OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

„Kobiety niepodległości. Wspomnienia z lat 1910–1918”

Innym razem miałam przewieźć karabiny….


W szafach było moc prochu, piroksyliny, lontów, broni oraz blankietów paszportowych – wszystko to zapowiadało groźne następstwa. Czekałam więc i słuchałam w naprężeniu, co się dzieje w sąsiednim pokoju. Wszystkie papiery, które mogłyby kompromitować właścicielkę mieszkania, mieściły się wyłącznie w moim pokoju. Byłam przygotowana, że w każdej chwili wejdą do mego pokoju. Miałam przy sobie swój paszport. Na pogotowiu też trzymałam dwa rewolwery.

Wspomnienia z czasów współpracy autorki z Oddziałem Lotnym POW zamieszczone w zbiorze „Kobiety niepodległości. Wspomnienia z lat 1910–1918”.

W końcu listopada 1914 roku przydzielono mnie wraz z kilkoma niewiastami z Oddziału Żeńskiego POW do Oddziału Lotnego. Praca ta była niebezpieczna, odpowiedzialna i dość skomplikowana.

Któregoś dnia na przykład naładowano dwie walizy materiałami wybuchowymi (proch, lonty, piroksylina) i wydano mi rozkaz: „Obywatelka ma to przewieźć do Lublina”. Rozkaz wypełniłam bez słowa. Była to dosyć ciężka sprawa, gdyż niebezpieczeństwo mocniejszego potrącenia walizy wywoływało zaraz widmo katastrofy. A do tego trzeba było udawać, że walizy są lekkie, gdyż dla bezpieczeństwa dźwigało się je własnoręcznie.

Lublin – noc – hotel. Znów udawanie przed służbą hotelową, opowiadanie różnych historyjek dla odwrócenia podejrzeń. Wszystkie te materiały dostarczyłam we właściwe ręce.

Innym razem miałam przewieźć karabiny, przeznaczone do opanowania jednej z instytucji rosyjskich, z której trzeba było wydobyć ważne dokumenty, blankiety paszportowe, pieczęcie itd., a także zniszczyć rosyjskie listy poborowe. Karabiny były owinięte w koc i papier i owiązane misternie. Zostały one położone na górnej półce do spania w przedziale wagonu drugiej klasy, w którym na nieszczęście jechały trzy żony oficerów rosyjskich. Jedna z nich, chcąc ulokować się na feralnej półce do spania, podniosła moją paczkę, która swym ciężarem pociągnęła jej rękę w dół. Wzrok pytający, zaniepokojone zdziwienie… Musiałam się tłumaczyć i, co więcej, w niedługim czasie zniknąć z przedziału wraz ze swoją paczką. I skoro tylko pociąg zatrzymał się w Lublinie, pędzić co prędzej do dorożki.

Chłopcy mieli wysadzać most


Został mi też we wspomnieniach wieczór wigilijny. Oddział Lotny zebrał się wtedy w komplecie, jakby na pożegnanie, gdyż następnego dnia o świcie chłopcy mieli wysadzać most. Gwarzyło się o tym i owym, snuliśmy marzenia o przyszłej Polsce. Między nami był także nasz komendant, Tadeusz Żuliński.

Mieliśmy przesiedzieć noc całą, aby nie zwracać uwagi wychodzeniem z mieszkania po zamknięciu bramy. Około godziny drugiej w nocy usłyszeliśmy dzwonek alarmowy. Cisza nagła zaległa, wszystkie ręce sięgały po broń, postanawiając w razie najścia policji bronić się do ostatka. Obstawiliśmy obydwa wejścia. Po chwili dzwonek ozwał się ponownie. Zapytałam, kto dzwoni, siląc się na głos najbardziej spokojny. Odpowiedziała mi cisza. Trwaliśmy w pogotowiu, ujawniając nawet chęć odwetu tym, którzy tak długo znęcali się nad Polską. Tym razem jednak dzwonki okazały się tylko wyrazem niezadowolenia naszego sąsiada, gdyż chwilami, chociaż półgłosem, śpiewaliśmy pieśni tęsknoty za wolnością.

Doczekaliśmy razem godziny szóstej rano. Potem krótka odprawa, jeszcze krótsze pożegnanie i z bronią w kieszeniach poczęli chłopcy wymykać się z domu. Na razie wieści o nich nie było żadnej. Mimo to my, niewiasty, pracowałyśmy nadal, krzątając się koło zdobywania broni i materiałów wybuchowych.

