W książce „Kryzys państwa opiekuńczego” jej autor Pierre Rosanvallon przedstawia bardzo ciekawą tabelę ilustrującą wzrost wydatków publicznych we Francji na przestrzeni 150 lat, od roku 1815 do 1965. Szczęśliwa Francja, gdzie okupacje i wojny nie zniszczyły państwowych archiwów… Autor zauważa prawidłowość: podczas każdej zawieruchy wojennej lub rewolucyjnej zwiększa się poziom wydatków publicznych w stosunku do produktu krajowego brutto – ale już po ich zakończeniu nie wraca do poziomu poprzedniego. Oznacza to, że władza państwowa (biurokracja rządowa? świat banksterski?) starannie dba oto, by zachować nadzwyczajne uprawnienia budżetowo-finansowe uzyskane na czas wyjątkowy.
W roku 1815 (abdykacja Napoleona) wydatki publiczne Francji stanowiły prawie 12 procent produktu krajowego brutto; przez kilka lat pozostawały na tym poziomie, potem obniżyły się do 10 procent; ten stan rzeczy utrzymywał się do 1870 roku, do wojny francusko-pruskiej Podczas wojny rosną do prawie 19 procent; potem opadają, ale nie do przedwojennych 10 procent, ale do 16 procent ( tylko w jednym roku 1914 opadają do 14 procent).
Po I wojnie światowej skaczą gwałtownie do 29 procent (i tylko w latach 1925-29 opadają do 15 procent), aby w kolejnych latach – 1930-34 – utrzymywać się na poziomie 30 procent PKB, a w latach 1935-1939 -… 36 procent! Po II wojnie światowej nie schodzą już poniżej 36 procent, a w latach 1965-69 podnoszą się do poziomu prawie 37 procent PKB Francji.
Niezależnie od postępu idei socjalistycznych w świecie – wojny stwarzają ekstra-okazje do umacniania się władzy wobec obywateli.
Przeżywamy dziś wojnę światową z koronawirusem i ekonomiści na ogół są zgodni, że będzie ona miała fatalny wpływ na światową gospodarkę. Różnice dotyczą tylko stopnia pesymizmu. Na wojnie, jak na wojnie – jedne kraje pokonają wroga szybciej, inne –wolniej, jedne poniosą większe straty, inne – mniejsze, jedne odbudują swe gospodarki szybciej, inne wolniej.
Podczas „walki z kryzysem finansowym” z pierwszej dekady obecnego wieku Stany Zjednoczone „wykreowały” bilion dolarów wirtualnego pieniądza na zwalczenie wroga, Unia Europejska – prawie drugie tyle euro. Wpuszczenie w światowy obieg nawet wirtualnego pieniądza w takiej ilości - wszak dolar i euro to waluty światowe – oznacza zarazem zwiększenie udziału „wydatków publicznych” w stosunku do amerykańskiego i unijnego produktu brutto – jak i gigantyczne fałszerstwo pieniądza, jakim pozostaje zawsze jego arbitralna emisja. Takie działania muszą się odciskać na finansach świata efektem inflacyjnym – pytanie tylko, gdzie i kiedy efekt ten – w dobie globalizacji - występuje potem najostrzej i najprędzej. Że inflacja jest cichym złodziejem okradającym przede wszystkim biednych – rzecz wiadoma… Emisja pieniądza uratowano natomiast… banki. Czy nie byłoby korzystniej, gdyby to wyspecjalizowanym w spekulacjach bankom (z ich ledwo 10 procentową rezerwą!) pozwolono upaść?...
Podczas trwającej teraz wojny z koronawirusem poszczególne kraje deklarują nadzwyczajne wydatki przeznaczone na pokonanie wroga. Koszty tej wojny – łącznie ze stratami gospodarczymi – zapowiadają się jako bardzo wysokie. Rodzi się zatem pytanie, czy po tej wojnie wydatki publiczne powrócą do przedwojennego poziomu, czy też „wskoczą” na poziom wyższy i utrzymają się na nim …do kolejnego kryzysu wojennego?
Jak to może wyglądać w Polsce? Po wygranej wojnie z koronawirusem, gdy Bruksela (czytamy: Berlin) ochłonie z szoku, z pewnością zechce ze zdwojoną siłą odzyskać wpływy i nadwątloną ostatnio siłę oddziaływania na gospodarki swych członków, zwłaszcza – tych słabszych. Z pewnością zatem – i z większym animuszem - powróci do szantażu sankcjami, w związku z rzekomym „łamaniem praworządności” w Polsce. Taki szantaż może być tym skuteczniejszy, im więcej strat poniesie Polska w wojnie z epidemią. Na taką „miękkość powojenną” spekuluje chyba także cześć opozycji, próbująca utrudniać lub paraliżować bieżącą działalność władz w tej wojnie?...
Po wygranej – miejmy nadzieję – wojnie z koronawirusem staniemy, sądzę, przed dwiema możliwościami: odrabiać straty poprzez radykalną liberalizacje gospodarki, uwolnienie przedsiębiorczości i oddolnej inicjatywy gospodarczej, obniżenie podatków, opodatkowania pracy, likwidacji „obszarów koncesjonowanych” ,ograniczanie biurokracji państwowej i samorządowej – albo brnąć w rozwiązania etatystyczno-socjalistyczne, zatem iść w stronę większej centralizacji gospodarki, w stronę narodowego socjalizmu.
Ta pierwsza opcja nie byłaby chyba popularna pośród „obozu dobrej zmiany”, nawiązującego do gospodarczej polityki przedwojennej sanacji – ale jej realizacja przez „totalną opozycję” (gdyby do władzy doszła) groziłaby tym, czym zawsze charakteryzowały się dotąd rządy łże-liberałów: złodziejstwem, aferami i wysługiwaniem się zagranicznym mocodawcom.
Rządy PiS to nie jest, rzecz jasna, gospodarczy liberalizm; ale rządy PO też nie, a nawet – wcale.
Ilustracja © Digitale Scriptor (DeS) ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz