Bolesny powrót do rzeczywistości
My tu jeszcze trwamy w świątecznej nirwanie, a tymczasem na świecie zapachniało prochem. Ach, żeby tylko „prochem”, to jeszcze byłaby – jak to mówią – „z Bogiem sprawa”. Warto zatrzymać się chwilę nad tym zwrotem, bo wyraża on przekonanie, że z Panem Bogiem łatwiej, niż z ludźmi, zwłaszcza gdy poprzebierają się w różne kostiumy, na przykład – w „śmieszne średniowieczne łachy”, albo w uniformy zwane mundurami. Zwrócił na to uwagę w rozmowie z panem Biberglancem pan Piperman, wspominając o swoim zięciu, który wprawdzie pracuje w ABW, ale „prywatnie to bardzo porządny człowiek”. Więc gdyby na świecie zapachniało tylko „prochem”, to byłaby to „z Bogiem sprawa”. Tymczasem zaśmierdziało rozmaitymi broniami masowej zagłady, z bronią atomową włącznie. Jak ona pachnie, kiedy wybucha – tego oczywiście nie wiem, bo żaden człowiek, który to powąchał, nie miał żadnej możliwości, by komukolwiek to opowiedzieć, jako że wszyscy wyparowali. Natomiast jaki zapach pojawia się później, to akurat wiem z opowieści pewnego wysokiego rangą generała, który opowiadał mi, jak to na poligonie urządzili ćwiczenia akcji ratunkowej po ataku atomowym. Wojsko kupiło w rzeźniach mnóstwo odpadów, które oczywiście zaraz się zaśmierdziały, więc smród rozkładającego się mięsa, w którym natychmiast muchy poskładały jaja i które w związku z tym ruszało się we wszystkie strony, przekraczał wytrzymałość żołnierskiego powonienia.
Tak mniej więcej, wbrew katastroficznym, ale w gruncie rzeczy poczciwym wizjom panny Grety, co to wyobraża sobie koniec świata jako rodzaj złej pogody, może wyglądać koniec świata naprawdę, chociaż nasza gorycz może być osłodzona świadomością, że nastąpił on w tak zwanej „dobrej sprawie”, to znaczy – gwoli odsunięcia wszystkich zagrożeń od bezcennego Izraela. Właściwie wszystkie państwa, które – mniejsza o ty, czy słusznie, czy nie – uważane były za potencjalne zagrożenie dla bezcennego Izraela, zostały wtrącone w stan krwawego chaosu – z wyjątkiem złowrogiego Iranu. Toteż wprawdzie w roku 2009 prezydent Peres obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, że Izrael na Iran nie uderzy – ale to były dawne czasy, gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych był prezydent Obama, podczas gdy teraz prezydentem Stanów Zjednoczonych jest Donald Trump, który dla udelektowania bezcennego Izraela gotów jest na wszystko tym bardziej, że jego wybór w listopadzie w znacznej mierze zależy od amerykańskiej żydokomuny, która – niezależnie od tego, czy skacze przed bezcennym Izraelem z gałęzi na gałąź, czy nie – robi mu koło pióra. Gdyby jednak prezydent Trump zbombardował Iran atomowymi kartaczami, wyżarzając go na 3 metry w głąb ziemi, to kto wie, czy z wdzięczności za wybawienie bezcennego Izraela od ostatniego zagrożenia nie zostałby wynagrodzony kolejną prezydenturą? Dzięki temu bowiem Iran przestałby być problemem, a bezcenny Izrael mógłby pławić się w pierwotnej niewinności i kłuć świat w chore z nienawiści oczy nieubłaganym palcem żydowskiej martyrologii. Co tu dużo gadać; Adolf Hitler miał mnóstwo plusów ujemnych – jak powiedziałby Kukuniek – ale również, chociaż oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” – miał plusy dodatnie. Gdyby nie on, to trudniej byłoby utrzymywać bezcennemu Izraelowi specjalny status, który kardynał Anioł Sodano scharateryzował w krótkich żołnierskich słowach, że „od jednych narodów wymaga się czegoś, a od innych narodów nie wymaga się nic”. I pomyśleć, że to wszystko dzięki Hitlerowi i jego bzikom!
A skoro już jesteśmy przy Hitlerze i bezcennym Izraelu, to niepodobna nie zauważyć, jak zimny ruski czekista Putin ograł naszych Umilowanych Przywódców. Wygłaszając piramidalne, w iście stalinowskim stylu, łgarstwa na tema polskiej kolaboracji z Hitlerem, sprowokował naszych Umiłowanych Amatorów do zademonstrowania świętego oburzenia. Jestem pewien, że właśnie o to mu chodziło, bo w ten sposób – po pierwsze – włączył Rosję do skoordynowanych polityk historycznych: niemieckiej i żydowskiej. Zmierzają one z jednej strony do stopniowego zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę, a z drugiej – w czym celuje polityka historyczna zydowska – do przerzucania tej odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego wyznaczono Polskę. Ruskim szachistom to wcale nie wadzi, przeciwnie; skoro Niemcy są już „dobrzy”, to Rosjanie – tym bardziej – co jeszcze w 2009 roku ustalił raz na zawsze prezydent Peres z prezydentem Miedwiediewem, a co zostało następnie potwierdzone pomnikiem Armii Czerwonej w Izraelu. Po drugie – zimny ruski czekista oskarżył Polskę o kolaborację z Hitlerem niemal w przeddzień debaty Kongresu USA nad raportem sekretarza Pompeo o istnieniu świata, w którym to – jak twierdzi pan red. Żakowski – zmieści się też raport w sprawie realizowania przez Polskę żydowskich roszczeń majątkowych.
Żale i lamenty naszych Umiłowanych Przywódców dały ruskim szachistom okazję do polemik i eskalacji oskarżeń, a wiadomo, że „qui s`excuse – s`accuse” – co się wykłada, że kto się tłumaczy, ten się oskarża. Zatem ten jazgot miał niewątpliwie na celu odpowiednie nastawienie kongresmanów, którzy przecież i bez tego wiedzą, że trzeba słuchać starszych i mądrzejszych. Po trzecie – oskarżenia Putina służą umocnieniu strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego, co w Niemczech może być przyjęte wprawdzie bez ostentacji, ale z wdzięcznością, zwłaszcza w sytuacji napięcia w stosunkach z USA, które w Niemczech trzymają swoje wojska. Ale to jeszcze nic w sytuacji, gdy – po czwarte – pan prezydent Andrzej Duda najpierw oświadczył, że skoro Putin ma być głównym mówcą na uroczystościach rocznicy wyzwolenia obozu oświęcimskiego w Yad Waszem, to on do Izraela nie pojedzie. Potem chyba albo sam się zreflektował, jakie głupstwo by zrobił, albo zwrócił mu na to uwagę ktoś mądrzejszy, bo zaczął „stawiać warunki”. Ale nie Putinowi, co to, to nie – tylko izraelskim organizatorom imprezy – żeby pozwolili mu tam przemówić. A oni – no cóż; albo mu pozwolą, albo nie. Ale po co mieliby mu pozwolić w sytuacji, kiedy będzie przemawiał Putin? Toteż nie sądzę, by mu pozwolili, więc nie będzie miał innego wyjścia, jak do Izraela nie pojechać. W rezultacie Putin powtórzy w Yad Waszem to wszystko, co już powiedział, dodając może jakieś pikantne szczegóły – i to pójdzie w świat, bo „prasa międzynarodowa” już tam odpowiednio to nagłośni – a polskich jęków nikt nie wysłucha, bo rządowej telewizji nie słuchają nawet w Polsce, a cóż dopiero – za granicą? Najwyraźniej pan prezydent zapomniał przestrogi Mickiewicza, że „kto tam, gdzie trzeba, zamilczy roztropnie, a wytrwa choć pod młotem – celu swego dopnie”. Gdyby tedy poczekał z polemiką aż do uroczystości, a potem – przemawiając już bez uprzedniej konieczności zabiegania o pozwolenie – rozsmarował go na podłodze, to świat dowiedziałby się i o rosyjskich łgarstwach i o polskiej replice. Ale stało się inaczej, za sprawą ochotników, którzy skwapliwie skorzystali z okazji, żeby Putinowi nawymyślać, co postawiło polskiego prezydenta w obliczu upokarzającej konieczności proszenia o pozwolenie zabrania głosu. Ale tak to jest, kiedy do polityki biorą się Zasrancen – co jest zresztą wyjaśnieniem uprzejmym, bo inne są jeszcze gorsze.
Literackie inspiracje
Podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju trwają przygotowania do uroczystości Trzech Króli, kiedy to, zgodnie z nową świecką tradycją, urządzane są ich przemarsze przez miasta, świat znalazł się na krawędzi wojny. To nie jest do końca prawda z tą wojną, ale o tym za chwilę, bo na razie jeszcze o Trzech Królach.
Jak wiadomo, przybyli oni ze Wschodu, prawdopodobnie Środkowego, a więc z terenu dzisiejszego Iraku, Iranu, a może Afganistanu, Pakistanu, czy nawet Indii, bo przecież imperium Aleksandra Wielkiego, dzięki któremu język grecki upowszechnił się na wielkich obszarach ówczesnego świata, sięgało aż do Indusu. O ile w tamtych czasach Trzej Królowie podróżowali bez przeszkód, a nawet sami wyznaczali sobie szlaki podróżne („inną drogą powrócili do krainy swojej” - wspomina Ewangelia) – to dzisiaj już by tak nie było. Po pierwsze, Herod natychmiast kazałby ich aresztować pod zarzutem terroryzmu, a przynajmniej – szpiegostwa, jako, że przedostali się na teren bezcennego Izraela, to znaczy – oczywiście Królestwa Judzkiego, co przecież na jedno wychodzi – bez stosownych zezwoleń. W dodatku ich podróż inspirowana była pogłoską o narodzinach jakiegoś Króla, to znaczy – żydowskiego i to w dodatku w sytuacji, kiedy władza Heroda była zatwierdzona przez społeczność międzynarodową – a to wskazuje na dywersyjne motywy tej podróży. Dlaczegóż to Trzej Królowie nie z tego, ni z owego, nagle tak się przejęli narodzinami żydowskiego króla, że aż zapragnęli złożyć mu osobistą wizytę? To bardzo podejrzana sprawa zwłaszcza, że Królestwo Judzkie pozostawało pod parasolem ochronnym Rzymu, podobnie jak współczesny Izrael – Stanów Zjednoczonych – więc nie można wykluczyć, że obejrzenie króla żydowskiego było tylko pretekstem, za którym kryła się nie tylko antyżydowska, ale i antyrzymska dywersja, uknuta przez jakichś szatanów z państwa islamskiego. Na domiar złego wieźli oni ze sobą złoto, kadzidło i mirrę, czyli – brudne pieniądze i narkotyki, w związku z czym decyzja Heroda byłaby w całej rozciągłości zaaprobowana nie tylko przez jerozolimski, ale i rzymski Sanhedryn. W tej sytuacji Trzej Królowie zostaliby prawomocnie skazani przez jakiś niezawisły sąd na karę śmierci i straceni, podobnie jak złowrogi Saddam Husajn, co świat przyjąłby z westchnieniem ulgi, a rządowa telewizja przedstawiłaby to jako kolejny sukces Polski pod rządami „dobrej zmiany”, bo czyż to nie dowód rosnącej siły naszego kraju, kiedy wrogowie Naszego Najważniejszego Sojusznika i Sojusznika Naszego Najważniejszego Sojusznika są odsyłani w zaświaty?
Ale mniejsza już o Trzech Króli, skoro świat stanął na krawędzi wojny. Z tą wojną, to jest tak, że ona cały czas się toczy, a jeśli nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, to dlatego, że dzisiaj nikt już nikomu nie wypowiada żadnej „wojny”, a tylko wprowadza do różnych bantustanów swoje wojska pod pretekstem „operacji pokojowej”, albo „misji stabilizacyjnej”. Tak właśnie powiedział izraelski premier Beniamin Netanjahu – że Izrael włączy się do walki o pokój. Przewidziało te rzeczy już dawno Radio Erewań, do którego zwrócił się zaniepokojony słuchacz z pytaniem, czy będzie wojna. Radio Erewań odpowiedziało, że żadnej wojny oczywiście nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Toteż w ramach operacji pokojowych, misji stabilizacyjnych, walki o pokój a także – jaśminowych i innych, kolorowych rewolucji, wszystkie państwa uważane w przeszłości za potencjalne zagrożenie dla bezcennego Izraela, zostały wtrącone w stan krwawego chaosu i obecnie stanowią zagrożenie dla siebie samych. Wszystkie – z wyjątkiem miłującej pokój Jordanii, która w 1994 roku podpisała z Izraelem traktat pokojowy i złowrogiego Iranu, który nic, tylko kombinuje, jakby tu bezcennemu Izraelowi zaszkodzić, a nawet – horrible dictu! - zetrzeć go z powierzchni ziemi. Toteż nic dziwnego, że amerykański prezydent Donald Trump, który dla bezcennego Izraela gotów jest na wszystko, zwołał do jakiejś piwnicy bez okien na Florydzie różnych ważniaków, którzy namawiali się, jakby tu sprowokować Iran do uderzenia na Stany Zjednoczone. Rada w radę uradzili, że najlepiej będzie zabić jakiegoś generała, to znaczy – nie „jakiegoś”, tylko ważnego, bo wtedy złowrogi Iran nie będzie miał innego wyjścia, jak wejść w stan wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Widać wyraźnie, że chociaż w tej piwnicy nie było okien, to klamki chyba jednak były, bo generał został szczęśliwie zabity. Ponieważ prezydent Trump jest tylko rok starszy ode mnie, to domyślam się, co mogło go inspirować do tego, by w ten właśnie sposób sprowokować złowrogi Iran do wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Otóż w 1958 roku weszła na ekrany angielska komedia „Mysz, która ryknęła”. Alpejskie księstwo Fenvick, rządzone po staroświecku przez Księżnę, ma problem z jakimś kalifornijskim winiarzem, który robi podróbki wina z Fenvicku, podkopując w ten sposób gospodarkę księstwa. Interwencje nie odnoszą skutku, więc doradca Księżnej podsuwa pomysł, by Fenvick wypowiedział Stanom Zjednoczonym wojnę. Zaskoczonej Księżnej wyjaśnia, że Fenvick tę wojnę oczywiście przegra – i o to właśnie chodzi. Wystarczy popatrzeć na kwitnące Niemcy Zachodnie, czy Japonię, które przegrały wojnę z Ameryką. Księżna tedy zatwierdza plan, armia Fenvicku wynajmuje holownik, którym płynie do Nowego Jorku, gdzie po różnych perypetiach wchodzi w posiadanie wynalezionej właśnie przez szalonego profesora superbomby, z którą ucieka do Fenvicku. Stany Zjednoczone uznają swoją przegraną i do pałacu Księżnej, która swemu doradcy czyni gorzkie wyrzuty, że wszystko poszło odwrotnie, przybywa amerykański wysłannik, by podpisać warunki kapitulacji. Okazuje się jednak, że ta wizyta jest tylko przykrywką dla tajnej operacji CIA, która próbuje odzyskać bombę – ale próba się nie udaje, niczym późniejsza inwazja w Zatoce Świń i w rezultacie Fenvick zostaje mocarstwem światowym, któremu podlizują się nie tylko Stany Zjednoczone, ale również Moskwa („miłujący pokój ludzie radzieccy...” - i tak dalej).
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby prezydent Trump, który mógł przecież ten film zapamiętać, postanowił przed jesiennymi wyborami urządzić rodakom takie przedstawienie, w którym nie tylko zaprezentowałby się publiczności w charakterze twardziela, a przy okazji – o ile złowrogi Iran dałby się sprowokować, niczym prezydent Duda zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi – wyświadczyłby przysługę bezcennemu Izraelowi, który z wdzięczności mógłby na jakiś czas poskromić amerykańską żydokomunę, żeby prezydentowi Trumpowi nie robiła koło pióra. Od dawna powtarzam, że literatura, a więc i film, znacznie wyprzedza tak zwane „życie”, którym, póki co, możemy się cieszyć, dopóki nie rozlegną się strzały i wszyscy padną zabici. Tak przecież kończą się powieści, kiedy autor nie ma już żadnego dobrego pomysłu na rozwikłanie intrygi.
Ilustracja © Digitale Scriptor (DeS) ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz