OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Tusk uniewinniony! Morawiecki rozkwita, moda na męczeństwo i patroszenie eugeniczne

Ugolino Morawiecki


      Jednym z potępieńców, jakich spotkał Dante wędrując z Wergiliuszem po piekle i czyśćcu – bo po raju oprowadza go już Beatrycze – co potem opisał w „Boskiej Komedii” - był hrabia Ugolino, który zjadł własne dzieci, by zachować im ojca. „Ojcze kochany ulży swojej męce, zjedz swoje dzieci; tyś nas ubrał w ciało, tobie nas biednych rozebrać przystało” - tak „łamiąc rączęta ze łzami wołali” jego synowie. Nawiasem mówiąc, charakterystyczne jest, że Dante w tej wędrówce po piekle, obiera sobie za przewodnika i mistrza właśnie Wergiliusza, obok Horacego i Owidiusza jednego z trójki najwybitniejszych poetów rzymskiej starożytności, co pokazuje, że w Średniowieczu, którym moja, zadowolona ze swojego rozumu faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus pogardza, jako epoką „ciemnoty”, literatura starożytna była dobrze znana nie tylko w Italii, ale nawet w Polsce, gdzie żyjący na przełomie wieku XII I XIII Magister Wincenty Kadłubek tak się zachwycił grecką i rzymską mitologią, że w swojej „Kronice dziejów Polski” skomponował dawnym Słowianom cały panteon. Wielce Czcigodna moja faworyta podobno też jest magistrem, a nawet absolwentką Szkoły Liderów Społeczeństwa Obywatelskiego, w której tresowani są janczarowie socjalizmu – ale o ile mi wiadomo – nie napisała niczego, co warte byłoby czytania. Największym jej dokonaniem było uczestnictwo w fundacji „Nie bzykajcie się”, czy jakoś tak, z której pewien filut uczynił sobie sposób na życie i nawet wydymał Hermenegildę Kociubińską (imię i nazwisko oczywiście fałszywe, bo niezawisły sąd w znanym na całym świecie z niezawisłości Poznaniu zabronił mi surowo nawet wymawiania, a cóż dopiero – wypisywania tego zaklęcia) na co najmniej 30 tysięcy złotych. Nic dziwnego, że to całe „Społeczeństwo Obywatelskie” nie tylko zresztą w naszym bantustanie, ale i w innych nieszczęśliwych krajach, wygląda niczym burdel podczas nagłego pożaru.

      JWróćmy jednak do tematów mniej przygnębiających, to znaczy – do piekła i do Ugolina. Dante nie miał najmniejszych wątpliwości, by go umieścić w piekle, a warto dodać, że i Wergiliusz nie był wcale jego widokiem zaskoczony. Dzisiaj już tak by nie było i to nie tylko dlatego, że nawet coraz liczniejsze osoby duchowne w żadne piekło nie wierzą, podobnie jak Henryk Heine. Namawiany na łożu śmierci, by pojednał się z Bogiem, ten żydowski, ale piszący po niemiecku poeta odparł: „Dieu me pardonnera; c’est son metier”, co się wykłada, że „Bóg mi wybaczy; to jego zawód” - ale przede wszystkim dlatego, że żarłoczność Ugolino nie tylko stała się rzeczą powszechnie praktykowaną, a w dodatku podniesioną na wyższy poziom, przybierając postać kanibalizmu technologicznego. Dzisiejsze człowieki, dopóki Kostucha nie wyłączy im prądu, pragną nażreć się świata i w tym celu chciałyby żyć długo, toteż wszczepianie sobie części pochodzących z wypatroszonych trupów ludzi dorosłych, albo z ćwiartowania dzieci bardzo małych, zanim jeszcze się urodzą, uznały nawet za cnotę i „podstawowe prawo kobiet”. Na razie „kobiet” - bo to one zostały wybrane przez projektantów „Społeczeństwa Otwartego”, czyli – mówiąc po prostu – komunistycznego, na proletariat zastępczy i tym wyróżnieniem – jak to kobiety - się zachłystują.

      Ale nie tylko w tej dziedzinie Ugolino mógłby zostać uznany za prekursora, wyprzedzającego swoją epokę. Wydaje mi się, że jego metoda została uznana za podstawowy sposób budowania państwa opiekuńczego. I oto w niepojętym przypływie szczerości pan premier Mateusz Morawiecki powiedział, że od stycznia będziemy musieli płacić nie tylko wyższe podatki, ale również nowe, których do tej pory jeszcze nie było. Chodzi o to, by za uzyskane w ten sposób pieniądze „skuteczniej walczyć z kryzysem”, czyli rozpadaniem się gospodarki na skutek decyzji rządu podjętych pod pretekstem zwalczania epidemii zbrodniczego koronawirusa. Jak się okazuje, rząd „dobrej zmiany” zamierza nas ograbić – ale oczywiście – dla naszego dobra. I słuszna jego racja; sami byśmy się nie ograbili, więc ktoś musi nas w tym wyręczyć.

      Rzecz w tym, że wskutek zbawiennych remediów przeciwko zbrodniczemu koronawirusowi, państwo ma potężny deficyt budżetowy – na razie ponad 200 miliardów złotych, ale nie jest to oczywiście ostatnie słowo, bo projektanci epidemii przewidzieli trzecią jej falę i to jeszcze w lutym. Z żalem wspominam odrzucenie pomysłu zgłoszonego w Sejmie w lipcu 1992 roku przez posła Janusza Korwin-Mikke, by do przyszłej konstytucji wprowadzić normę zakazującą uchwalania budżetu z deficytem i przewidującą karanie każdej próby obejścia tego zakazu, jako kradzieży zuchwałej. Nawiasem mówiąc, coroczne deficyty budżetowe zaczęły narastać po zawarciu przez Polskę umowy stowarzyszeniowej ze wspólnotami europejskimi. Jak ktoś chce się o tym przekonać, to niech sprawdzi sobie ustawy budżetowe z lat 90-tych i początku 2000. W roku 1995 Centrum im. Adama Smitha przeprowadziło badania, jaką cześć dochodu rodziny pracowników najemnych, zatrudnionych poza rolnictwem, rząd konfiskuje pod przymusem. Okazało się, że odbiera aż 83 procent dochodu, z którego potem część oddaje w ramach tzw. konsumpcji zbiorowej (edukacja, ochrona zdrowia, pomoc społeczna), ale oczywiście nie tyle, ile zostało zrabowane, bo rosnąca z roku na rok armia naszych dobroczyńców też pragnie „żyć godnie”.

      Co się dzieje, gdy państwo ma deficyt budżetowy, czyli wydaje więcej pieniędzy, niż ich pozyskuje? Musi te brakujące pieniądze jakoś zdobyć i ma tutaj trzy możliwości. Albo podnieść istniejące podatki i wprowadzić dodatkowe, albo sprzedać jaką część majątku państwowego, albo wreszcie – gdzieś pożyczyć. Jeśli chodzi o pierwszą możliwość, to litościwa Natura wbudowała barierę chroniącą przed chciwością rządu w postaci tzw. „efektu Laffera”. Polega on na tym, że podniesienie podatków ponad pewien poziom już nie zwiększa przychodów budżetowych, ale przeciwnie - zmniejsza. Sytuacja jest bowiem taka, że w gospodarce są podmioty bardzo dochodowe, większość jest dochodowa średnio, a część znajduje się na pograniczu bankructwa. Taki stan utrzymuje się przy niezmienionych obciążeniach fiskalnych. Jeśli tedy podatki wzrosną, to podmioty znajdujące się na pograniczu bankructwa bankrutują i od nich nie ma nie tylko większych podatków, ale w ogóle – żadnych. Te podmioty, które dotąd znajdowały się na średnim poziomie, spadają do niższego, na pogranicze bankructwa i instynkt samozachowawczy podpowiada im, że trzeba oszukiwać. Od nich też nie ma wyższych podatków, a być może na skutek oszustw – są one nawet mniejsze. Podobnie zachowują się podmioty dotąd bardzo dochodowe, które spadają do poziomu średniego. Drugim sposobem pokrycia deficytu jest sprzedaż „rodowych sreber” - oczywiście dopóki jest jeszcze co sprzedawać. Wreszcie trzeci sposób – pożyczyć. Lichwiarska międzynarodówka, która dzięki pieniądzowi fiducjarnemu zapewniła sobie nieograniczony dopływ tego pieniądza, musi go komuś wtrynić i w ten sposób, za bezwartościowe papierki, przechwytuje coraz to większą część światowego bogactwa. Dlatego powiązana z lichwiarską międzynarodówką żydokomuna bardzo wychwala „wrażliwość społeczną”, bo to właśnie ona, na skutek rozrostu socjalu, wpycha obywateli państw wrażliwych społecznie w coraz to głębszą niewolę u lichwiarskiej międzynarodówki. Dług publiczny trzeba bowiem „obsługiwać”, to znaczy – płacić procenty, które w miarę przyrastania długu publicznego są coraz wyższe i wyższe. W ten sposób obywatele krajów wrażliwych społecznie muszą oddawać lichwiarskiej międzynarodówce coraz większą część bogactwa, jakie wywarzają – a na tym właśnie polega niewolnictwo. I za tę cenę „wrażliwe społecznie” rządy „dobrej zmiany” mogą utrzymać się przy władzy – oczywiście dopóki nie pojawi się „zmiana jeszcze lepsza”.



Patroszenie eugeniczne


      26 listopada, znaczną większością głosów, Parlament Europejski przyjął rezolucję potępiającą orzeczenie polskiego Trybunału Konstytucyjnego, który jakoby „zakazał” aborcji w Polsce. Ludowe przysłowie powiada, że „nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła”. Ciekawe, czy „ojcowie założyciele” Unii Europejskiej, to znaczy – świątek Robert Schuman, filut Jan Monnet i Paweł Henryk Spaak – znali to przysłowie, ale jeśli nawet nie, to, chociaż pozwolili na utworzenie Parlamentu Europejskiego, to jednak odjęli mu wszelką, no – prawie wszelką władzę. Z tego powodu do Parlamentu Europejskiego zsyłani są na polityczną emeryturę tak zwani „byli ludzie”, albo trafiają tam durnie, którym nikt gdzie indziej nie powierzyłby żadnej władzy nawet w gorączce. Nie będę wymieniał nazwisk, bo nie wiem, czy nie są one chronione jakimiś faszystowskimi regulacjami, ale każdy wie, kogo mam na myśli. Toteż Parlament Europejski ma tylko dwie kompetencje stanowiące; może zatwierdzić, albo nie zatwierdzić Komisji Europejskiej in corpore oraz może albo przyjąć, albo odrzucić budżet UE. Poza tym może groźnie kiwać palcem w bucie, uchwalając rozmaite rezolucje przeciwko trzęsieniom ziemi, przeciwko lodowcom, albo przeciwko powodziom, czyli zajęciami w sam raz dla „byłych ludzi” i dla durniów, którzy zresztą są za to suto wynagradzani, że daj Boże każdemu. A właśnie ta rezolucja potwierdza, że ci parlamentarzyści „nie wiedzą, co czynią”, bo w przeciwnym razie wiedzieliby, że Trybunał niczego nie „zakazał”, a tylko odpowiedział na pytanie, czy aborcja eugeniczna jest zgodna z konstytucją, czy nie. Biorąc pod uwagę treść art. 38 konstytucji, było oczywiste, że TK nie może orzec inaczej, niż orzekł, ale zrozumienie takich rzeczy najwyraźniej przekraczałoby możliwości umysłowe większości tamtejszych hebesów i - jakby to powiedział marszałek Piłsudski - „kobiet z rozdziwaczoną płcią”.

      Naturalnie nie ma najmniejszego powodu, by tym groźnym kiwaniem palcem w bucie się przejmować, to znaczy – nie byłoby, gdyby ta rezolucja nie była ogniwem w łańcuchu przedsięwzięć zaplanowanych przez żydokomunę, tradycyjnie stojącą w awangardzie komunistycznych rewolucji. W rezultacie rezolucja ta z pewnością dostarczy dodatkowego paliwa przygasającej obecnie „rewolucji macic” - żeby aktywistki płci obojga mogły odprawować swoje sabaty aż do Sylwestra, po którym rządy w Polsce obejmie – no właśnie, kto? Czy rabin Schuldrich z panem Jonatanem Danielsem, czy też pan Jonatan Daniels i pan red. Michnik, jako plenipotent starego żydowskiego grandziarza finansowego Jerzego Sorosa, czy może „Margot” do spółki z panią Klementyną Suchanow, która już raz miała go „molestować” i to z użyciem „przemocy” - tego jeszcze nie wiemy tym bardziej, że warunkiem sine qua non tej zmiany ma być dymisja rządu obecnego. Ale co będzie, jeśli rząd nie złoży dymisji? Czy „słońce się zaćmi i księżyc nie da światłości swojej, a gwiazdy spadać będą” - co, jak wiadomo, jest zwiastunem końca świata, czy też nic się nie zaćmi, ani nic nie spadnie? Tego też jeszcze nie wiemy prawdopodobnie dlatego, że i Rada Konsultacyjna Strajku Kobiet nie została jeszcze o tym poinformowana, ale nie tracimy nadziei, że w odpowiednim momencie zostanie nam to objawione.

      Głównym postulatem „rewolucji macic” pozostaje jednak „aborcja na życzenie”, czyli zagwarantowanie kobietom możliwości samodzielnego decydowania, czy ich dzieci w embrionalnej fazie życia zostaną poćwiartowane w rzeźni im. Króla Heroda, czy doktora Józefa Mengele, czy też nie. Aktywistki „rewolucji macic” i ich sympatycy argumentują, że „kobieta” powinna mieć swobodę decydowania o swoim ciele. To jednak byłoby wyważaniem otwartych drzwi, bo wygląda na to, że „kobiety” nie są do końca pewne, gdzie kończy się ich własne ciało, a gdzie zaczyna się cudze. Takie sytuacje są podobno możliwe, ale raczej tylko podczas stosunku płciowego i to nie przez cały czas, tylko w fazie orgazmu, który w przypadku wielu kobiet stanowi – jak twierdzi poeta - „rzadkość wielką i obrosłą mitem”. Normalnie jednak nikt „kobiecie” nie broni decydować o swoim ciele i na przykład nikt by jej nic nie zrobił, gdyby amputowała sobie ręce, wypaliła azotowym kwasem „miejsca intymne”, a nawet ucięła głowę piłą tarczową. Wątpliwości powstają w momencie, gdy chodzi o ciało dziecka w embrionalnej fazie życia, czyli ciało cudze. Że jest to ciało cudze, to najlepszym dowodem jest zapłodnienie w szklance. Ciało powstałe w wyniku takiego zapłodnienia poza organizmem trzeba dopiero potem wszczepić „kobiecie” - bo samo jej nie wyrośnie. W tej sytuacji ambicje „kobiet” by mogły same decydować o losie cudzego ciała, można porównać do ambicji złodzieja, by, powołując się na „prawo wyboru”, mógł sam decydować, kogo może bezkarnie okraść.

      Ale – na co zwracałem już uwagę – żeby w ogóle doszło do pojawienia się cudzego ciała, to najpierw trzeba odbyć pewne czynności, których rezultatem bywa właśnie to. O tym, by „kobiety” przy odbywaniu takich czynności bardziej uważały, nie ma chyba mowy, jako że ich zgoda na takie czynności bywa często jedynym sposobem na ułożenie sobie życia. A skoro tak, to potem trzeba walczyć o aborcję, czyli poćwiartowanie ofiary chwilowej nieuwagi. Jest jednak sposób, by i wilk był syty i owca cała. Każda kobieta, która nie może wytrzymać bez aborcji, powinna profilaktycznie poddać się wypatroszeniu, polegającemu na ekstrakcji tej części swojego ciała, która jest przyczyną kłopotów. Taka operacja nie wzbudzałaby niczyich wątpliwości, bo w tym przypadku chodziłoby niewątpliwie o część ciała kobiety – a dzięki temu mogłaby ona uprawiać „seks bezpieczny” z każdym, kto tylko miałby na to ochotę. Jestem pewien, że każda rzeźnia im. Króla Heroda, czy doktora Józefa Mengele, nie tylko chętnie wykonywałaby zabiegi patroszenia, ale w dodatku przeprowadzałaby je profesjonalnie, bezboleśnie i w warunkach sterylnych. Zatem ryzyko niewielkie, dolegliwość prawie żadna, a korzyści trwałe. Poza tym, byłaby to praktyczna realizacja prawa wyboru, bo jeśli któraś by nie chciała, to by nie musiała poddawać się takiemu zabiegowi. I wreszcie trzeba wymienić jeszcze jedną korzyść. Myślę bowiem, że zabiegowi patroszenia poddawałyby się kobiety aktywizujące się na rzecz „rewolucji macic”, podczas gdy inne, raczej by patroszenia unikały. W ten sposób, w ramach jednego pokolenia, można by pozbyć się postępactwa, bo w tej sytuacji rozmnażać by się mogły wyłącznie kontrrewolucjonistki, co niewątpliwie podniosłoby jakość naszego społeczeństwa – również od strony eugenicznej.



Rozkwita moda na męczeństwo


      A to ci dopiero siurpryza! Gdyby tak wierzyć „byłym ludziom”, a konkretnie – byłym premierom, to znaczy – panu Leszkowi Millerowi, panu Waldemarowi Pawlakowi („panie Waldku, pan się nie boi!”) i panu Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, to można by dojść do wniosku, że po ogłoszeniu zamiaru zawetowania budżetu UE na lata 2021-2027 przez Polskę i Węgry, obydwa te kraje zostaną strącone w „ciemności zewnętrzne” skąd dobiega „płacz i zgrzytanie zębów” - a tymczasem na razie nic takiego się nie stało. Pojawiły się nawet pogłoski, że do polsko-węgierskiego weta zamierza przyłączyć się następnych sześć państw członkowskich : Portugalia, Słowenia, Czechy, Bułgaria, Łotwa i Chorwacja. Tak przynajmniej podaje portugalski tygodnik „Expresso”. Najwyraźniej mniejsze państwa zwęszyły pismo nosem, że jeśli Niemcom uda się zgwałcić Polskę Węgry, to przyjdzie czas i na nie. Jeśli tak, to Polska nie tylko nie będzie osamotniona, ale kto wie, czy w ogóle uda się pozbawić Polskę i Węgry środków z funduszu pomocowego, utworzonego dla zwalczania skutków restrykcji wprowadzonych przez okupujące europejskie narody biurokracje. Przyjęcie i rozdysponowanie tego funduszu, opiewającego na ponad 700 mld euro może bowiem zapaść większością głosów, liczonych według tzw. „podwójnej większości”, to znaczy – 55 proc. państw członkowskich, reprezentujących 65 proc. ludności UE. 65 procent, to około 360 milionów. Ponad 55 procent państw członkowskich nie popiera polsko-węgierskiego weta, ale jeśli weto zostałoby poparte przez 6 państw, to pozostałym ledwo wystarczyłoby im ludności na 65 procent. Gdyby zatem jeszcze jedno, a najlepiej dwa, nawet niekoniecznie duże państwa, to weto poparły, to Niemcom podwójnej większości nie udałoby się osiągnąć i ani Węgry, ani Polska, ani żaden inny niepokorny kraj nie mógłby zostać pominięty przy rozdziale tego funduszu. W tej sytuacji trochę dziwią trwożne głosy „byłych ludzi”, może z wyjątkiem pana Leszka Millera, który jeszcze za komuny wytresowany został w „postawie służebnej”, niczym pan Tadeusz Mazowiecki, więc jak zwykle nie ośmiela się nawet pomyśleć o kąsaniu niemieckiej ręki, tak, jak poprzednio – sowieckiej. Podobnie zachowują się inni europosłowie z obozu zdrady i zaprzaństwa, pokazując tym samym, że w pełni zasługują na epitet folksdojczów, tak, jak dowodzona przez pana marszałka Grodzkiego większość w Senacie. Ona to przeforsowała uchwałę wyrażającą sprzeciw wobec decyzji o zawetowaniu unijnego budżetu. Ze specjalnym orędziem do narodu zwrócił się w związku z tym pan marszałek Tomasz Grodzki. Już dawno nie widziałem równie kabotyńskiego występu, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o poważne podejrzenie, że pana marszałka Grodzkiego tresuje ten sam pogromca, co pana premiera Morawieckiego i pana prezydenta Dudę. Identyczna gestykulacja, identyczna modulacja głosu, zwłaszcza gdy trzeba mówić – jak to się kiedyś nazywało - „z uczuciem”. Przypomina to sytuację z powieści angielskiego autora Priestleya „Londyn” o tym, jak to dwaj naukowcy, prof. Cosmo Saltana i doktor Tuby umówili się, że identycznie wytresują – jeden premiera, a drugi – przywódcę opozycji. Dochodzi wreszcie do konfrontacji obydwu wytresowanych dygnitarzy, z czego obywatele mają wiele uciechy. Ciekawe, czy naszych dygnitarzy tresuje jeden pogromca, czy też obóz „dobrej zmiany” ma swojego, a obóz zdrady i zaprzaństwa – swojego.

      Wracając do polsko-węgierskiego weta, to widocznie Niemcy zaczynają odczuwać jaskółczy niepokój, czy uda im się spacyfikować niepokorne bantustany, bo mobilizują nie tylko swoich owczarków z Brukseli, ale także – Królestwo Niderlandów. To królestwo angażuje się również w służbie Żydów, na dowód czego Ambasada Królestwa Niderlandów w Warszawie sypnęła srebrnikami dla pani Magdaleny Tulli i pana Sergiusza Kowalskiego, w zamian za co sprokurowali oni dzieło „Zamiast procesu”, demaskujące tubylczych antysemitników. Kogóż tam nie było! Oprócz niżej podpisanego znalazł się w tym gronie kardynał Józef Glemp, a także ówczesny korespondent „Najwyższego Czasu!” z Tel Awiwu Kataw Zar. Kataw Zar po hebrajsku znaczy podobno: „korespondent zagraniczny”, ale natchnieni autorowie myśleli, że to nazwisko, więc na wszelki wypadek umieścili go wśród antysemitników, chociaż jest on rodowitym Żydem, który przetrwał okupację w Warszawie, ukończył łódzką filmówkę, nawiasem mówiąc, razem z Romanem Polańskim, a potem wyjechał do Izraela, gdzie zdążył na wojnę sześciodniową, podczas której służył jako kierowca. Na takie to knoty wykłada swoje srebrniki Ambasada Królestwa Niderlandów w Warszawie – no a teraz tamtejszy rząd został zobligowany do zaciągnięcia Polski przed Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu pod pretekstem naruszenia praworządności w związku z utworzeniem przy Sądzie Najwyższym Izby Dyscyplinarnej. Partia sędziów tak zwanych „starych”, co to jeszcze samego znali Stalina, Izby Dyscyplinarnej nie uznaje, czemu trudno się dziwić, bo któż chciałby być dyscyplinowany, skoro dotychczas można było bezkarnie dokazywać, ile dusza zapragnie? Toteż rośnie orszak biały męczenników praworządności, na którego czele kroczy pan sędzia Igor Tuleya, którego „coś” pozbawiło immunitetu. Nie ulega wątpliwości, że jęki, jakie z siebie wydają, dotrą do luksemburskiego Trybunału, który zrobi w naszym bantustanie porządek. Warto bowiem pamiętać, że walka o praworządność trwa u nas od marca 2017 roku, kiedy to po wizycie Naszej Złotej Pani w Warszawie 7 lutego, wszystkie organizacje broniące na świecie praw człowieków, zaapelowały do Komisji Europejskiej, by zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka urąga tu wszelkim standardom. W tej sytuacji nie budzi zdziwienia mobilizacja folksdojczów nie tylko w Parlamencie Europejskim, ale i w Senacie, co pokazuje, że tradycje Konfederacji Targowickie są u nas ciągle żywe, podobnie, jak obecność obcej agentury w strukturach państwa.

      Podczas kiedy w związku z wetem walka o praworządność w Polsce wkracza w kolejną fazę, zainicjowana z takim przytupem „rewolucja macic” jakby stopniowo wytracała tempo. Rewolucjonistek płci obojga jest jakby coraz mniej, więc dramatyzmu muszą dodawać manifestacjom Wielce Czcigodne posłanki, miedzy innymi – moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus. Ona zachowuje się ostrożniej od innych rewolucjonistek, podobnie zresztą, jak pani Marta Lempart, która ostatnio trenuje spektakularne omdlenia. Chodzi tutaj też o stworzenie wrażenia męczeństwa, ale oczywiście – na pluszowym krzyżu, bo – jak powiada poeta - „to ważne przecie wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie”. Z kolei Wielce Czcigodna Barbara Nowacka najwyraźniej zbytnio zaufała swojej legitymacji, którą wymachiwała policjantowi przed nosem, a ten, myśląc, że chce mu zrobić coś złego, psiknął na nią gazem pieprzowym. I tak dobrze, że nie Cyklonem B, bo dopiero podniosłyby się hałasy, ale i tak przez dwa dni Wielce Czcigodna Barbara Nowacka zażywała sławy męczennicy praworządności. Nie jest jednak wykluczone, że w dziedzinie męczeństwa też nastąpi przełom. Oto modelka, pani Anja Rubik, w geście solidarności z „kobietami” nie tylko rozebrała się do naga, ale w dodatku sfotografowała się dla potrzeb magazynu „Vogue Polska”, a wydawca opatrzył te fotografie napisem: „siła kobiet”. Ta forma męczeństwa wzbudziła mieszane uczucia i wywołała falę krytyki metod pani Rubik, że pod pretekstem męczeństwa chce osiągnąć jakieś inne cele, podobnie jak pani swawolna, o której pisał Brantome. W rozmowie z nieszczęśnikiem wykupionym z tureckich galer „pytała go, co też czynili białym głowami. - O pani – rzekł – tyle im czynią tę rzecz, aż umierają z tego! - Dałby Bóg – odrzekła – abym tak w męczeństwie mogła umrzeć za wiarę”.



Tusk uniewinniony!


      Przyzwyczajenie bywa drugą naturą, a my przez ostatnie 5 lat przyzwyczailiśmy się, że jeśli w naszym nieszczęśliwym kraju dzieje się coś złego, to odpowiada za to Donald Tusk, którego Naczelnik Państwa wytyka nieubłaganym palcem. Chociaż w roku 2015 wybory prezydenckie wygrał wynaleziony przez Naczelnika Państwa Andrzej Duda, a po jesiennych wyborach parlamentarnych premierem rządu została również wynaleziona przez Naczelnika Państwa pani Beata Szydło, to bardzo często można było odnieść wrażenie, jakby naszym nieszczęśliwym krajem, jak gdyby nigdy nic, nadal rządził Donald Tusk – oczywiście w charakterze namiestnika Naszej Złotej Pani. Bo Nasza Złota Pani z Berlina rzeczywiście w Donaldu Tusku sobie upodobała i nawet gdy wydawało się, że w roku 2008 stare kiejkuty, rozwścieczone aresztowaniem Petera Vogla, który tak naprawdę nazywał się Piotr Filipczyński, pochodził z porządnej resortowej rodziny i chociaż w latach 70-tych został skazany na 25 lat więzienia za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, to w roku 1983 na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, gdzie po zmianie nazwiska został znanym finansistą. Podejrzewam, że pilnował tam Skarbca Labiryntu, w którym złożone zostały nie tylko skarby nakradzione przez nomenklaturę w latach 70-tych i 80-tych, ale i dochody z prywatyzowania majątku państwowego w latach 90-tych i późniejszych. Czyż w przeciwnym razie prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawiłyby Petera Vogla w ostatnim dniu swego urzędowania? Na pewno nie – chyba, żeby dostał taki rozkaz od starych kiejkutów. Toteż po lekkomyślnym aresztowaniu Petera Vogla stare kiejkuty zareagowały wybuchem afery hazardowej, która omalże nie zmiotła Donalda Tuska z politycznej sceny. Zapowiedzią prawdopodobnego odesłania w niebyt był szlaban na prezydenturę, o której od 2005 roku marzył wśród bezsennych nocy i nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby Nasza Złota Pani nie podała mu pomocnej dłoni w postaci Nagrody Karola Wielkiego. Dla starych kiejkutów było to poważne ostrzeżenie, że jeśli teraz ktoś podniesie świętokradczą rękę na Donalda Tuska, to nie tylko ta ręka zostanie mu odrąbana, ale będzie miał do czynienia z Naszą Złotą Panią. Toteż ataki ustały, jakby ręką odjął i nawet okazało się, że żadnej afery hazardowej „nie było”. Nigdy jednak nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze dobrzej, toteż Nasza Złota Pani na wszelki wypadek Mocną Ręką w jednej chwili przeniosła Donalda Tuska na brukselskie salony, jako przewodniczącego Rady Europejskiej, gdzie stare kiejkuty mogły mu – jak to mówią - „skoczyć” - nawet gdyby chciały. Toteż kiedy w roku 2015 nasz bantustan przeszedł pod kuratelę amerykańską, Donald Tusk został niekoronowanym królem obozu zdrady i zaprzaństwa, czyli nieprzejednanej opozycji - obecnie pod dyrekcją Wielce Czcigodnego posła Pupki. Czy nadal wśród bezsennych nocy marzy o prezydenturze naszego bantustanu w roku 2025 – tego nie wiem, bo nigdy u niego w duszy nie byłem, ale jeśli Nasz Najważniejszy Sojusznik, w ramach zalecanej właśnie przez Henry’ego Kissingera „realpolitik”, odnowi foedus z Niemcami, to i tego można się spodziewać.

      Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość, bo ważne jest, że dotychczas obóz „dobrej zmiany” brnął od sukcesu do sukcesu, zwalając winę na Donalda Tuska, jeśli tylko coś poszło nie tak. Zwiastun odmiany pojawił się podczas ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych, kiedy to – mimo pozorów nieprzejednanej wrogości – między obozem „dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa oraz znanym na całym świecie ze swojej stuprocentowej zdolności koalicyjnej Polskim Stronnictwem Ludowym, zapanowała jedność, jeśli nawet nie wszystkich poglądów, to przynajmniej dwóch. Po pierwsze - że dobro narodu i państwa wymaga stosowania rozdawnictwa obywatelom pieniędzy uprzednio im zrabowanych, a po drugie – że największym wrogiem jest Konfederacja. Wprawdzie Konfederacja odniosła w tych wyborach sukces nader umiarkowany, ale nie o to chodziło, tylko o to, że – w odróżnieniu od „bandy czworga” - Konfederacja w kampanii wyborczej zaprezentowała zupełnie odmienny sposób spojrzenia na państwo oraz interes narodowy. Nie tylko nie wzięła udziału w licytacji, która partia wyda więcej pieniędzy, ale zapowiedziała, że nie zamierza szastać pieniędzmi, bo nie będzie ich w takim stopniu odbierać. I to był właśnie powód, dla którego „banda czworga” uznała Konfederację za głównego wroga. Skoro tedy głównym, a więc – najgorszym wrogiem została Konfederacja, to tym samym Donald Tusk przesunął się na plan drugi. Jeszcze nie został Przyjacielem, nie mówiąc już o tym, by awansował do roli Ukochanej Duszeńki, ale to już było coś. Obóz „dobrej zmiany” i zapewne sam Naczelnik Państwa miał jeszcze nadzieję, że Konfederacja będzie efemerydą, podobnie jak Ruch Palikota, czy Nowoczesna, którą stare kiejkuty stworzyły - może nie z niczego – bo taka na przykład Wielce Czcigodna pani Żukowska, co to może „z każdom pciom”, a w przeszłości była redaktorką żydowskiego pisemka „Jidełe” (Żydek), niewątpliwie istnieje i być może ma nawet duszę nieśmiertelną - więc nie „z niczego”, tylko z tego, co akurat było pod ręką – ale podczas wyborów prezydenckich okazało się, że Konfederacja nawet zwiększyła stan posiadania, na co wskazywały również i sondaże. W tej sytuacji nie było już na co czekać i na rozkaz Naczelnika zasoby państwa zostały zmobilizowane, by wrogą formację zetrzeć z powierzchni ziemi, a w każdym razie – zmieść z politycznej sceny naszego bantustanu.

      Ta intencja jest szczególnie widoczna w oświadczeniu Biura Politycznego Prawa i Sprawiedliwości w związku z ostatnim Marszem Niepodległości. Jak wiadomo, doszło tam do policyjnych prowokacji na dużą skalę z masowym użyciem tajniaków, których udział został nie tylko zdemaskowany, ale i udokumentowany. Można się było tego domyślić, ponieważ przez tym Marszem nie tylko w urzędowych statystykach rozszalał się zbrodniczy koronawirus, który w ten sposób raz jeszcze dowiódł swego politycznego wyrobienia, ale i policja zapowiedziała, że nie będzie już „negocjować”, tylko „działać”. Więc „zadziałała” w sposób, którego mogliby pozazdrościć organizatorzy prowokacji w latach 80-tych. Inna rzecz, że ubowcy nie mieli jeszcze takich możliwości, jak teraz, bo widać było, że organizacja się poprawiła. Wszędzie tam, gdzie miało dojść do incydentów, chuligańskich ataków na policję, czy podpalania mieszkań racami, były zawczasu ustawione kamery, dzięki czemu ludność mogła sobie wszystko obejrzeć w telewizji w czasie rzeczywistym.

      Ale – jak wspomniałem – nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze dobrzej. Toteż Biuro Polityczne PiS wydało komunikat, w którym potępia ekscesy i prowokacje, nieubłaganym palcem wskazując na ich winowajcę, to znaczy – na Konfederację. Okazało się, że to bojówki Konfederacji kierowały zmotoryzowanych uczestników Marszu Niepodległości na odległe od zaplanowanej trasy przejazdu parkingi. To agitatorzy Konfederacji doradzali unieruchomionym kierowcom, by w takim razie maszerowali pieszo. To wywiad Konfederacji skierował do centrum Warszawy samochody z tajniakami, dzięki czemu mogli na rondzie generała de Gaulle’a bez przeszkód przeprowadzić prowokacyjny atak na policjantów. To snajperzy Konfederacji strzelali do uczestników Marszu z broni gładkolufowej, którą przecież każdy konfederat, a nawet każdy sympatyk tej formacji trzyma w gotowości pod poduszką – celując specjalnie w fotoreportera „Tygodnika Solidarność” - i tak dalej. Toteż nic dziwnego, że w obliczu takiego nasilenia złej woli żydowska gazeta dla Polaków, wykonując leninowskie zalecenia odnośnie organizatorskiej funkcji prasy, podniosła klangor, nieubłaganym palcem piętnując „faszystów”, którzy ukradli żydokomunie i przywłaszczyli sobie taką piękną rocznicę, a madame Lis rzuciła postulat, by wszystkich powsadzać „do pierdla” - oczywiście po uprzedniej delegalizacji. Z tym postulatem wystąpił Wielce Czcigodny poseł Kierwiński, domagając się delegalizacji Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. To sprawa oczywista; PiS-owi z takim postulatem na tym etapie jeszcze nie wypada występować, bo przecież skupia w swoich szeregach płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm - ale od czego obóz zdrady i zaprzaństwa? Zawsze mówiłem, że w sprawach istotnych różnice między antagonistycznymi obozami nie tylko się zacierają, ale nawet znikają. Toteż i teraz, role w przedstawieniu zostały rozpisane; policja realizuje swoje, Biuro Polityczne PiS nieubłaganym palcem wskazuje wroga, Koalicja Obywatelska formułuje postulaty, a żydowska gazeta dla Polaków zapewnia całej operacji osłonę propagandową. Skoro tedy Naczelnik Państwa, niczym Towarzysz Szmaciak, „już z nowym wrogiem toczy walkę”, to jest rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji Donald Tusk musiał zostać całkowicie uniewinniony. I to właśnie Biuro Polityczne PiS, co prawda – nie wprost – niemniej jednak zakomunikowało wyznawcom Jarosława Kaczyńskiego.





© Stanisław Michalkiewicz
3-8 grudnia 2020
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP²

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2