Po paru dniach wzywają mnie. Miałam się zająć dostarczeniem żywności dla nich, bo powrócili ranni. Chłopcy wyczerpani, po dwóch dniach pracy i głodu mieli pozostawać w swych pokojach starannie zakonspirowani, nie mogąc się pokazywać na ulicy, ze względu na otrzymane rany; my więc byłyśmy łącznikami pomiędzy nimi a światem. Muszę dodać, że owe przytułki lotniaków to były niestety mieszkania tychże członków Oddziału Lotnego. Któż bowiem inny dałby mieszkanie na podobny użytek.

Skład broni w otomanie


Ośrodkiem takim było mieszkanie, a raczej pokój, obywatela „Małego” przy ulicy Kruczej oraz moje mieszkanie na Wilczej. W pierwszym lokalu mieściło się także laboratorium, w którym preparowano materiały wybuchowe. Mieszkanie przy ulicy Wilczej musiałam opuścić już po dwu miesiącach, gdyż gospodarz mi je wymówił.

Wyprowadziłam się więc na ulicę Nowogrodzką, gdzie zajęłam dwa ładne pokoje (mieszkała już wówczas ze mną moja matka i młodszy brat, obecnie już nieżyjący). Mieszkanie to nie mogło nasuwać najmniejszych podejrzeń, ale pokój mój zawierał wiele niebezpiecznych przedmiotów. Schodzili się przy tym tu wszyscy członkowie Oddziału Lotnego, ale żeby nie zwracać uwagi, nie dzwonili nigdy, pukali tylko w ścianę i ja sama im otwierałam.

Z gospodarzami, uciekinierami z Kalisza, trzeba było bowiem postępować bardzo dyplomatycznie. Ponieważ zdarzało się nieraz, że któryś z lotniaków przychodzić musiał w mojej nieobecności, czynił to więc zwykle tylko jeden. Najczęściej przychodził mój brat, „Mały”, którego brano za mego narzeczonego: nie wyprowadzałam ich z błędu. Komiczne jednak było, gdy „Mały” musiał opuścić Warszawę i gdy zaczął przychodzić już inny. Wtenczas moi gospodarze stwierdzali, że omylili się, godząc się widocznie łatwo na tego drugiego.

W otomanie, na której sypiałam, był skład broni różnego kalibru. Pewnego dnia obywatel „Orwid”, ów nowy łącznik, przyszedł podczas mojej nieobecności, aby zabrać parę sztuk broni. Wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz. Rozłożył broń i zaczął ją wybierać i czyścić. Trwało to dość długo. Nadeszła posługaczka, żeby sprzątnąć; zastała drzwi zamknięte. Zrobiła więc alarm, który jakoś udało się mojej matce uspokoić.

Innym razem zastałam u siebie przybyłego z Lublina obywatela Emila, który parę dni przedtem został ciężko ranny podczas akcji lotniaków. Zdołał jednak ujść z rąk Moskali. Musiałam mu wtedy odstąpić mój pokój na parę dni, aż się wyleczył.

Los jednak stale prześladował Emila i wreszcie w roku 1915 na dwa czy trzy dni przed wyjściem Moskali został on literalnie zarąbany szablami przez kozaków. W celu leczenia Emila przychodziła do nas dr Maria Kasperowiczowa, która całemu Oddziałowi Lotnemu oddawała wtedy nieocenione wprost usługi. Nie mówiąc już o tym, że przychodziła niezwłocznie na każde wezwanie do chorego lotniaka, ale poza leczeniem całkowicie bezinteresownym dostarczała jeszcze środków opatrunkowych, czasami nawet w większej ilości bez żadnego zwrotu kosztów. W ten sposób Oddział Lotny miał swego lekarza, jedynego lekarza w Warszawie, do którego zwracał się zawsze z całym zaufaniem.

Po pieniądze do Petersburga


Po trzech miesiącach mego zamieszkiwania na ulicy Nowogrodzkiej sądziłam, że tak może pozostać nadal, jednakże obywatel Roman [„Barski” – pseudonim Tadeusza Żulińskiego] zauważył kiedyś, że już „wszystkie wróble na dachu śpiewają moje nazwisko”, i że prawdopodobnie będę musiała opuścić Warszawę na czas dłuższy. Miałam wielką ochotę przedostać się do Legionów. Nie doszło jednak do tego, bo właśnie potrzebna byłam w Lublinie, dokąd wyjechałam niedługo. Najpierw jednak musiałam się zająć oczyszczeniem mego mieszkania. Miałam u siebie moc prochu, lontów i dużo różnego rodzaju broni. Przewiozłam ten bagaż do innego locum. Potem znikłam z Warszawy na tydzień.

Dostałam właśnie rozkaz udania się do Petersburga, aby tam wśród kolonii polskiej zebrać trochę pieniędzy. Ponieważ przez pięć lat studiów mieszkałam w tym mieście i znałam tu dużo Polaków, sądziłam, że uda mi się dla organizacji zebrać pokaźną sumę. Spotkał mnie jednak zawód. Najwięcej było takich, którzy bali się nie tylko wpisać na listę ofiarowaną sumę pieniędzy lub brać ode mnie pokwitowania zupełnie bezpieczne, ale po prostu bali się mojej osoby.

Jedni z lękiem dawali znikome grosze, dodając jeszcze: „Aby tylko nie na bojową robotę”, drudzy w ogóle w mniej lub więcej delikatny sposób pozbywali się mnie jak najrychlej. Zaznaczyć tu muszę, że zwracałam się przeważnie do osób bardzo zamożnych. Nieliczne tylko jednostki ofiarowały większe sumy: to byli ludzie, którzy później faktycznie wykazywali wielką ideowość. Przy tej sposobności namawiałam niejednego, by porzucił rosyjską karierę i wracał do kraju. Ale tym ludziom żal było intratnych posad, wykręcali się, że nie mogą pozostawić rodziny bez kawałka chleba itd. Zmienili oni swoje zapatrywanie z chwilą wybuchu rewolucji w Rosji, kiedy to falanga tych patriotów wyruszyła do Polski, aby tu bez żadnych skrupułów szukać sobie odpowiednich stanowisk.

Do Warszawy przywiozłam trochę pieniędzy, ale więcej jeszcze goryczy i żalu.

Moskal coraz zawziętszy


Gdy tylko nastały wakacje, wyjechałam do Lublina, do którego wezwała mnie tamtejsza komenda. Pieniędzy zaoszczędzonych miałam bardzo niewiele, ale obliczyłam, że jeśli będę jadała obiady co drugi dzień w jakiejś taniej kuchni, to mi wystarczy ta suma na miesiąc. W Lublinie musiałam zamieszkać na przedmieściu, czyli na tzw. Rurach, gdyż wówczas rosyjska policja nie pozwalała mieszkać w mieście bez ściśle określonych ku temu powodów.

Ulokowałam się, oczywiście, w jednym z mieszkań organizacyjnych. Tam odbywały się czasem nasze zebrania, tam była szwalnia, tj. przychodziły tu niewiasty z POW, aby szyć plecaki i chlebaki dla strzelców. Właścicielką tego mieszkania była Maria Optołowiczówna, należąca do Oddziału Żeńskiego POW. Zamieszkiwała ona wraz z matką staruszką jeden pokój, ja zaś ulokowałam się w drugim. Zabrałam się od razu do żmudnej roboty – szyfrowania adresów i „prania” paszportów. Do szyfrowania wymyślało się najdziwaczniejsze klucze, aby w razie wsypy żandarmeria nie mogła ich w żaden sposób odczytać.

Po dwóch tygodniach głodówki musiałam przyjąć obiady ofiarowane mi przez sympatyków. Do dziś dnia wspominam z wielką wdzięcznością tych ludzi, którzy swym taktem dawali mi na każdym kroku poznać, że to przygarnięcie do siebie ludzi pracujących w organizacji uważali za swój obowiązek.

Atmosfera w Lublinie z każdym dniem stawała się cięższa. Czytaliśmy chciwie komunikaty wojenne, chwilami błysk radości opanowywał zmęczonych, chociaż jeszcze nie uświadamiających sobie tego zmęczenia lotniaków. Czasem znów zdawało się, wszystko runie w przepaść… A Moskal w przeczuciu bliskiego końca swego panowania stawał się coraz zawziętszy. Tropili nas, gdzie tylko mogli. Najpierw rozpoczęły się obławy na „czerwone bilety”. Wkrótce dostało się i nam. Pewnej nocy jednocześnie zarządzono rewizje w kilkunastu mieszkaniach członków POW. Taką rewizję przeżyłam sama.

Rewizja


Było to w pewną noc lipcową. Wszyscy w domu pokładli się już spać. Ja również, zmęczona po całodziennej pracy, udałam się na spoczynek. Ale zasnąć długo nie mogłam. Nagle usłyszałam głośny dzwonek w bramie do stróża. Drgnęłam niespokojnie, ale starałam się wytłumaczyć sobie, że to ktoś wraca do domu o spóźnionej porze. Nasłuchiwałam jednak dalej. Dzwonek zadźwięczał po raz wtóry, a potem zaczęto dobijać się do bramy. W tej chwili byłam prawie pewna, że to rewizja. Upłynęło parę chwil i usłyszałam mocne szarpnięcie klamki u drzwi wejściowych naszego mieszkania.

Kiedy staruszka zapytała przez drzwi, kto to, odpowiedziano jej niecierpliwie: „Tielegrama”. Usiadłam na swym posłaniu, łapiąc kurczowo za rewolwer. W tym momencie przemknęło mi przed oczami całe moje życie, rodzina i dom. Po chwili położyłam broń na miejsce i sięgnęłam do szuflady po pieczęcie i szyfry. Trzymając te paczki w ręce, podeszłam do okna. Przy świetle księżyca zobaczyłam wyraźnie stojących na podwórzu żołnierzy z lufami karabinów nastawionymi wprost w nasze okna. Cofnęłam się więc cichutko i położyłam się znowu na swoje posłanie.

W szafach było moc prochu, piroksyliny, lontów, broni oraz blankietów paszportowych – wszystko to zapowiadało groźne następstwa. Czekałam więc i słuchałam w naprężeniu, co się dzieje w sąsiednim pokoju. Wszystkie papiery, które mogłyby kompromitować właścicielkę mieszkania, mieściły się wyłącznie w moim pokoju, u niej zaś były tylko plecaki uszyte przez nasze niewiasty. Słyszałam, jak wyrzucano z szaf różne rzeczy, jak odsuwano różne meble. Domyślałam się też, że szukano nawet w piecach. Byłam przygotowana, że w każdej chwili wejdą do mego pokoju. Miałam przy sobie swój paszport, którym chciałam się zasłonić, przypuszczając, że nie mają nakazu na moje nazwisko, ale bardzo na to liczyć nie mogłam. Na pogotowiu też trzymałam dwa rewolwery.

W pewnym momencie usłyszałam, jak jeden z żandarmów zapytał: „A jak się nazywa osoba, która tam mieszka?”. Ale ani Maria, ani jej matka nie wiedziały mego nazwiska, gdyż przy wprowadzaniu się do nich sama dałam paszport stróżowi do meldunku, a im powiedziałam tylko pseudonim. Teraz tłumaczyły się, że nazwiska mego nie pamiętają, gdyż wprowadziłam się niedawno. Powiedziały więc tylko, że jestem nauczycielką. Przerwali na chwilę indagację, bo w tej chwili zajęła ich jakaś inna sprawa, ale po chwili znów zapytywali o mnie, przygadując: „Tam na wierno my by naszli wsio cztonado”. Powiedzieli też: „Tam żiwiot charoszaja pticzka, my jejo pojmajem”.

Rewizja trwała przeszło dwie godziny, potem zaczęto pisać protokół. Żandarmi zażądali atramentu, który był tylko w moim pokoju. Maria musiała więc wejść do mojego pokoju. Siląc się na spokój, przepraszała mnie półgłosem. Udawałam, że śpię, nie odzywając się do niej ani słówkiem. Za chwilę wysłali sami do mnie Marię po bibułę. Po skończonym pisaniu zażądali podpisu Marii. Czytali głośno, a ja słuchałam uważnie. Główną treścią tego protokołu było, że nie znaleziono nic karygodnego, prócz austriackiego bagnetu. Z plecaków wytłumaczyła się Maria dość sprytnie, że uszyła je w celu zarobkowym dla wojska rosyjskiego.

Aresztowania


Po skończonym czytaniu kazali Marii ubrać się w płaszcz i kapelusz i wyszli, pozostawiając jednego żandarma, z którym Maria miała wyjechać. Domyśliłam się więc od razu, że padła ofiarą. Teraz jednak nie miałam możności się nad tym zastanawiać, bo musiałam ratować rzeczy organizacyjne. Zerwałam się w jednej chwili. Wiedziałam, że mam bardzo ważne papiery ukryte pod jednym ze schodków, które prowadziły na strych.

Gdy tylko Maria wyszła z żandarmem, pobiegłam w tym kierunku. W tejże chwili usłyszałam głos żandarma, który mówił, że musi powrócić na schody. Prawie w jego oczach wróciłam do swego pokoju z dość dużą paczką. Ledwo zamknęłam drzwi od swego pokoju, usłyszałam, jak żandarm pytał staruszkę, gdzie ma schowane jeszcze inne rzeczy. „Gdzie macie wasze kryjówki?”. Staruszka Bogu ducha winna tłumaczyła się, jak mogła, tym bardziej że o niczym nie miała pojęcia. Na pożegnanie rzekł jeszcze: „My z panią jeszcze się zobaczymy!”. Po wyjściu żandarma usłyszałam rozdzierający płacz i wołanie za córką, gdyż wiadome się stało, że Marię odwieziono dorożką do więzienia.

Nie wychodziłam jednak ze swego pokoju. Zaczęło świtać. Przekonałam się, że jest cisza i wyszłam do staruszki. Starałam się ją uspokoić, ale oczywiście na próżno. Gdy tylko usłyszałam, że stróż otwiera bramę, poszłam natychmiast zawiadomić swoich o rewizji. Zachowując odpowiednie środki ostrożności, dotarłam do zastępcy komendanta okręgu lubelskiego POW obywatela „Artura” [Wincentego Gisgesa] i obywatelki Heleny [Szymańskiej], komendantki Oddziału Żeńskiego. Natychmiast rozesłaliśmy tę wieść po mieście, ale dowiedzieliśmy się również, że tej nocy dokonano już kilku rewizji i aresztowano kilka osób z POW. Między aresztowanymi byli także i dwaj bracia Korolkowie, uczniowie gimnazjum.

Ciężki to był dzień. Na rozkaz komendanta okręgu obywatela „Armaka” zarządzono jak największą czujność. Pomimo to w ciągu dnia nastąpiło jeszcze jedno aresztowanie, które wyrwało z naszego grona cennego człowieka. Był nim obywatel „Artur”.

W tym czasie znajdowali się także w więzieniach różni wybitni ludzie, biorący udział w ruchu niepodległościowym i aresztowani na terenie Lubelszczyzny. Przeto w Oddziale Lotnym powstała myśl odbicia ich wszystkich. Nasze niewiasty czyniły wywiady, gdzie przebywają aresztowani i kiedy żandarmeria chce ich wywieźć z Lublina. Dowiedziano się dokładnie, którego dnia i o której godzinie naznaczony jest transport więźniów na wschód.

Oddział Lotny uzbroił się. Niewiasty dowiedziały się, że wszyscy, oprócz Marii, będą zakuci w kajdany i otoczeni taką ilością wojska, że wszelka próba uwolnienia ich pociągnęłaby za sobą tylko większą ilość ofiar i nie doprowadziłaby do pożądanego celu. Dla tych przyczyn uzbrojeni i przygotowani już lotniacy musieli zrezygnować ze swych zamierzeń i patrzyli z rozpaczą, jak towarzysze ich, brzęcząc kajdanami, szli ulicą i przesyłali im ukradkiem ostatnie pożegnanie.

Odpowiedzią na aresztowanie i wywiezienie współtowarzyszy było przecięcie komunikacji telegraficznej i telefonicznej dokoła Lublina oraz założenie pocisków wybuchowych pod pociągi wojskowe.

Nie wszyscy z wywiezionych w ów pamiętny dzień powrócili do Polski. W kilka miesięcy potem nadeszła wiadomość, iż Maria Optołowiczówna umarła w Moskwie na galopujące suchoty. Jakie były losy innych wywiezionych, nie jest mi wiadomo. Wiem tylko jeszcze, że obywatela „Artura” po kilkunastu miesiącach więzienia wypuszczono na wolność z powodu braku dowodów, bo papiery jego zaginęły w czasie podróży.

Ostatnie dni Moskali


My, pozostali w Lublinie, musieliśmy głębiej wejść w podziemia, bo Moskale, cofając się na polu walki, tropili nas coraz bardziej. Były to już ich dnie ostatnie. Ustępujące wojsko, cofając się, podpalało całe wsie lub poszczególne domy, wzniecając tym popłoch wśród ludności i zmuszając ją do ucieczki na wschód z całym mieniem i dobytkiem.

Z szeregów organizacyjnych POW wybrano po wsiach do Oddziału Lotnego najbardziej zdecydowanych ludzi, których wyćwiczono specjalnie w obchodzeniu się z materiałami wybuchowymi i zaopatrzono ich odpowiednio. Akcja ich polegała głównie na wywiadach, które miały być dostarczone przez front Komendantowi. Równocześnie przy pomocy organizacji wiejskiej wysadzono pociągi z amunicją na kolejkach: Chełm–Zamość i Motycz–Kraśnik. Zorganizowano także samoobronę przeciwko podpalaniu wsi przez pozostawiane w tym celu oddziały kozaków. W Lublinie również powstała taka samoobrona. Do tej akcji wciągnięto obywateli miejscowych.

W miarę coraz większego prześladowania czujność nasza wzrosła. Nie nocowaliśmy dwóch nocy w jednym mieszkaniu i zmienialiśmy ciągle lokale biur.

I ujrzałam polskiego ułana


Rankiem 30 czerwca 1915 roku obudziły nas silne wybuchy. Na razie nie mogliśmy zrozumieć, co to miało znaczyć, bo właśnie ostatnio strzały armatnie pod Lublinem zaczęły słabnąć. Zaczął ogarniać nas niepokój. Na mieście dowiedziałam się, że dworzec jest spalony, gmach poczty stoi w ogniu, władze rosyjskie już wyjechały, komunikacja telegraficzno-telefoniczna jest przerwana. Poczuliśmy wtedy, że wybiła nasza godzina. Oddział Lotny nie tracił czasu. Opanował on instytucje, w których pozostały resztki dokumentów, nie zabranych z pośpiechu przez Moskali. Milicja objęła rządy nad bezpieczeństwem miasta. Z ulic usuwano tłum, aby zrobić miejsce dla zbliżającego się wojska Piłsudskiego. Trudno jednak było poddać się temu rygorowi, bo oto nastąpiła chwila spełnienia naszych najskrytszych marzeń.

Wyrwałam się tedy poza kordon milicji i oto na Krakowskiem Przedmieściu ujrzałam polskiego ułana, wjeżdżającego na ulicę Lublina. Trzymał on w ręku krótki karabin, nastawiony do strzału na wypadek zasadzki, ale jednocześnie potrafił witać tych, dla których był symbolem wyzwolenia. Widziałam sama łzy w oczach starca, który na widok polskiego ułana ukląkł i wyciągnął doń ręce, jakby w modlitwie.

Niedługo przyjechał cały oddział. Zawrzała wśród nas praca. Na godzinę czwartą po południu kom. „Armak” zwołał zbiórkę na placu katedralnym, tam też od razu zorganizowano biuro werbunkowe, które miałam prowadzić. Przez trzy dni radości promiennej garnęli się do nas ludzie. Werbunek dał dwa tysiące ochotnika. Zaczęto od razu ich ćwiczyć i wysyłać na front.

Wytrwaliśmy w naszej pracy do końca. Wszystkie nasze trudy, groza wiecznego niebezpieczeństwa i udręki zapisały się w naszych duszach jak najpiękniejsze karty całego życia. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy tym pokoleniem, które mogło oddać siebie w walce o wolność.


© Zofia Szturm de Sztrem
Fragmenty z książki „Kobiety niepodległości. Wspomnienia z lat 1910–1918”
opublikowane 29 listopada 2019 przez:
www.Tygodnik.TVP.pl



Zofia Szturm de Sztrem (1891–1965) – nauczycielka i działaczka niepodległościowa. Po ukończeniu gimnazjum w Astrachaniu podjęła studia w Żeńskim Instytucie Pedagogicznym w Petersburgu (1907). W tym okresie związała się z polskimi organizacjami młodzieżowymi – zrzeszającą studentki „Spójnią” oraz lewicowym Związkiem Młodzieży Postępowo-Niepodległościowej. W 1912 roku wstąpiła do PPS. Po wybuchu pierwszej wojny światowej, podobnie jak wielu studentów zaangażowanych w działalność ZMP-N, przyjechała do Warszawy, aby włączyć się w prace na rzecz umocnienia obozu niepodległościowego na terenach pozostających pod władzą Rosjan. Zaangażowała się w działalność Oddziału Lotnego WP oraz POW. Zajmowała się wówczas m.in. przewożeniem rozkazów, broni, materiałów wybuchowych oraz nielegalnej literatury. Od maja 1915 roku przebywała w Lublinie, pracując w tamtejszym kole Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego i w Oddziale Żeńskim POW. Następnie przeniosła się do Kielc, gdzie objęła posadę nauczycielki w gimnazjum żeńskim Emilii Znojkiewiczowej. Ostatnie miesiące okupacji spędziła w Warszawie, uczestnicząc m.in. w pracach Pogotowia Bojowego PPS. Po odzyskaniu niepodległości pracowała jako nauczycielka, m.in. w warszawskim gimnazjum żeńskim Zofii Kurmanowej (prawdopodobnie od 1932 roku była dyrektorką tej szkoły). Aktywnie działała również w nauczycielskich związkach zawodowych oraz w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet. W okresie okupacji hitlerowskiej brała udział w tajnym nauczaniu oraz w akcji pomocy więźniom Pawiaka. Po wybuchu powstania warszawskiego wywieziono ją do pracy w fabryce. Po zakończeniu wojny powróciła do Warszawy i do pracy pedagogicznej – była m.in. organizatorką, a następnie dyrektorką Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego. Odznaczona Orderem Virtuti Millitari, Krzyżem Niepodległości z Mieczami oraz trzykrotnie Krzyżem Walecznych. Zamężna z Tadeuszem Herfurtem, członkiem POW i oficerem WP. [Tygodnik TVP, nr.106/2019]




Kobiety w walce o niepodległość w latach 1910-1918 to „ciche bohaterki”. Jednak dzięki najnowszej publikacji Muzeum Historii Polski te „ciche bohaterki” odzyskują głos.


„Po nieudanej próbie stworzenia rządu koalicyjnego, Piłsudski powołał na premiera socjalistę, Jędrzeja Moraczewskiego […]. Rząd ten, najściślej współpracując z Piłsudskim, wprowadził w życie równouprawnienie kobiet. Uznano, że kobiety, które wykazały tyle zmysłu państwowego i ofiarności udziałem w Legionach, jako kurierki i członkinie POW oraz pracując dla wojska w organizacjach pomocy, mają prawo zasiadać w parlamencie” – zapisała w swoich wspomnieniach Aleksandra Piłsudska.

W otoczeniu naczelnika państwa prawdopodobnie zdawano sobie sprawę z tego, że gdyby nie masowe zaangażowanie kobiet, „historia obozu legionowo-peowiackiego i tzw. lewicy niepodległościowej mogła potoczyć się zupełnie inaczej” – czytamy we wstępie.

Na tom składają się wspomnienia jedenastu uczestniczek ruchu niepodległościowego: Stefanii Kudelskiej, Janiny Bendekówny, Hanny Rzepeckiej, Zofii Zawiszanki, Barbary Kossuthówny, Marii Rychterówny, Haliny Chełmickiej, Jadwigi Barthel de Weydenthal, Zofii Szturm de Sztrem, Zofii Plewińskiej i Wandy Gertzówny. Te relacje są świadectwem zróżnicowanej kobiecej aktywności przed wybuchem, jak i w trakcie I wojny światowej. Ze wspomnień dowiadujemy się o działalności kobiet w drużynach strzeleckich i Lidze Kobiet, w Naczelnym Komitecie Narodowym, Legionach oraz Polskiej Organizacji Wojskowej. Autorki wspomnień oraz ich towarzyszki „broni” pełniły wówczas funkcję nie tylko organizatorek i urzędniczek, ale również kolporterek bibuły, kurierek, dywersantek czy wywiadowczyń. Niektóre z nich w męskim przebraniu służyły jako legionistki.

Mobilizacja oddziałów żeńskich Polskich Drużyn Strzeleckich przebiegała na początku sierpnia 1914 roku chaotycznie – brak było jednoznacznych rozkazów ze strony władz Związku Strzeleckiego, a także był to okres wakacyjny i wiele członkiń organizacji nie było w Krakowie i we Lwowie. „Ile w naszej pracy było błędów, ile bieganiny, ile dyletantyzmu – Bóg jeden wie. Zresztą całe organizowanie owej +armii powstańczej+, jaką wtedy chcieliśmy – było wielką improwizacją” – wspominała po latach Stefania Kudelska.

Na początku sierpnia członkinie Związku Strzeleckiego i Polskich Drużyn Strzeleckich, wspierane przez sympatyczki ruchu strzeleckiego i zgłaszające się ochotniczki, zajmowały się przede wszystkim organizacją intendentury i wyżywienia dla zmobilizowanych oddziałów. Pewna grupa kobiet wyruszyła również na początku sierpnia za zmobilizowanymi strzelcami do Królestwa.

„Pełnię funkcję sanitariuszki, agitatorki, prowiantowej – wszystko w zależności od okoliczności i potrzeby. Mam szaloną pracę przy organizowaniu kuchni dla kompanii. A poza tym masowe opatrywanie pokaleczonych lub odparzonych nóg. Żołnierze zakurzeni, zmęczeni marszem, klną siarczyście na niewygodne buty. Nie przyznaję się oczywiście do tego, że to ja je dostarczyłam, i zabieram się do licznych operacji: przekłuwam patyczkiem pęcherze na nogach, jodynuję skaleczenia i zakładam bandaże” – wspominała Ludmiła Modzelewska.

Zofia Plewińska zapisała: „Zgłosiłam się do pracy wojskowej nie pod wpływem nagle powziętej decyzji: czyn ten był wynikiem kolejnych rozważań i przygotowań. Gdy miałam jedenaście lat, postanowiłam zgłosić się, jak będę duża, do jakiejś organizacji mającej na celu walkę orężną dla uzyskania niepodległości. Przyczyną tego były, być może ,tradycje rodzinne, które znałam od dziecka. Ojciec mój brał udział w powstaniu [styczniowym], dziad jeden walczył w 1831 roku, drugi zmarł młodo, zesłany na Sybir; pradziad odbył kampanię napoleońską. Jakżeż takie czyny mogły się nie upamiętnić?”.

O wpływie tradycji rodzinnych na podjęcie decyzji o zaangażowaniu się w działalność niepodległościową napisała również Wanda Gertzówna. „Od najmłodszych lat marzeniem moim było zostać żołnierzem w wojsku polskim. Ojciec mój, powstaniec 1863 roku, żył nadzieją ujrzenia niepodległej Polski. Często też zbierali się u nas powstańcy, aby snuć nić rojeń o Polsce wolnej. I ja marzyłam, wychowywana na opowiadaniach bohaterskich. Marzyłam i czekałam, aż przyszła wielka wojna i wtedy to zaczęto coraz głośniej mówić o konieczności zbrojnego wystąpienia przeciw moskiewskiej nawale i o Strzelcach, co już chwycili za broń” – czytamy w jej wspomnieniach.

Zebrane w tomie wspomnienia tworzą zbiorowy portret dzielnych i ofiarnych bojowniczek o niepodległość Polski. Pozwalają również spojrzeć z innej, kobiecej, perspektywy na historię odradzającego się państwa polskiego.

Książka „Kobiety niepodległości. Wspomnienia z lat 1910-1918” w opracowaniu Kamila Piskały i Marty Sikorskiej-Kowalskiej ukazała się nakładem Muzeum Historii Polski, jako 8. tom serii „100-lecie niepodległości. Wspomnienia i pamiętniki”.


© Anna Kruszyńska / Polska Agencja Prasowa
30 listopada 2019
www.PAP.pl





różni autorzy
„Kobiety niepodległości.
Wspomnienia z lat 1910–1918”


Premiera: grudzień 2019
Wydawca: Muzeum Historii Polski
ISBN: 9788365248367

KUP OD WYDAWCY (książka)
KUP OD WYDAWCY (e-book)
KUP W AMAZON


Opis wydawcy:
Na tom składają się wspomnienia jedenastu uczestniczek ruchu niepodległościowego. Relacje te są świadectwem zróżnicowania kobiecej aktywności w przededniu i w trakcie Wielkiej Wojny: mówią o działalności w drużynach strzeleckich i Lidze Kobiet, w Naczelnym Komitecie Narodowym, Legionach czy Polskiej Organizacji Wojskowej. Autorki i ich towarzyszki pełniły wówczas funkcje nie tylko organizatorek i urzędniczek, lecz także kolporterek bibuły, kurierek, dywersantek oraz wywiadowczyń, niektóre w męskim przebraniu służyły jako legionistki. Narracje autobiograficzne, wybrane i opracowane przez Kamila Piskałę i Martę Sikorską-Kowalską, tworzą zbiorowy portret ofiarnych bojowniczek, pozwalają też spojrzeć z nowej perspektywy na historię odrodzenia państwa polskiego. Przypominają zasługi „cichych bohaterek” naszej niepodległości.

W książce zamieszczono wspomnienia Jadwigi Barthel de Weydenthal, Janiny Benedekówny, Haliny Chełmickiej, Wandy Gertz, Barbary Kossuthówny, Stefanii Kudelskiej, Zofii Plewińskiej, Marii Rychterówny, Hanny Rzepeckiej, Zofii Szturm de Sztrem i Zofii Zawiszanki. Szkice te stanowią obszerny wybór spośród relacji uczestniczek walki o niepodległość zawartych w dwóch tomach opublikowanych pod koniec trzeciej dekady XX wieku przez komitet redakcyjny pod przewodnictwem Aleksandry Piłsudskiej. W niniejszym wydaniu teksty uporządkowano tak, by Czytelnik mógł – przez pryzmat indywidualnych losów autorek – śledzić rozwój zaangażowania kobiet w ruch niepodległościowy w sposób możliwie płynny i z uwzględnieniem chronologii.







Ilustracje © CC-BY Muzeum Historii Polski

Redakcja ITP niniejszym informuje Szanownych Czytelników, że NIE otrzymaliśmy żadnego wynagrodzenia (pieniężnego lub w jakiejkolwiek innej postaci) za promowanie powyższej książki, a nasi redaktorzy nabyli ją za własne pieniądze. Wszelkie filmy, publikacje i inne wydawnictwa, jakie są promowane przez naszych redaktorów, pojawiają się na naszych łamach tylko i wyłącznie wtedy, gdy MY SAMI uznamy je za warte polecenia naszym Czytelnikom. To właśnie jest jedna z zalet posiadania przez nas absolutnej i niczym nieskrępowanej niezależności od kogokolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2