Teologia sodomii i gomorii
Miłe złego początki – powiedziała czarownica wbijana na pal. To bardzo podobne do sytuacji w naszym nieszczęśliwym kraju, w którym najważniejszym wydarzeniem politycznym – oczywiście poza podpisaniem traktatu o przyjaźni ze Stanami Zjednoczonymi – oraz towarzyskim, było zatrzymanie i osadzenie w areszcie nijakiego „Margota”, jegomościa, który wprawdzie twierdzi, że jest kobietą, ale nie potrafi tego udowodnić. Ciekawe, że mimo jurydycznej atmosfery, jaka od czasu proklamowania przez Naszą Złotą Panią walki o praworządność w naszym bantustanie, żadna z osobistości „stojących murem” za „Margotem” nie zażądała on niego, by pokazał dowód. Niekoniecznie publicznie; mogłoby się to odbyć przy drzwiach zamkniętych w niezawisłym sądzie, gdzie przecież przeprowadza się i swobodnie ocenia rozmaite dowody – ale nie. Nikogo to nie interesuje, co pozwala nam lepiej zrozumieć, dlaczego w czasach stalinowskich tylu wykształconych z wielkich miast uwierzyło nie tylko w Stalina, ale nawet w Trofima Łysenkę. W większości bowiem są to głupie kujony, które swoje awanse i pozycję społeczną zawdzięczają właśnie takim zachowaniem stadnym („a my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”). Sam znałem w młodości osobników z tytułami profesorskimi, którzy dostali je za rozprawy o „centralizmie demokratycznym”, a więc czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Te tytuły, to jeszcze nic – bo najgorsze było to, że ci durnie nie duraczyli wyłącznie samych siebie, tylko całe pokolenia młodzieży, czego skutków właśnie doświadczamy. Jednak idioci nie tylko są głupi, ale bywają również szczerzy, chociaż zasadniczo starają się swoje rzeczywiste cele ukrywać za parawanem patetycznych haseł. Tak właśnie jest i teraz, w związku z „Margotem”. Oto panie: Tokarczuk, Rottenberg i jeszcze jakaś jedna sława, podpisały się pod apelem, którego sygnatariusze żądają wypuszczenia „Margota” i apelują do mikrocefali o „wywarcie nacisku na prokuraturę”. Mniejsza już o to, jaki to niby miałby być „nacisk”; czy na przykład porwanie prokuratora wnioskującego o areszt dla „Margota” i zmuszenie go przy pomocy torturek, żeby złożył następny wniosek o uchylenie tymczasowego aresztu, czy jakoś inaczej – ale nie to jest najważniejsze, tylko to, że postanowienie o aresztowaniu „Margota” wydał przecież nie prokurator, tylko niezawisły sąd. Tak naprawdę zatem trzeba by „wywrzeć nacisk” na niezawisły sąd. Tymczasem walczymy o praworządność, która między innymi polega na tym, że na niezawisły sąd nie powinno się wywierać żadnych nacisków. Ale od czego marksistowska dialektyka? Nacisków na niezawisłe sądy nie wolno wywierać tylko w dobrej sprawie, ale w sprawie złej nie tylko można, ale nawet trzeba. A kiedy sprawa jest dobra, a kiedy zła? To proste, jak budowa cepa: sprawa jest dobra, gdy chodzi o interesy naszych faworytów, a jeśli jest wbrew tym interesom – no to oczywiście jest zła. Trawestując poetę można powiedzieć, że „tak wylazła z demokraty stara świnia totalniacka” - co dedykuję zwłaszcza panu Adamowi Bodnarowi, piastującemu operetkową posadę „rzecznika praw obywatelskich”. Nawiasem mówiąc, jego kadencja kończy się we wrześniu i właśnie trwają przepychanki wokół wyboru na to stanowisko jakiegoś nowego darmozjada.
Wróćmy jednak – jak to mawiają wymowni Francuzi - a nos moutons, czyli do naszych baranów, a więc do niejakiego „Margota”, który jednym susem awansował nie tyle może na przywódcę tubylczych zboczeńców – bo tych jest więcej, niż diabłów na końcu szpilki – co na męczennika tego środowiska. Nie wykluczam tedy sytuacji, gdy obok zboczeńców totalniackich, pojawią się również aktywiści-zboczeńcy pobożni. Jest to całkiem prawdopodobne, bo kwestia zboczeńców staje się również problemem teologicznym. Oto jak przewielebny ksiądz Adam Boniecki teologicznie wyjaśnia stosunek Matki Boskiej do zboczeńców: „Dla tych od tęczy Matka Boska jest matką. Tęczowa aureola jest jak przytulenie się do matki. A matka najczulej kocha dziecko przez innych nielubiane.” Chodzi o to, że los zboczeńców w Polsce zaczyna być podobny do sytuacji Żydów w Generalnym Gubernatorstwie. Tak twierdzą obrońcy „Margota”, chociaż wydaje mi się, że zaczynają jechać bo bandzie, ponieważ Żydzi, którzy z holokaustu ciągną grubą rentę, zazdrośnie strzegą swego monopolu na martyrologię, a już zwłaszcza przed zboczeńcami, którzy zaczynają przebąkiwać o konieczności promocyjnych działań tubylczych władz. Ale mniejsza o to; jeśli Żydzi dadzą zboczeńcom po łapach i pokażą gdzie ich miejsce, to oczywiście dziury w niebie nie będzie. Wróćmy tedy do teologii sodomii i gomorii, bo przewielebny ksiądz Adam Boniecki nie jest oczywiście w swym myśleniu odosobniony. Są też inni, jak na przykład pan Stanisław Obirek, ongiś ojciec-jezuita, obecnie na posadzie „antropologa kultury” - cokolwiek by to miało znaczyć. Otóż pan Obirek uważa, że krytyka zboczeńców i ideologii ich promowania, jako zastępczego, proletariatu komunistycznej rewolucji, bierze się z ignorancji. Dlatego zachęca wszystkich, a zwłaszcza osoby duchowne, do pilnego studiowania genderactwa – co jest bardzo podobne do dawniejszego studiowania centralizmu demokratycznego, też uchodzącego podówczas za perłę wiedzy i szczytowe osiągnięcie „nauki przodującej”. Toteż pan Obirek powołuje się m.in. na przewielebnego Bryana Massingale, który jest „księdzem katolickim i gejem”, a w chwilach wolnych od baraszkowania wykłada Bogu ducha winnym studentom „teologię i etykę społeczną” na jezuickim uniwersytecie w Fordham w Ameryce. Dzięki takim informacjom lepiej rozumiemy, dlaczego w swoim czasie jezuici zostali przez papieża rozpędzeni na cztery wiatry, ale niestety Stolica Apostolska nie wytrwała długo w tym słusznym postanowieniu i zło znowu się rozrasta „jak grzyb trujący i pokrzywa”, nawiasem mówiąc – zgodnie z ewangeliczną przypowieścią o złym duchu, który błąka się po „miejscach bezwodnych”, a potem wraca do swego żywiciela w towarzystwie siedmiu jeszcze gorszych od siebie i taki opętaniec dopiero zaczyna dokazywać. Zresztą, jak ma być inaczej, skoro aktualnym papieżem jest właśnie jezuita?
W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak wśród zboczeńców pojawi się nurt pobożny i być może już w przyszłym roku na Jasną Górę wyruszy pielgrzymka zboczeńców wszystkich możliwych „orientacji”, pod duchowym, no i oczywiście – logistycznym kierownictwem postępowego kleru w osobach przewielebnego księdza Adcama Bonieckiego i przewiebnego księdza Wojciecha Lemańskiego, wspieranych naukowo przez pana Stanisława Obirka – bo chyba nie przepuści takiej okazji?
Wieczyste obligacje – wieczysta niewola
Codziennie dowiadujemy się czegoś nowego o naturze i zagrożeniach płynących od zbrodniczego koronawirusa, no i oczywiście – o remediach, jakie na te zagrożenia obmyślają nasi Umiłowani Przywódcy. Wiele wskazuje na to, że skutki tych remediów będą zdecydowanie gorsze i długotrwałe, niż sama epidemią, która - według narastającego coraz bardziej prawdopodobieństwa – skończy się wtedy, kiedy będzie trzeba. Nawiasem mówiąc, dzięki uprzejmości wydawnictwa „Antyk” otrzymałem niedawno książkę autorstwa mieszkającego w Paryżu pana Piotra Witta pod tytułem „Pandemia wielka mistyfikacja. Dziennik czasu zarazy”. Autor z dnia na dzień relacjonuje przebieg zarazy we Francji, nie zapominając oczywiście o remediach podejmowanych przez tamtejszych Umiłowanych Przywódców. Przez całą książkę przewija się sprawa skutecznego lekarstwa, jakiego nawet nie wynalazł, bo jest ono znane od lat co najmniej pięćdziesięciu, ale jakie w leczeniu zbrodniczego koronawirusa zastosował profesor medycyny z Marsylii. Jest to tani specyfik przeciwko malarii, który podany pacjentowi we wczesnej fazie choroby z dodatkiem antybiotyku, prowadzi do całkowitego wyleczenia. Jednak tamtejsi dygnitarze z pionu ochrony zdrowia, nawiasem mówiąc – w większości Żydzi - wręcz zabronili stosowania tego lekarstwa, a kiedy pod presją środowiska medycznego się zgodzili, to jednak tylko pod warunkiem podawania go pacjentom w stanach terminalnych, co oczywiście pomagało im tyle, co kadzidło. Chodzi o to, że władze Unii Europejskiej wykombinowały program badawczy „Discovery”, który ma przynieść jakieś rezultaty już w roku 2021. Tedy francuscy Umiłowani Przywódcy znaleźli to rozwiązanie salomonowe. To znaczy niezupełnie francuscy, na co wskazywałyby nazwiska: dyrektor Narodowego Instytutu Badań Medycznych Yves Levy, jego małżonka, ministerka zdrowia Agnes Buzyn, dyrektor generalny zdrowia pan Salomon, a także dygnitarze zdobniejszego płazu, jak pełniący obowiązki Michnika Daniel Cohn-Bendit, czy niejaki Martin Hirsch. Tak się składa, że pan Levy jest Żydem marokańskim, jego żona, pani Buzyn, a tak naprawdę – Budzyn - jest Żydówką z Łodzi, a pan Salomon – nie wiem; może Żydem polarnym, podobnie jak Daniel Cohn-Bendit, czy Martin Hirsch. Ciekawe, że i wśród kandydatów na stanowiska w administracji Joe Bidena też dominują Żydzi; pan Antoni Blinkin z korzeniami białostockimi, który ma być sekretarzem stanu, pani Jeleń – po prostu Jeleń, tylko pisana przez „Y” - z korzeniami suwalskimi, która ma zostać sekretarzem skarbu, jakiś Żyd sefardyjski, więc czekamy aż i tam objawi się Żyd polarny, żeby Joe Bidena można było szczelnie obstawić ze wszystkich stron. Jak się okazuje, wszyscy ci dygnitarze mają – jak to z dumą podkreśla żydowska gazeta dla Polaków - „polskie korzenie”. Już te „korzenie” tak nas oplotą, że i bez koronawirusa nie będziemy mogli nawet nabrać powietrza. Czy korzenie białostockie okażą się ważniejsze, niż suwalskie, czy odwrotnie – to zostanie nam wkrótce objawione. Tak w proroczym natchnieniu pisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”, gdzie m. in. czytamy: „Gdy przy orderach i we fraku mój dziad Cesarza witał w Stryju, kim był twój wówczas, ty prostaku, z głębin dna getta w Kołomyi?” Wracając do Piotra Witta, to z jego książki wyłania się obraz Francji, jako terytorium okupowanego przez tubylczą biurokrację. Podobnie jest w innych krajach europejskich, a więc – również w naszym bantustanie. Okazało się, że John Stuart Mill nie miał racji, proponując jako remedium na demokratyczną tyranię, utworzenie bezpartyjnego grona fachowych administratorów. Z czasem okazało się, że to oni rządzą państwami, dla niepoznaki pozwalając suwerenom, żeby wybrali sobie jak nie tego, to innego ciemięzcę, bo o tym, żeby mogli zrzucić z siebie jarzmo, nie ma mowy. Wskazuje na to m. in. ustawa o referendum; można w referendum decydować o wszystkim – z wyjątkiem podatków.
Taka epidemia nie trafia się codziennie, toteż wszyscy, jeden przez drugiego, korzystają z okazji, żeby pod pretekstem walki z nią, pozałatwiać swoje interesy. Pojawiają się coraz to nowe rewelacje, energicznie piętnowane przez ormowców politycznej poprawności, jako potępione „teorie spiskowe”, ale powoli wyłania się z nich obraz całości. I oto niedawno po raz kolejny zabrał głos stary żydowski grandziarz finansowy Jerzy Soros, który już nie to, że uchylił rąbka tajemnicy, tylko otwartym tekstem wyjaśnił, o co w tym wszystkim chodzi, po co zorganizowana została ta cała pandemia i w jakim celu biurokracje okupujące swoje kraje tak energicznie z nią „walczą”, stopniowo doprowadzają gospodarki i obywateli do ruiny. Co prawda grandziarz doradza, w jaki sposób Unia Europejska mogłaby wykiwać Polskę i Węgry, ale od razu widać, że i to tylko pretekst umożliwiający realizację dalekosiężnego celu. Otóż grandziarz proponuje, by Unia Europejska wyemitowała „wieczyste obligacje” na podstawie których mogłaby pożyczyć od „światowej finansjery” pieniądze na walkę ze skutkami walki z epidemią. Te obligacje, jako „wieczyste” nie podlegałyby wykupowi, ale za to „wieczyście” Unia Europejska musiałaby „finansjerze” wypłacać od nich coroczne odsetki. Jak widzimy, jest to nie osłonięty już żadnymi pozorami program podboju Europy przez „finansjerę”, w celu pozyskania ponad 500 milionów niewolników. Skoro bowiem mieszkańcy UE byliby „wieczyście” a więc – z pokolenia na pokolenie – zobligowani do corocznego płacenia haraczu, to znaczy, że zostaliby niewolnikami.
No dobrze – ale skąd właściwie „finansjera” wzięłaby pieniądze na tę „wieczystą” pożyczkę? To proste, jak budowa cepa; z chwilą, gdy na skutek wycofania 15 sierpnia 1971 roku USA z porozumienia w Breton Woods świat odszedł od standardu złota, pojawił się tzw. „pieniądz fiducjarny” który dlatego ma wartość, że ludzie wierzą, iż ją ma. Dzięki temu „finansjera”, czyli m. in. Rezerwa Federalna w USA, uzyskała możliwość produkowania tego pieniądza bez opamiętania. Nie chodzi nawet o fizyczną produkcję gotówki, bo pieniądz gotówkowy obejmuje zaledwie ok. 20 procent obrotu pieniężnego. Robi się to inaczej; Rezerwa Federalna zapisuje sobie na przykład na koncie 1000 mld dolarów. Następnie rozpożycza, to znaczy - rozpisuje te pieniądze na konta bankom komercyjnym, które z kolei muszą komuś je wtrynić, żeby na tym interesie zarobić. Banki mogą wtryniać je pojedynczym osobom, ale najlepiej, kiedy wtrynią je rządom. Rządy bowiem lubią tak zwaną „społeczną wrażliwość”, która jednak ma ten „plus ujemny”, że rodzi deficyt budżetowy, co wymaga pożyczania pieniędzy od „finansjery”. W ten sposób powstaje dług publiczny, który potem trzeba „obsługiwać”, to znaczy – płacić „finansjerze” procenty. Im większa „wrażliwość”, tym większe pożyczki i tym większe koszty „obsługi” - zgodnie z tym, co napisał Mikołaj Machiavelli: „a nie ma rzeczy, która by w większym stopniu sama siebie pożerała, jak właśnie hojność. Uprawiając hojność sam niweczysz jej źródła i albo popadając w nędzę stajesz się przedmiotem pogardy, albo uciekając się do zdzierstwa, stajesz się przedmiotem nienawiści.” I oto w taki prosty sposób, bez prowokowania jakiejkolwiek wojny, „finansjera” zdobywa coraz to nowe szeregi niewolników, których dostarczają jej okupujące swoje kraje biurokracje, które dzięki temu mogą kontynuować okupację swoich krajów bez drastycznego uciekania się do przemocy. Propozycja grandziarza mieści się w ramach tego sposobu, ale ma na celu uzyskanie przez „finansjerę”, czyli przez dominujących w tym sektorze Żydów, trwałego panowania nad ponad 500 milionami niewolników w Europie. Czy wobec takiej ostentacji sytuacja nie dojrzała już do zmiany konwencji?
Siła kobiet
Tonący brzytwy się chwyta. Naczelnik Państwa, liczył na to, iż sprowokowanie „rewolucji macic”, która siłą rzeczy musi przybrać formy wzbudzające odrazę sprawi, że zdrowa część narodu nie będzie miała innego wyjścia, jak skupić się wokół niego, dzięki czemu odzyska kontrolę nie tylko nad własnym obozem politycznym, ale również odbuduje monopol PiS na patriotyzm. Ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi, toteż rezultat jest taki, iż na pierwszą linię frontu został wypchnięty Kościół katolicki – bo dowodząca proletariatem zastępczym żydokomuna zwęszyła świetną okazję pognębienia swego odwiecznego wroga. Tymczasem Kościół w Polsce pozbawiony jest silnego, a być może nawet wszelkiego przywództwa, co nie tylko czyni go bezbronnym wobec naporu przygotowanego przez pierwszorzędnych fachowców, ale w dodatku ośmiela do harcowania rozmaite myszy, w rodzaju przewielebnego księdza Bonieckiego, czy odciętego od stryczka przewielebnego księdza Lemańskiego. Swoim dokazywaniem dostarczają oni tylko paliwa forsowanemu obecnie przez żydokomunę snobizmowi na „apostazje” i podobne fantazje. Umiejętnie rozbudzony, a zwłaszcza – właściwie skierowany snobizm może być znakomitym narzędziem socjotechniki. Toteż wchodząca obecnie w swoje apogeum kampania demaskowania pedofilii wśród przewielebnego duchowieństwa, poprzedzona została trenowaniem innych snobizmów. Najpierw na zapłodnienie w szklance; „mój synek będzie potomkiem Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, a czyim twój, ty garkotłuku?” Potem pojawił się snobizm na molestowanie; jeśli któraś celebrytka nie była w dzieciństwie molestowana, najlepiej przez księdza, ale ostatecznie – niechby nawet i przez wuja – to nie mogła pokazać się na oczy w towarzystwie. Nawiasem mówiąc, ciekawe, że o ile pedofilia wśród przewielebnego duchowieństwa jest demaskowana z obłudną ostentacją, to o sodomickiej mafii w tym środowisku – cisza - nawet w „Gazecie Wyborczej”.. Więc teraz forsowany jest snobizm na apostazję, co wśród niektórych księży wzbudza popłoch. Niepotrzebnie, bo dzięki temu Kościół, bez żadnego wysiłku ze swojej strony oczyści się z durniów płci obojga, którzy w dodatku za swoją głupotę mogą trafić do piekła, gdzie nie tylko cały czas będzie bolało, ale w dodatku przez całą wieczność trzeba będzie słuchać kompozycji „Nergala”, co – jak wiadomo – gorsze jest od śmierci. Ciekawe, że pobożny portal „Fronda”, gdzie pan doktor Targalski nałogowo mnie demaskuje, w swoich licznych opisach piekła ani razu nie wspomniał o „Nergalu”. Tymczasem taki Stanisław Przybyszewski, wygłaszając odczyt dla dorastających panienek, opisywał drobiazgowo nawet, jak wygląda phallus szatana; jest zaopatrzony w haczyki w kształcie harpunów, a poza tym - zimny jak lód. Jeśli tak się sprawy mają, to nie mam słów na wyrażenie współczucia dla mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus.
Rozgadałem się o tych sprawach, podczas gdy chodziło mi o Naczelnika Państwa. Chyba już zrozumiał, że - jak zwykle - potknął się o własne nogi, toteż teraz próbuje naprawić szkody, poprzez rozpoczęcie podlizywania się kobietom. Zwiastunem tej nowej linii partii jest wystąpienie pani Anny Zalewskiej, ongiś ministerki od edukacji, która sugeruje, żeby kobietom oddać 50 procent miejsc w Sejmie, żeby przestały dokazywać na ulicach przeciwko władzy. Myślę jednak, że to nic nie da i to nie tylko dlatego, że promotorzy komunistycznej rewolucji, którzy już szykują sobie na proletariat zastępczy gówniarstwo płci obojga w rodzaju panny Grety Thunberg, tak łatwo wypuszczą kobiety ze swoich szponów, ale i dlatego, że kobiety – chociaż nigdy się do tego nie przyznają – w gruncie rzeczy lubią być nieszczęśliwe. Znakomitym tego świadectwem jest wierszyk Klaudiusza de Rulhiere, autora „Dziejów anarchii w Polsce”: „Un jour une actrice fameuse, me contait les fureurs de son premier amant, moitie riant, moitie reveuse, elle prononca ce mot charmant: Oh, c’etait bon temps, j’etais bien malheureuse”. (pewnego dnia sławna aktorka, opowiadając mi o wybrykach swego pierwszego kochanka, na wpół ze śmiechem, na wpół z rozmarzeniem, powiedziała te czarujące słowa: ach, to były piękne czasy; byłam taka nieszczęśliwa). Gdyby zatem kobiety któregoś dnia dowiedziały się, że wcale nie są nieszczęśliwe, to dopiero byłoby nieszczęście.
Tymczasem właśnie podczas ostatnich ekscesów „rewolucji macic” odżyły deklaracje o „sile kobiet”. Jej fundamentem miała być rzekoma „siostrzana solidarność”, ale właśnie się okazało, że to blaga. Oto pani Anja Rubik w geście solidarności zrzuciła bieliznę i nie tylko sfotografowała się na golasa dla „Vogue Polska”, ale nawet namalowała sobie czerwoną błyskawicę – dlaczegoś akurat na policzku - co wydawca opatrzył napisem: „siła kobiet”. „Nagość jest symbolem kobiecej rewolucji” - powiedziała pani Rubik. Wydawać by się mogło, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale gdzie tam! Na panią Rubik i na redakcję runęła fala krytyki – że to niby pod płaszczykiem rewolucji promuje ona „patriarchalny ucisk”. Tak w każdym razie uważa „aktywistka”, pani Dominika Kasprowicz. Chociaż maskuje swoje uczucia rewolucyjnymi frazesami, to nietrudno zauważyć, że chodzi o zwyczajną zazdrość. Podejrzewam, że pani Kasprowicz, zamiast „szlajać po ulicach” i kotłować z policjantami, też wolałaby sfotografować się na golasa i w ten sposób jednym susem zdobyć sławę. Myślę, że nie jest w tym odosobniona, że i pani Marta Lempart by tak chciała, ale wydawcy „Vogue Polska” mogą myśleć co innego. „Białego mięsa wielka góra, którą sapiący oddech wzdyma. Któż widok ten opisać zdoła? Fiedin, Simonow, Szołochow? Ach, któż w ogóle go wytrzyma!” wykrzykuje poeta. Takie rozczarowania pociągają za sobą również konsekwencje polityczne, o których możemy przeczytać w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło”: „A w lustrze dudni groźny głos: da, eto jest caryca Mao, która piękniejsza jest od ciebie! Na smoku wjedzie w twoje carstwo i wsio tak w pył i proch rozjebie, aż się rozpadnie gosudarstwo!”
Tymczasem wydaje mi się, że cała „siła kobiet” tkwi w utrzymującym się wśród mężczyzn seksualnym popędzie. To on daje kobietom siłę – o ile oczywiście potrafią one umiejętnie gospodarować słodyczą swojej płci. Jak zauważył Boy-Żeleński, Maria d’Arquien, późniejsza Marysieńka Sobieska, owinęła sobie Sobiepana Zamoyskiego dookoła palca do tego stopnia, że niekiedy sypiał obok łóżka na materacyku. Jeśli tedy kobieta nie potrafi panować w swojej alkowie, to nie można dawać jej władzy w państwie. Nie jestem pewien, czy Naczelnik Państwa o tym wie, bo w przeciwnym razie nie pozwoliłby pani Zalewskiej występować z takimi pomysłami.
Od Adama i Ewy
Kto by pomyślał, że w takich znajdziemy się tarapatach? Ale można to było przewidzieć jeszcze prawie 30 lat temu, kiedy to pan minister Skubiszewski, w imieniu naszego nieszczęśliwego kraju podpisywał umowę stowarzyszeniową ze Wspólnotami Europejskimi. Taka była logika ówczesnych wydarzeń, bo skoro imperium sowieckie postanowiło ewakuować się z Europy Środkowej, to nastąpiło odwrócenie sojuszy. Nawiasem mówiąc, minister Skubiszewski podpisał jeszcze traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy – niekorzystny dla Polski, a korzystny dla mniejszości niemieckiej w Polsce. W kwietniu 1992 roku Krzysztof Wyszkowski ujawnił, że to dlatego, bo Niemcy wiedzieli, iż minister Skubiszewski był tajnym współpracownikiem SB, która zwerbowała go bodajże w ramach operacji „Hiacynt”, zorientowanej na pozyskanie agentury w środowiskach sodomiltów i gomorytów – no i straszyli go, że o wszystkim opowiedzą. Brnęliśmy tedy w tę umowę stowarzyszeniową, a tymczasem Wspólnoty Europejskie podpisały traktat w Maastricht, który wszedł w życie w roku 1993.Wspominam o tym, bo ten traktat w sposób zasadniczy zmieniał formułę współpracy europejskiej. Dotychczas bowiem była to formuła konfederacji, czyli związku suwerennych państw – a traktat z Maastricht zmienił ją na formułę federacji, czyli państwa związkowego. I tak już zostało, więc kiedy w czerwcu 2003 roku obecny Naczelnik Państwa, nawiasem mówiąc, w pełnej zgodzie z folksdojczami z Platformy Obywatelskiej stręczył Polakom Anschluss do Unii Europejskiej i udało mu się przekonać większość obywateli, to stręczył właśnie do federacji, to znaczy – państwa związkowego, z Niemcami, jako tej federacji kierownikiem politycznym, a więc – do IV Rzeszy, którą Niemcy, po niepowodzeniach doznanych przez wybitnego przywódcę socjalistycznego Adolfa Hitlera, postanowiły budować środkami pokojowymi. W następstwie tego referendum Polska ratyfikowała traktat akcesyjny i 1 maja 2004 roku, wraz z siedmioma innymi bantustanami Środkowej Europy, została do IV Rzeszy przyłączona.
Potem integracja europejska pogłębiała się i pogłębiała, bez względu na to, czy rządzili foksdojcze, czy płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm, aż wreszcie na podstawie ustawowego upoważnienia z 1 kwietnia 2008 roku, za którym również, obok folksdojczów, głosowała większość płomiennych dzierżawców, prezydent Kaczyński 10 października 2009 roku ratyfikował traktat lizboński. Zawiera on rozmaite zasady, na przykład – zasadę przekazania, która stanowi, iż Unią Europejska, to znaczy – jej władze – mają tylko tyle i tylko takich kompetencji, jakie przekażą jej członkowskie bantustany – ale również – zasadę lojalnej współpracy, stanowiącą, iż państwa członkowskie musza powstrzymać się przez każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej – niezależnie od kompetencji przekazanych. Przypominam o tym wszystkim, bo kiedy w roku 2015, po ponownym przejściu Polski pod kuratelę amerykańską, wskutek czego na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej została osadzona ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, Niemcy, które nie chciały pogodzić się z utratą wpływów politycznych w naszym nieszczęśliwym kraju, w roku 2017 wpadły na pomysł, to znaczy – przypomniały sobie, że krzewienie praworządności jest jednym z najważniejszych, a może nawet najważniejszym celem Unii Europejskiej. No i się zaczęło.
A skoro się zaczęło, to musiało mieć ciąg dalszy – i właśnie w ramach tworzenia ciągu dalszego, doszło w Unii Europejskiej, podobnie jak to dochodzi u Kukuńka, do ukształtowania się „koncepcji”, by powiązać wysokość unijnych subwencji dla członkowskich bantustanów z oceną praworządności. Kto tę praworządność będzie oceniał i według jakich kryteriów - tego jeszcze nikt nie wie, ale na pewno jakiś sposób zostanie przyjęty. I w lipcu na konwentyklu dygnitarzy Unii Europejskiej, została przyjęta zasada powiązania subwencji z praworządnością. Pan premier Morawiecki zgodził się na to z entuzjazmem i rządowa telewizja przedstawiła to jako ogromny sukces naszego kraju – ale ponieważ pan premier rywalizuje z ministrem Ziobrą i pobożnym wicepremierem Gowinem o schedę po Naczelniku Państwa Jarosławie Kaczyńskim – to minister Ziobro wykorzystał tę sytuację dla postawienia premiera Morawieckiego pod ścianą przy pomocy niezwykle patriotycznej zastawki, że „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. W takiej sytuacji premier Morawiecki nie miał innego wyjścia, jak jednym susem przeskoczyć na nieubłagany grunt patriotyczny tym bardziej, że i Naczelnik Państwa, który uwodzi swoich wyznawców płomiennym patriotyzmem, też musiał się Niemcom postawić. W ten sposób doszło do zapowiedzi zawetowania przez Polskę i przez Węgry budżetu Unii Europejskiej na lata 2021 – 2027. Przyjęcie budżetu wymaga bowiem jednomyślności, toteż brukselscy biurokraci zaczęli kombinować jakby tu Polskę i Węgry ukarać i wpadli na pomysł, żeby pozbawić obydwa państwa udziału w podziale tak zwanego funduszu wsparcia, utworzonego gwoli sfinansowania walki z ekonomicznymi następstwami walki, jaką rządy prowadzą z epidemią zbrodniczego koronawirusa, a który liczyć ma 750 mld euro.
Na zuchwalstwo Polski i Węgier zawrzały oburzeniem niektóre inne państwa Unii Europejskiej, a najbardziej Królestwo Niderlandów, którego parlament nawet nakazał rządowi oskarżenie Polski przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu. Nie bardzo wiadomo – o co właściwie - bo – po pierwsze – prawo weta jest zawarowane w obydwu traktatach, więc gdy państwo członkowskie wetuje na przykład budżet, to po prostu korzysta ze swojego prawa, a nie popełnia żadnego przestępstwa. Dlatego jako wyjątkowe łajdactwo trzeba potraktować działania folksdojczów, w szczególności zaś – Donalda Tuska, Wielce Czcigodnego posła Pupki i pana marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego, który w dodatku w swoim orędziu dał popis wyjątkowego kabotyństwa – bo przyłączyli się oni do tych absurdalnych oskarżeń, w dodatku – z niskich pobudek, to znaczy – z obawy przed utratą materialnych korzyści w przypadku pominięcia Polski i Węgier w rozdziale środków z funduszu wsparcia. Drugą niską pobudką jest partyjnictwo, a więc zacietrzewienie, które skłania folksdojczów do działania wbrew interesowi państwowemu, kiedy tylko pojawia się nadzieja pognębienia przeciwnika politycznego, nawet przy udziale zagranicznych hien. Naprawdę szkoda, że zlikwidowana została w Unii Europejskiej kara śmierci – bo gdyby za zdradę stanu groził pieniek albo powróz, to nawet folksdojcze by się zreflektowali. Ale myślę, że właśnie dlatego kara ta została zniesiona, by przestępcy stanu nie musieli się niczego obawiać. Po drugie – udział w rozdziale środków z funduszu wsparcia, nie jest żadną nagrodą przyznawaną za dobre sprawowanie, tylko pomocą dla przezwyciężenia ekonomicznych skutków walki z epidemią. Nawiasem mówiąc, nie są to w całości subwencje, bo przynajmniej połowa to mają być pożyczki.
W związku z tym konieczne jest przedstawienie pomysłu starego finansowego żydowskiego grandziarza Jerzego Sorosa. Zaproponował on ni mniej, ni więcej, by gwoli zdobycia środków na walkę z tymi skutkami, Unią Europejska sprzedała „finansjerze” obligacje wieczyste. Tych wieczystych obligacji nie trzeba by wykupować, ale za to trzeba by płacić równie „wieczyste” procenty. A skąd „finansjera” wzięłaby te pieniądze? To proste; Rezerwa Federalna wpisałaby sobie po stronie aktywów dajmy na to 100, albo nawet i 1000 miliardów dolarów, a następnie pożyczyła je bankom komercyjnym, które kupiłyby od Unii Europejskiej owe „wieczyste obligacje”, inkasując „wieczyste procenty”, którymi dzieliłyby się z Rezerwą Federalną. Mówiąc krótko – jest to pomysł wzięcia w niewolę żydowskiej „finansjery” co najmniej 500 mln Europejczyków. Dzięki tej szczerej propozycji grandziarza lepiej rozumiemy, dlaczego w związku z pojawieniem się zbrodniczego koronawirusa została przez rządy, media i przemysł farmaceutyczny, nakręcona taka spirala paniki.
Adwentowe rekolekcje pandemonii
Jedną z przyczyn konfliktów jest religia. Wbrew bowiem opinii podanej do wierzenia mikrocefalom, nie jest ona bynajmniej „sprawą prywatną”. Sprawą prywatną może być wiara, bo nikt nikomu do duszy zajrzeć nie może, zwłaszcza w sytuacji, gdy taki np. Aleksander Kwaśniewski twierdzi, że on duszy nie ma. To nawet bardzo prawdopodobne, bo po pierwsze - wystarczy na niego spojrzeć, a po drugie - któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od niego? Dlatego nawet podczas mszy św. ksiądz zwraca się do Pana Boga z prośbą o protekcję dla tych, „których wiara i oddanie są Mu znane”. Natomiast religia, jak sama nazwa wskazuje, („religio” po łacinie oznacza kult) nie jest i nie może być sprawą prywatną, bo kult, a więc praktyki, ceremonie i obrzędy religijne, siłą rzeczy mają charakter publiczny, wytwarzając specyficzną więź między uczestnikami tych wszystkich przedsięwzięć. Religie systematyzują zasady wiary, toteż nic dziwnego, że występują między nimi różnice, które bywają przyczyną konfliktów. Na przykład żydzi, to znaczy – wyznawcy mozaizmu – wierzą, że Stwórca Wszechświata akurat w nich upodobał sobie do tego stopnia, że zobowiązał się – najpierw do oddania im we władanie obszaru leżącego między Nilem a Eufratem – a ponieważ – jak powiadają wymowni Francuzi – l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia – to teraz przedmiotem żydowskich uroszczeń jest już cała Ziemia. Ponieważ zdecydowana większość ludzi zamieszkujących Ziemię nie należy ani do Żydów, ani do żydów, toteż takie uroszczenia są traktowane co najmniej chłodno, a jeśli nabierają natarczywości – to nawet wrogo. Nawiasem mówiąc, uroszczenie to jest tak potężnie zakorzenione wśród Żydów, że nawet Żydzi programowo niechętni wszelkiej religii, jak na przykład Karol Marks, twierdzący, że religia, to „opium ludu”, przecież wymyślił komunizm, który jest sposobem uchwycenia i utrwalenia władzy mniejszości nad większością, a więc jak najbardziej wychodzi naprzeciw żydowskim oczekiwaniom. Używając terminologii narkotykowej można powiedzieć, że jeśli religie to opium, to komunizm to heroina. Toteż nic dziwnego, że coraz więcej ludzi słabych albo na umyśle, albo na charakterze, od komunizmu się uzależnia, podobnie jak konsument heroiny od swojego dilera – a ponieważ dystrybucja komunizmu jest – podobnie jak finanse, media i przemysł rozrywkowy – zdominowana przez Żydów, którzy w każdej partii komunistycznej tworzą partie wewnętrzne, rozpoznając swoją przynależność narodową czy to po zapachu, czy może jakoś inaczej - to nic dziwnego, że w awangardzie komunizmu jest żydokomuna.
Przypominam o tym wszystkim, bo dzięki temu łatwiej zrozumieć, dlaczego komunizm zwalcza inne religie, a religię chrześcijańską – w szczególności. Przyczyna jest taka, że chrześcijański uniwersalizm nie tylko podważa, ale w pewnym sensie nawet ośmiesza żydowskie pretensje do wyjątkowości we Wszechświecie. Żydzi szóstym zmysłem to wyczuwają i stąd bierze się ich nieprzejednana wrogość do chrześcijaństwa, a co za tym idzie – do cywilizacji łacińskiej, której chrześcijaństwo jest jednym z ważnych elementów. Toteż próbują na tę cywilizację działać rozkładowo, używając w tym celu jak nie proletariatu tradycyjnego, to proletariatu zastępczego – obecnie w postaci feministek i Murzynów. Charakterystyczne dla żydokomuny jest to, że w miejsce harmonii wprowadza antagonizm, który raz nazywa się walką klasową, a innym razem – walką o rozmaite „prawa”, na przykład - „prawo” do ćwiartowania bardzo małych dzieci, albo „prawo” do podporządkowania sobie ludzi rasy białej. W każdym takim przypadku żydokomuna ekscytuje najgorsze cechy ludzkiej natury, z zawiścią na czele. Jak zauważył św. Jan Maria Vianney, zazdrość – w odróżnieniu od wszystkich innych grzechów głównych – nie dostarcza człowiekowi ani chwili przyjemności, tylko zaraża go „chorobą czerwonych oczu” - bo tak Chińczycy nazywają pragnienie, by każdemu było tak źle, jak mnie. Toteż społeczeństwa komunistyczne, albo choćby komunizowane, nie są i nie mogą być szczęśliwe, a co gorsza – godząc się w imię zawiści na destrukcję organicznych więzi społecznych, uwsteczniają się do poziomu „nawozu historii”, którego żydokomuna, organizująca się na podstawie organicznej zasady narodowej, używa według własnego uznania.
I właśnie jeden z wybitnych przedstawicieli żydokomuny, stary żydowski grandziarz finansowy, wygadał się, że epidemia zbrodniczego koronawirusa jest znakomitą okazją do przeforsowania przedsięwzięć, które w normalnych okolicznościach byłyby albo niemożliwe do przeprowadzenia, albo byłoby ono bardzo trudne. Jednym z tych przedsięwzięć jest metodyczne rugowanie chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej krajów do niedawna jeszcze chrześcijańskich. Używane są w tym celu rozmaite socjotechniki, między innymi rozbudzanie snobizmów.
Obecnie w Polsce, która uchodzi za kraj katolicki, ekscytowany jest snobizm na apostazję. Kiedy się chwilę nad tym zastanowimy, to trudno znaleźć coś równie głupiego. Kandydat do apostazji nie wierzy ani w Boga, ani w Kościół, bo w przeciwnym razie nie zamierzałby się z niego wypisywać. W tej sytuacji Kościół powinien obchodzić go tyle, co zeszłoroczny śnieg – a tymczasem taki jeden z drugim apostata domaga się urzędowego poświadczenia swojej postawy – właśnie od tego Kościoła, którym tak ostentacyjnie pogardza. Ale trudno wymagać od durnia, który nie zdaje sobie sprawy, że jest używany w charakterze mięsa armatniego, by był chociaż w niewielkim stopniu spostrzegawczym – toteż nic dziwnego, że żydokomuna właśnie do wyszukiwania durniów ma specjalnego nosa.
Snobizm na apostazję ma doprowadzić do wyludnienia Kościoła katolickiego i do jego zaniku. No dobrze – ale co w zamian? Po zanikającym Kościele, po abdykującym chrześcijaństwie, powstaje ziejąca próżnia, a wiadomo, że natura próżni nie znosi. W miejsce „opium” trzeba wstrzyknąć heroinę, ale zanim ruszy ta operacja, to trzeba przetestować zastępczy program pilotażowy. Normalnie zamiast chrześcijaństwa można by nafaszerować mikrocefali judaizmem, ale z dwóch powodów nie byłoby to dobre rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że nadmierny udział nafaszerowanych zniweczyłby żydowski ekskluzywizm – bo skoro wszyscy zostaliby faworytami Stwórcy Wszechświata, to o żadnej wyjątkowości nie mogłoby już być mowy. Drugi powód jest pragmatyczny; trzeba by neofitów dopuścić do udziału w rabunku historycznych europejskich narodów – a na to żydokomuna, czyli handełesy nie mają najmniejszej ochoty. Toteż skwapliwie skorzystano z okazji jaką stworzyła epidemia, by mikrocefali nafaszerować zastępczą religią, nazwijmy ją – pandemiczną. Znakomitym przykładem tej operacji jest przypadek pani Edyty Górniak. Kiedy dała wyraz swemu sceptycyzmowi co do epidemii, runęła na nią fala krytyki ze strony hunwejbinów zaangażowanych w nakręcanie spirali paniki. Pani Górniak dzielnie się opierała i podtrzymała swoje stanowisko w sprawie szczepionki, która zostanie nam zaaplikowana na zasadzie dobrowolności przymusowej, ale jednocześnie złożyła coś w rodzaju wyznania wiary. Oświadczyła mianowicie, że „wierzy” w koronawirusa, najwyraźniej w przekonaniu, że hunwejbini mogą wybaczyć jej brak entuzjazmu dla szczepionek, ale nigdy nie wybaczą braku wiary w koronawirusa.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP²
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz