Aspekt międzynarodowy
Za kadencji Donalda Trumpa nastąpił wzrost napięcia w stosunkach niemiecko-amerykańskich. Niemcy już od początku lat 90-tych, do spółki z Francją, stały się wyznawcami doktryny „europeizacji Europy” - co jest pseudonimem cierpliwego i metodycznego wypychania Stanów Zjednoczonych z polityki europejskiej. Niemcy pamiętają bowiem, że wskutek dwukrotnego wtrącenia się USA do europejskiej polityki przegrały dwie wojny, które przecież mogły wygrać. Obecnie chcą się ze swego terytorium pozbyć amerykańskiego wojska, dzięki czemu nie tylko uchyliłyby kolejny skutek wojny przegranej przez Adolfa Hitlera, ale i zwiększyły swobodę manewru. Przyspieszenie na tym kierunku nastąpiło do warszawskiej deklaracji prezydenta Trumpa, że bardzo podoba mu się projekt „Trójmorza” i USA będą go wspierały. Ten projekt zagraża trzem interesom niemieckim, bo – po pierwsze – podważa niemiecką hegemonię w Europie Środkowej, po drugie – blokuje program budowy IV Rzeszy, a po trzecie – umożliwiłby państwom tego regionu uwolnienie się od ograniczeń narzuconych im przez niemiecki projekt „Mitteleuropa” z roku 1915. Ponieważ po ponownym przejściu Polski pod kuratelę amerykańską, na pozycji lidera sceny politycznej została osadzona ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, to obalenie tego rządu stało się niemieckim priorytetem. Niemcy wykorzystują w tym celu instytucje Unii Europejskiej. Wypada przypomnieć, że kiedy jesienią 2015 roku powstał rząd Beaty Szydło, to – chociaż jeszcze nie zdążył niczego zrobić, a nawet niczego powiedzieć – Niemcy za pośrednictwem Komisji Europejskiej zaczęły go podgryzać, inicjując procedurę badania stanu demokracji w naszym bantustanie. Zakończyło się to nieudanym „ciamajdanem” w grudniu 2016 roku, po, którym przyszła kolej na walkę o „praworządność”. Ona zresztą nadal trwa, bo właśnie ogłoszono, że jeśli Polska nie wycofa się z dyscyplinowania niezawisłych sędziów, którzy – podobnie, jak wariaci i parlamentarzyści – zostali immunizowani od wszelkiej odpowiedzialności – to nie tylko będą obcinane subwencje, ale Europejski Trybunał Sprawiedliwości surowe nałoży kary. Ale to jest jedna taktyka, podczas gdy taktyka druga, skierowana jest na osiągniecie celu w postaci zmiany rządu w Polsce drogą postępującej anarchizacji państwa, która w końcu doprowadzi do powszechnych rozruchów, co stworzy warunki do uruchomienia procedur wynikających z ustawy nr 1066, podpisanej w roku 2014 przez prezydenta Komorowskiego. Jak wiadomo, niezależnie od „klauzuli solidarności” z traktatu lizbońskiego. dopuszcza ona i legalizuje udział formacji zbrojnych obcych państw w tłumieniu rozruchów na terenie Rzeczypospolitej. Chodzi o to, by w ten sposób na pozycji lidera politycznej sceny naszego bantustanu osadzić wspomnianych folksdojczów, którzy Polskę z projektu Trójmorza wycofają. Anarchia i osłabienie Polski leży również z interesie Żydów, którzy ani myślą z rezygnacji obrabowania Polski pod pretekstem „roszczeń”, czemu Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie nie tylko nie ośmiela się przeciwstawić, ale skutecznie torpedowało próby zablokowania tego rabunku przez środowiska Polonii Amerykańskiej. Wprawdzie rządząca ekspozytura Żydom podlizuje się, jak może, ale gdy chodzi o pieniądze, to na żadną żydowską lojalność liczyć nie można, więc obserwujemy ścisłą koordynację polityki żydowskiej z niemiecką, co wyraża się między innymi w tonie niemieckich i żydowskich mediów i gazet dla Polaków.
Aspekt polityczny
Ekipa „dobrej zmiany”, realizująca projekt historycznej rekonstrukcji przedwojennej sanacji, która była formacją etatystyczną, jeśli nie socjalistyczną, próbuje z kolei podporządkować władzy politycznej wszystkie dziedziny życia w myśl art. 4 ust. 1 konstytucji kwietniowej z 1935 roku, według którego „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. Wynika z tej formuły, że poza państwem nie ma i nie powinno być żadnego życia. Poza „państwem” a więc – poza ramami wyznaczonymi przez państwową biurokrację, której rozbudowa, ponad politycznymi podziałami, postępowała nieustannie przez ostatnie 30 lat. Ekipa „dobrej zmiany” postanowiła umocnić swoją władzę poprzez dzielenie się z obywatelami okruszkami ze stołu pańskiego, co przyjmuje postać programów rozdawniczych. Ponieważ większa część obywateli nie rozumie mechanizmów funkcjonowania państwa, więc nie zdaje sobie sprawy, że jest przez rząd przekupywana ich własnymi pieniędzmi, dzięki czemu ekipa „dobrej zmiany” utrzymuje się na pozycji lidera politycznej sceny.
Ale – podobnie jak to było za komuny, kiedy partia, po rozgromieniu „reakcyjnego podziemia” i spacyfikowaniu społeczeństwa w okresie „małej stabilizacji”, zaczęła rozpadać się na zwalczające się gangi, podobnie jak to było za sanacji po śmierci Józefa Piłsudskiego – również i ta historyczna rekonstrukcja wykazuje daleko idące podobieństwa. Naczelnikowi Państwa coraz trudniej utrzymać jedność swego politycznego obozu, targanego walkami diadochów tym bardziej, że – w odróżnieniu od komuny – bezpieka nie trzyma już tych politycznych gangów w ryzach, tylko sprzymierza się to z tym, to z tamtym, w zależności również od tego, w którą stronę popchną ją jej zagraniczni mocodawcy, którym się wysługuje.
Nieprzejednana opozycja, czyli folksdojcze i lewica podobnie jak PSL, nie prezentuje żadnego alternatywnego modelu państwa, a jej nienawiść do ekipy „dobrej zmiany” wynika z jednej strony z podkręcania przez Naszą Złotą Panią, a z drugiej – z wściekłości, że sama wcześniej nie wpadła na pomysł dzielenia się okruszkami łupów z obywatelami. Widać to było podczas ostatniej kampanii przed wyborami parlamentarnymi, w której tylko Konfederacja przedstawiła alternatywną koncepcję państwa, nie biorąc udziału w licytowaniu się „bandy czworga”, która wyda więcej pieniędzy zrabowanych uprzednio obywatelom.
Wydaje się, że w tych warunkach Naczelnik Państwa podjął ostatnią próbę zapanowania nad sytuacją, a nawet odzyskania politycznego przywództwa nad tą częścią opinii publicznej, która nie tylko nie bierze udziału w komunistycznej rewolucji, ale jest do niej usposobiona wrogo. Ponieważ wśród duchowieństwa, w znacznym stopniu zaabsorbowanego własnymi problemami seksualnymi, nie widać przywódcy na miarę Prymasa Wyszyńskiego, toteż Naczelnik Państwa wykombinował sobie, że tym przywódcą zostanie on. W tym celu jednak potrzebne było wywołanie kryzysu, żeby nim zarządzać, stając na czele, jako unus defensor fidei i patriae.
Detonatorem okazało się orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tzw. aborcji eugenicznej. Środowiska zaangażowane w rewolucję komunistyczną i destabilizowanie państwa polskiego natychmiast wykorzystały tę sposobność do przystąpienia do własnej gry. Udało im się wzbudzić spory rezonans nie tylko wśród „kobiet”, które przez promotorów obecnej strategii rewolucyjnej zostały wytypowane na proletariat zastępczy, ale i wśród młodzieży płci obojga, która chętnie wykorzystała okazję do zadymy i imprezowania, w dodatku patetycznie motywowanego „walką o prawa”. Wydaje się, że skala protestów zaskoczyła Naczelnika Państwa, co świadczy o tym, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego powinna zostać rozpędzona. Jeśli sama w tym nie uczestniczy, czego wykluczyć nie można, bo przecież i ona, podobnie jak inne bezpieczniackie watahy, kontynuuje służbę dla central wywiadowczych naszych przyjaciół i sojuszników, to najwyraźniej nie rozpoznała skali zagrożenia. Żeby bowiem przygotować takie przedsięwzięcie od strony finansowej, logistycznej i organizacyjnej, przemyśleć strategię i taktykę, musi być organizacja. Tymczasem poza panią Martą Lempart z kilkoma przyjaciółkami, które razem z nią właśnie utworzyły Sowiet Koordynacyjny, jako alternatywny ośrodek władzy, wysuwający postulat zmiany rządu, nic o tej organizacji nie wiadomo, a w każdym razie nie widać, by ABW ją infiltrowała, chyba, że przygotowała to wszystko sama. Dodatkową poszlaką, która na to wskazuje jest to, że Naczelnik Państwa, który przecież od niedawna jest wicepremierem kontrolującym wszystkie resorty siłowe, kiedy wreszcie – dopiero po ogłoszeniu przez pana Roberta Bąkiewicza o powstaniu Straży Narodowej – zdecydował się zabrać głos, to wygłosił apel... do cywilów, to znaczy – zwolenników PiS i członków Klubów Gazety Polskiej. Świadczy to o trzech sprawach; po pierwsze, Naczelnik Państwa wystraszył się, że może mu pod bokiem wyrosnąć alternatywa, która przejmie inicjatywę, a wtedy marzenia o odzyskaniu rządu dusz rozwieją się w mglistość. Po drugie – że wie, iż nie może liczyć na formacje, które rzekomo mu podlegają i wreszcie po trzecie – że widoczne gołym okiem objawy abdykacji państwa mogą być wykalkulowane. Chodzi o to, by rozzuchwalona bezkarnością tłuszcza zrobiła wreszcie coś okropnego, żeby zreflektowała się nawet ta część opinii publicznej, która z nienawiści do „Kaczora” się z nią solidaryzuje, a wtedy nastąpi uderzenie. Jest to przypuszczenie uprzejme, bo znacznie bardziej prawdopodobna jest motywacja partyjnicza, a jeśli tak, to tylko patrzeć, jak Naczelnik Państwa albo potknie się o własne nogi, albo zostanie wyręczony przez Naszą Złotą Panią, która poderwie zadaniowaną dywersyjnie część ukraińskiej diaspory w Polsce do „wołynki” i w ten sposób uzyska legitymację do interwencji, do zmiany rządu i pacyfikacji mniej wartościowego narodu tubylczego, którego w tych warunkach Żydzi zoperują nie tylko bez trudu, ale i bez narażania się na ewentualne dąsy opinii międzynarodowej.
Aspekt ideologiczny
Jakby było mało intensywnej indoktrynacji komunistycznej w latach pierwszej komuny, to społeczeństwo polskie stało się obiektem intensywnego duraczenia również po sławnej transformacji ustrojowej. Można nawet powiedzieć, że ta indoktrynacja padła na grunt bardziej podatny, niż za pierwszej komuny. Wtedy bowiem tylko idiota mógł wierzyć w przechwałki komunistycznych janczarów, że są oni pionierami nowoczesności. W schyłkowym okresie komuny sami janczarowie już w to nie wierzyli, więc nie byli już w stanie nikogo natchnąć, nawet jakby któryś chciał. Ale dzięki komunie uzyskali dominację na wydziałach humanistycznych uniwersytetów, dzięki czemu mogli uchwycić przyczółki do kolejnej rewolucyjnej ofensywy. Udało im się dzięki temu oduraczyć znaczną cześć młodzieży, która egalitarystyczne frazesy bierze za perły wiedzy i nie zdaje sobie sprawy, że nie o żaden egalitaryzm tu chodzi, tylko o przerobienie historycznych europejskich narodów na „nawóz historii”, którym Judejczykowie będą użyźniali swoje pardesy – bo oni wiedzą, co dobre i na żadne „internacjonalizmy” i walkę z „:rasizmem” i „ksenofobią” u siebie nie dają się nabierać. Słusznie postępują, bo jeszcze tego brakowało, by sami mieli wierzyć w propagandę przeznaczoną na użytek „gojów”. Tej ofensywie nie przeciwstawiała się żadna zorganizowana i wpływowa siła, bo politycy zajęci rozgrabianiem zasobów państwowych i przepychaniem się przy korycie, w ogóle o tym nie myśleli, a garstki, która próbowała, większość Polaków nie chciała słuchać. Z funkcji narodowego przewodnika moralnego abdykowało również duchowieństwo katolickie, w którego szeregach rozgorzały walki frakcyjne, niczym w PZPR. Uważam bowiem, że w Kościele zachodzą takie same procesy, jak w partii komunistycznej, tyle, że opóźnione o fazę, czyli jakieś 50 lat. Kościół bardzo się zbiurokratyzował, wskutek czego można odnieść wrażenie, jakby Duch Święty z tych rozbudowanych biur gdzieś wyparował. Nas nic się zdało podlizywanie się młodzieży, komplementowanie jej jako „wiosny Kościoła”, bo gołym okiem widać było, że to tylko taka „mowa-trawa”, a tak naprawdę, to chodzi o sprawozdawczość. Świadectwo wiary w coraz większym stopniu było zastępowane socjotechniką, różnymi spędami, które wprawdzie od strony ilościowej mogły robić wrażenie, podobnie jak w latach 80-tych ostentacyjne „nawrócenia” hunwejbinów „lewicy laickiej” - ale kiedy się okazało, iż certyfikat przyzwoitości można uzyskać bez pośrednictwa Kościoła, to żydowska gazeta dla Polaków, w obronie przez „państwem wyznaniowym” proklamowała wojnę z „ajatollahami”. Szkoda, że księża nie zapamiętali „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, a zwłaszcza fragmentów o feldkuracie Ottonie Katzu, bo wtedy może nie utraciliby tak szybko poczucia rzeczywistości.
W rezultacie tę próżnię wypełniła żydokomuna ze swoimi utytułowanymi propagandzistami. To właśnie ona przez ostatnie kilkadziesiąt lat przygotowała kadry nauczycielskie, które z kolei w tym duchu, to znaczy – znowu w duchu „nowoczesności” zaczęły formować młodzież. Nawet jeśli nie przejmuje się ona również politycznie poprawnymi dyrdymałami, to chętnie korzysta z możliwości imprezowania, bez względu na to, czy to będzie „pielgrzymka zawierzenia”, czy „Przystanek Woodstock”, czy wreszcie „rewolucja macic”. Stała się rzecz niedobra, żeby nie powiedzieć – tragiczna – bo wiele wskazuje na to, iż zerwana została więź pokoleniowa narodu polskiego, a to w perspektywie najbliższych 50 lat grozi jego uwstecznieniem do poziomu narodowości, a nawet gorzej – nawozu historii. Widać to między innymi w zubożeniu języka mówionego. Ten proces już się zaczął, chociaż jeszcze nie doszedł do fazy, którą mogłem obserwować we Francji, gdzie ukształtowały się dwa francuskie narody. Łatwo było rozpoznać, z kim się ma do czynienia, zwłaszcza cudzoziemcowi. Przynależnych do pierwszego narodu francuskiego cudzoziemiec mógł zrozumieć, a tych drugich – już nie – bo między sobą porozumiewali się oni beknięciami. Rozumieli się wprawdzie, ale z drugiej strony – cóż za treści można wyrazić przy pomocy beknięcia? Dobrze mi – niedobrze mi, przysuń się – odsuń się, albo wreszcie, przy większej irytacji - „wypierdalaj”, podczas gdy przy pożądaniu – „będziemy się jebać”. We współczesnym polskim języku mówionym stany emocjonalne wyrażane są przy pomocy dwóch pojęć: „super” i „mega”. W tej sytuacji nic dziwnego, że licealiści uformowani i podjudzeni przez żydokomunę gotowi są demonstrować pod takimi właśnie hasłami. To jest kategoria, o której wspomina żydowski Talmud, według którego „goje” to tylko takie człekopodobne zwierzęta. To nie chrześcijanie, to nawet nie poganie – bo poganie mają jednak własne religie. To właśnie już mamy, dzięki takim osobistościom, jak pan red. Michnik, jak pani Monika Płatek, czy pani Inga Iwasiów, tegośmy się dochowali.
Aspekt prawny
Orzeczenie TK, które stało się detonatorem awantury stwierdza, że tzw. aborcja eugeniczna jest sprzeczna z konstytucją. To akurat prawda, niezależnie od tego, czy taka opinię wygłasza trybunał zatwierdzony przez Sanhedryn, czy nie. Jeśli bowiem art. 38 konstytucji stanowi, że Rzeczpospolita „każdemu człowiekowi” zapewnia „prawną ochronę życia” , to jest oczywistą oczywistością, że ta ochrona obejmuje każdego człowieka, bez względu na fazę jego życia, bez względu na stan jego zdrowia, a także bez względu na to, czy jego życie zostało zainicjowane na skutek gwałtu, czy – jak to mówi poeta – poczęte „w skupieniu cnotliwem”. Co więcej – konstytucja stwierdza, że tej gwarancji prawnej ochrony życia każdemu człowiekowi udziela „Rzeczpospolita”, to znaczy, że Rzeczpospolita nie może się od tej powinności uchylić i abdykować, uzależniając losy człowieka od „kobiety”, czy pana doktora.
Skoro już sobie to wyjaśniliśmy, to teraz pora się zastanowić, jak taka gwarancja powinna wyglądać. Mamy do wyboru dwie drogi; albo zagłębiać się w coraz gęstszą kazuistykę, albo sformułować zasadę ogólną i dopuszczać wyjątki. Dotychczasowe ustawodawstwo brnie w kazuistykę, no a efekty są widoczne. Dlatego jeszcze raz przypominam zgłoszony przeze mnie jeszcze w początkach lat 90-tych projekt ustawy w postaci jednego zdania, będącego dodatkowym paragrafem art. 148 kodeksu karnego, który traktuje o zabójstwie człowieka. Zdanie to brzmiało następująco: „W razie zabójstwa dziecka jeszcze nie urodzonego, sąd może podżegacza uwolnić od kary.” Wynikało z tego, że również w fazie prenatalnej mamy do czynienia z „człowiekiem”, a nie „zlepkiem komórek”, jak uważa moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która – nawiasem mówiąc – też jest „zlepkiem komórek”, w dodatku już starzejących się i z tego powodu częściowo zdegenerowanych, więc nie powinna sobie zbyt wiele o sobie wyobrażać. Po drugie – że w tej sytuacji każde intencjonalne przerwanie życia takiego człowieka jest „zabójstwem”, a skoro państwo istnieje i ustanawia prawa, to nie powinno ogłaszać swego desinteressement w tak ważnej sprawie. Jeśli bowiem pozostawiłoby taką decyzję „kobiecie”, to na zasadzie wnioskowania a maiori ad minus (komu wolno czynić więcej, temu wolno czynić mniej) decyzje to tym, czy dokonać kradzieży, powinno pozostawić złodziejowi, który przecież też ma prawo wyboru, więc pod tym względem niczym nie różni się od „kobiety”.
Ale w kodeksie karnym, w jego części ogólnej, są zawarte instytucje wyłączające i przestępczy charakter czynu i odpowiedzialność karną. Jedną z nich jest stan wyższej konieczności, który polega na tym, że dla ratowania jednego dobra możemy poświęcić dobro inne i jedynym warunkiem jest, by między dobrem poświęconym, a dobrem ratowanym nie było jakiejś rażącej dysproporcji. Dlatego też nie ma żadnych wątpliwości w sytuacji, gdy ciąża zagraża życiu matki. Dobro poświęcone jest równorzędne z dobre ratowanym. Wątpliwości powstają w sytuacji, gdy ciąża wprawdzie życiu matki nie zagraża, ale w świetle wiedzy medycznej człowiek znajdujący się w fazie prenatalnej może tej fazy nie przeżyć, a jeśli nawet przeżyje, to nie będzie zdolny do samodzielnego życia. Innymi słowy, czy z prawnej ochrony życia można wyprowadzić obowiązek stosowania tzw. „uporczywej terapii”. Mamy z nią do czynienia w sytuacji, gdy człowiek nie jest trwale zdolny do życia bez podłączenia do specjalistycznej aparatury, na przykład sztucznego płuca, sztucznego serca, czy sztucznych nerek. O ile mi wiadomo, prawo nie zmusza do prowadzenia uporczywej terapii, podobnie etyka katolicka też nie nakłada na nikogo takiego obowiązku.
W tej sytuacji decyzja o przerwaniu życia takiego człowieka może być wprawdzie usprawiedliwiona okolicznościami, ale nawet i wtedy „Rzeczpospolita” nie powinna abdykować. W każdym takim przypadku prokuratura powinna wszcząć śledztwo, którego celem byłoby wyjaśnienie, czy w danym przypadku chodziło o zaniechanie uporczywej terapii, czy nie. Jeśli tak, to śledztwo powinno zostać umorzone, a jeśli nie – to sprawa powinna trafić do sądu, który mógłby podżegacza, czyli matkę dziecka uwolnić od kary nawet w przypadku stwierdzenia winy umyślnej, jeśli inne okoliczności wskazywałyby na niecelowość i niepotrzebne okrucieństwo wymierzonej kary. Wtedy i wykonawca takiego zabójstwa mógłby skorzystać ze złagodzenia kary, jako że nie towarzyszyły mu pobudki niskie, tylko przeciwnie – szlachetne w postaci współczucia i pragnienia zaoszczędzenia niepotrzebnych cierpień. Ale to nie on powinien o tym decydować, podobnie jak uwolnieniu się od kary nie powinien decydować podżegacz, tylko „Rzeczpospolita” - bo to ona udziela konstytucyjnej gwarancji.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz