Rozstanie z Janem Kobuszewskim wielu ludzi przeżywa szczególnie boleśnie. Składa się na to wiele okoliczności. To jeden z symboli czasów młodości dla masy Polaków.
Niesie ze sobą wspomnienie odchodzących w przeszłość, a świetnych form rozrywki: tradycyjnego komediowego teatru najlepszego gatunku czy literackiego kabaretu. Nawet dawnych ukochanych komedii filmowych, z dziełami Stanisława Barei na czele, choć grał w nich tylko epizody, jak twierdził z własnego wyboru, pasował do nich idealnie swoim cokolwiek cwaniackim wdziękiem.
Kobuszewski: studium przypadku
Zdaje nam się, że był nieustannie obecny w polskich domach, nie tylko jako aktor, ale człowiek-instytucja, swoisty kustosz polskiej rozrywki. Starsze pokolenia pamiętają choćby kapitalne telewizyjne Dobranocki dla Dorosłych, których był gospodarzem w epoce Gierka. W rzeczywistości apogeum tej jego pozycji przyniosły lata 60. i 70. Potem gościł u nas rzadziej, w Teatrze Telewizji nie występował między 1981 i 1989 roku, odgrodzony od Jaruzelskich mediów.
W latach 90. nie był już gwiazdą bardzo upolitycznionych kabaretów Olgi Lipińskiej, wystąpił ledwie w kilku odcinkach. Nowe formy rozrywki tym bardziej nie miały już dla niego wielu ciekawych ofert. Ale pozostał ważnym aktorem teatralnym, a jego mniej już liczne wizyty na telewizyjnym ekranie traktowaliśmy jako coś oczywistego.
Nawet w ostatnich latach, kiedy choroba odsunęła go od aktorskiej aktywności, powracał. Nie jako celebryta, ale bohater ciepłych opowieści rodzinnych i adresat sentymentów. Domyślano się w nim, i słusznie, człowieka o tradycyjnych poglądach, zresztą mówił szczerze o swojej religijności. To dodatkowy powód sympatii tych Polaków, którzy słabo się odnajdują w świecie współczesnych gwiazd.
A zarazem trudno uważać Kobuszewskiego tylko za emblemat epoki w dziejach teatru, kabaretu, rozrywki. To jeden z naprawdę najzabawniejszych polskich aktorów. Wiele dostał od losu, przede wszystkim niesamowite fizyczne warunki, ale jego dar nazywany vis comica to naturalnie coś więcej niż długie ciało i podłużna końska twarz.
Tym, którzy czasem przypisywali mu nadmierne przerysowanie, odpowiedzieć można, że był na nie skazany swoim wyglądem i głosem. Jego niesamowitym, czasem „małpim” minom i wygibasom towarzyszyła wszakże nienaganna kultura słowa i subtelność w wydobywaniu z najbardziej cudacznych postaci ich ludzkich wymiarów. Może mało który aktor wcielił w życie w takim stopniu jak Kobuszewski koncept mądrego błazna.
Nie każda jego rola była stricte komiczna. Wyrazistość tamtego pokolenia w przedstawianiu postaci „charakterystycznych” to dla mnie skądinąd tajemnica. Pisząc o zmarłym dwa lata temu Wiesławie Michnikowskim, któremu w najbardziej zabawnych rolach tragizm wyzierał z oczu, pisałem nawet o domniemanym wpływie doświadczeń i przeżyć dziejowych. Choć to oczywiście tylko przypuszczenie. Mam wrażenie, że to dodatkowo łączyło tamte gwiazdy, nie mające absolutnie cech celebrytów, z wieloma widzami.
Podzielam wrażenie, że przy pięknej artystycznej drodze ta jedna, fundamentalna rola była zawsze przed „Kobuszem”. Taka, w której śmiejąc się przez łzy, dostalibyśmy od niego lekcję człowieczeństwa. Nie otrzymał jej. Może nie chciał grać głównych postaci w filmach. Ale Mikołaj Mirowski przypomniał, że wskazywał jako swoje teatralne marzenia postaci Don Kichota czy Cyrano de Bergeraca . Fakt, że nie dano mu takiej szansy pokazuje, jak bardzo to niesprawiedliwy, może nawet okrutny zawód.
Kobuszewski jest dla mnie elementem świata, który w znacznej mierze przeminął. Nie podzielam jednak opinii tych komentatorów, którzy ogłaszają koniec aktorstwa komicznego, a może nawet charakterystycznego, śmierć kabaretu, którzy mówią o zastąpieniu klejnotów przez ich podróbki. Sam takim emocjom czasem ulegałem, a jednak ciągle śmieję się: w teatrach, w kabaretach czy przed ekranem telewizorów. Nadal znajduję smak szlachetnej, inteligentnej rozrywki. Oczywiście ma ona nieco inny smak, inną barwę. Ale istnieje.
Śmierć Mistrza Jana postanowiłem uczcić przyznaniem Nagrody imienia „Kobusza”. Podkreślając, że Kobuszewski ma, w każdym razie miewa, swoich następców.
La La Poland na stacji Orzełen
Kiedy widziało się go jako Anuczkina w telewizyjnym „Ożenku” Gogola (rok 1976), pamiętało się go na resztę życia. Inscenizacja Ewy Bonackiej to zresztą jedno z najlepszych komediowych przedstawień jakie przydarzyły się Polakom. A przecież każda z pokazanych tam postaci śmiesząc do łez, staje się czymś więcej niż figurą z komedii. To tragikomiczny skrót ludzkiego losu, głupiego i niepotrzebnego.
Fircyk Anuczkin zarzucający nogę na nogę, albo cedzący o obowiązku znajomości przez kobietę francuskiego, to jeden z galerii Gogolowskiego teatru życia.
Rzeczą która w ostatnim czasie rozbawiła mnie bodaj najbardziej, był niespełna czterominutowy skecz sylwestrowego odcinka La La Poland, na sam koniec roku 2018. To kabaretowe widowisko złożone z 14 odcinków ułożonych w dwóch cyklach szło między wiosną roku 2018 i wiosną 2019 w drugim programie TVP.
W rzeczonym skeczu oglądamy kolejkę do kasy na stacji Orzełen (czyli Orlen), Mamy słowną przepychankę między debilną ekspedientką i reagującym nerwowymi odruchami klientem. Ona upiera się oferować mu kolejne towary i usługi, on śpieszy się w sylwestrowy wieczór, co nie przeszkadza mu na koniec ulec szaleństwu, które ten pośpiech zahamuje.
Część dialogu jest jak najbardziej realistyczna, a przecież nad całością unosi się duch kompletnego surrealizmu. To z niego wyłania się wątek Tajemniczego Klienta, który w mniemaniu kolejkowiczów jest realną instytucją.
Sprzedawczynię gra Olga Sarzyńska , klienta – Krzysztof Szczepaniak, dwójka aktorów o kilka pokoleń młodszych od Kobuszewskiego. I dostajemy mistrzostwo transformacji, w przypadku Sarzyńskiej nawet i fizycznej. Z kolei Szczepaniak tak zręcznie manipuluje swoją zmienną mimiką i nade wszystko timbrem swego głosu, że zapamiętuje się z absurdalnego dialogu całe jego frazy, niczym melodie.
Sarzyńska ma to już za sobą. Jej sławne „iii” z pierwszego odcinka serii (też była ekspedientką, ale nie w mundurku stacji benzynowej) stało się kultowym zawołaniem wielu Polaków
To istne mistrzostwo komediowego aktorstwa. I jest w tym Gogolowski skrót. To jest o tylu rzeczach równocześnie, choćby o kuriozach komercyjnych obyczajów, ale na koniec także o tym, co „Ożenek”: o absurdzie ludzkiego losu.
Gogolowskie dialogi, smak i zapach czasów
Wiele tu zależy od tekstu. Napisał go Wawrzyniec Kostrzewski, reżyser i główny autor La La Poland, który stworzył w całym cyklu niesamowity świat, pełen powtarzających się motywów i krzyżujących się wątków.
Niby to satyra na konkretną, współczesną Polskę, nie oszczędzająca księży ni feministek, ale chwilami przede wszystkim zbiór traktacików o tym, jak niewiele zmieniło się na świecie od czasów Gogola. Jak bardzo nadal rządzą nami głupota, małość, ale też jak bardzo dokucza nam pustka. Pustka wynikająca z własnej ułomności, którą za rzadko sami przeczuwamy. Ale czasem przeczuwamy.
Kostrzewski nie jest jedynym autorem tekstów w La La Poland (piszą je także niektórzy aktorzy, zwłaszcza Wojciech Solarz, Maciej Makowski. Robert Majewski). I to wszystko o czym opowiadam, są w stanie w pełni wygrać tylko najlepsi.
W tym akurat skeczu pierwsze skrzypce grają Szczepaniak i Sarzyńska, ale w kolejce na stacji pojawiają się: Paweł Koślik, Izabela Dąbrowska, Maciej Makowski, Sebastian Stankiewicz, Robert Majewski, Zuzanna Grabowska, Michalina Sosna, Rafał Kadłucki. To galeria twarzy, głosów, typów, którymi można by obsadzić każdą klasyczną komedię, łącznie z czołowymi sztukami Fredry, i byłoby śmiesznie. A przecież nagrywali to w pośpiechu, o piątej rano, bo tylko wtedy mieli dostęp do tego wnętrza.
Nie ma wśród nich klasycznych kinowych celebrytów, choć kilku z nich zdążyło przebić się do szerszej publiki. Gdy dodać nieobecnych w tym skeczu: Wojciecha Solarza, Agatę Wątróbską, Mateusza Rusina czy Mateusza Webera, można by rzec, że mamy śmietankę ludzi od śmiechu. Oni mnie przekonują, że duch Kobuszewskiego nie zginął. Nawet jeśli ich aktorstwo jest nieco inne niż tamto dawniejsze, paradoksalnie mniej żywiołowe, bardziej powściągliwe, w bardzo niepowściągliwym świecie.
Skojarzenie z Gogolem nie wyklucza innych, dużo bardziej oczywistych. Przywołuje się dziś skecze Kobuszewskiego z kabaretu Dudek, takie jak „Ucz się Jasiu” czy „Rozum”. Było w nich sporo humoru abstrakcyjnego, ale przecież było też celne wyczucie realiów, tego czym żyje zwykły Polak w głębokim PRL. Potrafili je oddać pomimo cenzury.
Otóż w programie Kostrzewskiego i spółki mamy tę samą celność w łowieniu ducha, zapachu i smaku czasów – tu i teraz, nad Wisłą. Czy wchodzimy z jego woli do siedziby nowoczesnej korporacji czy do zwykłego ludzkiego mieszkania. Czy jesteśmy w pracowni tatuażu czy na ulicy, gdzie specjalni stacze wspierają nieszczęśników zakochanych w swoich komórkach (brawa dla Solarza, bo te dwa ostatnie skecze są jego). Czy wreszcie wchodzimy do… stacji kosmicznej, gdzie ochroniarz właśnie przerobił pierścień Saturna na felgę do roweru.
Lekcja misji, lekcja człowieczeństwa
Kobuszewski jest wychwalany, ten wątek pojawił się w tekście Mikołaja Mirowskiego, za poczucie misji, nie kłanianie się komercji. No to przypomnijmy, że zespół tworzący La La Poland przyszedł niemal w całości (poza Szczepaniakiem i Weberem) z Kabaretu na Koniec Świata.
Przez osiem lat to towarzystwo bawiło ludzi swoją bardzo szczególną wizją świata w piwnicy sceny Przodownik, na warszawskim Mokotowie, za psie pieniądze. Bo chcieli się podzielić swoim poczuciem humoru.
Zasłużyli na wdzięczność zakamieniałych wielbicieli, ale nie zyskali masowego poklasku. Bo ich humor, bardzo nowoczesny, Monty Pythonowski, pozostał bliższy literackiej tradycji Dudka czy widowisk Olgi Lipińskiej, niż jarmarcznemu zgiełkowi dzisiejszych kabaretonów.
Kobuszewski był mistrzem celnej satyry, a przecież nie chłostał ponad miarę swoich bohaterów. On ich pokazywał, czasem ocieplał, bronił. Otaczał świetlistą aurą.
I kabareciarze z Przodownika robili to samo. Oni śmieją się z ludzi, ale ich lubią. Ten sam klimat przenieśli, choć może w odrobinkę mniej cieplarnianej formie, na ekrany telewizorów – do La La Poland.
A gdy to odnieść jeszcze do poszczególnych aktorów? Olga Sarzyńska od lat czaruje w Teatrze Ateneum rolą Merylin Mongoł w rosyjskiej sztuce Nikołaja Kolady, tragikomiczną, wzruszającą do łez w czasach, kiedy trochę się tych łez wstydzimy.
Potrafi być też bardzo ostra, przerysowana, jak w obejrzanej przeze mnie przed chwilą sztuce „Wszechmocni w sieci” Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Kamienica, gdzie w przypowieści o przeraźliwym internetowym hejcie staje się nagle symbolem wirtualnej opresji. Ale zawsze w ostateczności potrafi wywołać drugie czy trzecie dno, pełne refleksji, zadumy, czasem współczucia.
Krzysztof Szczepaniak zdążył już zagrać świetnie Hamleta (choć i parodiować go w La La Poland), ale przecież w Teatrze Dramatycznym odnajdujemy go też w rolach swoistych pajaców, Arlekinów, Pierrotów. To potencjalny mistrz tragikomedii, wiedzący jak wywoływać śmiech zmieszany z łzami.
Na dokładkę oboje. Sarzyńska i Szczepaniak, potrafią podbić nasze serce śpiewaniem. Ktoś kto nie słyszał ich piosenek, nie ma prawa ogłaszać, że piosenka aktorska umarła. Bo tak nie jest.
Ale idźmy dalej. Trzeba obejrzeć film Wojciecha Solarza „Okna okna” aby zrozumieć, jak bardzo ten aktor umie śmiać się z samego siebie, ale też jak potrafi współczuć ze światem. Solarz to skądinąd uosobienie ducha Kabaretu na Koniec świata, jego konferansjer, mieszanina Fryderyka Jarossy’ego i Zwariowanego Kapelusznika.
Maciej Makowski to poza galerią świetnych postaci z Na Koniec Świata i z La La Poland także gwiazda młodzieżowego filmu „Władcy przygód. Stąd do Oblivio” Tomasza Szafrańskiego, która opiera się na jego wrażliwości, na wykreowaniu niedorzecznego nieudacznika i dzielnego wojownika w jednej osobie, rockandrollowego Eddiego. Było w tej roli coś z Johny’ego Deppa z tych filmów, w których czarował młodą publiczność błazenadą.
Robert Majewski ma w sobie czeską flegmatyczną autoironię, także kiedy gra w Teatrze Dramatycznym w dwuosobowej komedii „Fatalista”. Izabela Dąbrowska wzrusza, nie tylko bawi, zarówno jako bezradna Pani Irenka w La La Poland, jak i przedsiębiorcza, a przecież podszyta melancholią Pani Basia w „Uchu Prezesa”. Mateusz Weber, Agata Wątróbska to urodzeni mistrzowie przerysowania, ale też tragikomicy. Czym bardziej są zabawni, tym lepiej pozwalają nam zrozumieć ludzki los.
Sebastian Stankiewicz, przez lata występujący w roli kabaretowego wesołka, dał nam właśnie (kłania się Kobuszewski) wielką lekcję człowieczeństwa w filmie „Pan T.” Marcina Krzyształowicza, gdzie pokazał jak dźwignąć w górę zagubionego, uwikłanego ludzika. To mało?
I tę listę można ciągnąć. A jeśli chcecie poszukać kogoś, kto was rozśmieszy jedną miną, zgłoście się do Pawła Koślika. To może dziś najzabawniejszy aktor w Polsce.
W przypadku Kobuszewskiego to wszystko płynęło z wnętrza. W ich przypadku też tak jest. Chętnie bym obejrzał nakręconą „pod nich” filmową komedię, ale możliwe, że nigdy to nie nastąpi. Tak jak nie zobaczyłem Pana Jana jako polskiego Fernandela czy nawet, na scenie, jako Cyrano de Bergeraca. Ale nie opowiadajcie bajek, że wszystko co po Kobuszewskim, to podróbki. Zdarzają się bowiem brylanty.
Do każdej ekipy rządzącej telewizją publiczną będę apelował: zostawcie nam La La Poland. Dopóki będzie ten program, uwierzę, że jest w Polsce coś takiego jak inteligencki etos. Rzekomo małpujący „Kobusz” też był jego ważnym reprezentantem.
To tylko początek listy nowych Kobuszewskich, Pokorów, Kwiatkowskich, Michnikowskich. Potrzymam was w napięciu, nim odpowiem, kto jeszcze się niej znajdzie. Może są dziś słabsze teksty do grania (na pewno), może chybione inscenizacje. Ale aktorów na tamtą miarę wciąż nie brakuje.
A to są moje numbery one. Z moją prywatną Nagrodą „Kobusza” w kieszeni, bo przyznaję ją ekipie La La Poland. Pamiętajcie ich nazwiska. Jeśli świat jest sprawiedliwy, usłyszycie je nie raz, a wiele razy.
☞ Jan Kobuszewski
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz