jeszcze nie teraz, tylko dopiero po tym, jak się wyjaśni, czy walka o praworządność w Polsce przyniosła oczekiwane przez Naszą Złotą Panią rezultaty, czy jednak nie. Bo teraz potrzeba jak najwięcej męczenników praworządności, a jak to męczeństwo wygląda, to nieistotne, bo na tym etapie chodzi przede wszystkim o skompletowanie jak najliczniejszego ich orszaku.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz