OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Herling-Grudziński, Gustaw / Herling, Gecel

Gustaw Herling–Grudziński odszedł 4 lipca 2000 roku w wieku 81 lat. Urodzony w odrodzonej, wolnej II Rzeczypospolitej nigdy nie był PRL-u, ale miał szczęście dożyć upadku komunizmu i odwiedzić tzw. „demokratyczną” już III Rzeczpospolitą.

Urodził się 20 maja 1919 w Kielcach w spolonizowanej rodzinie żydowskiej jako Gecel Herling, czwarte dziecko Joska Herlinga (vel Jakuba Grudzińskiego) i Dobrysi Herling z domu Bryczkowskiej (używającej imienia Dorota). Jego rodzice uważali się za Polaków i w takim duchu wychowywali swe dzieci; nie przeszkadzał im w tym wyznawany przez nich judaizm. Rodzina posiadała folwark w Skrzelczycach, a później w Suchedniowie, ale młody Gustaw (jak wszyscy go nazywali od dziecka) wychowywał się głównie w Kielcach. Tam też uczęszczał do Gimnazjum im. Mikołaja Reja, po czym – wbrew woli samotnie wychowującego ich ojca (matka zmarła na tyfus w 1932 r.), który usilnie namawiał go na Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego – studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Studia przerwała niemiecko-sowiecka napaść na Rzeczpospolitą.

15 października 1939 założył wraz z kolegami Polską Ludową Akcję Niepodległościową (PLAN), jedną z pierwszych polskich organizacji konspiracyjnych, której był szefem przez 2 miesiące. Później wyjechał do Lwowa, gdzie czasowo korzystał z protekcji Marii Dąbrowskiej i Juliusza Kleinera, następnie udał się do Grodna i tam znalazł pracę w teatrzyku kukiełkowym. W marcu 1940 próbował przedostać się na Litwę, ale wynajęci przez niego przemytnicy okazali się agentami NKWD i Grudziński został aresztowany zaraz po opuszczeniu miasta. Umieszczono go w tamtejszym więzieniu, gdzie został szybko skazany na 5 lat pobytu w obozach. Następnie, poprzez więzienia w Witebsku, Leningradzie i Wołogdzie, trafił do łagru w Jercewie.
20 stycznia 1942 roku, po dramatycznej głodówce protestacyjnej został stamtąd zwolniony na mocy – obowiązującego już od niemal pół roku – układu Sikorski-Majski. Wstrząsający opis rzeczywistości obozowej zawarł później w książce p.t. „Inny świat”. 12 marca 1942 r. w miejscowości Ługowoje udało mu się przyłączyć do armii gen. Andersa, z którą przeszedł cały szlak bojowy, walcząc m.in. pod Monte Cassino, gdzie otrzymał Order Virtuti Militari.

Ojciec Gustawa zmarł podczas okupacji w 1943 roku, ale brat Maurycy i siostry przeżyli II wojnę światową i po wojnie zostali w Polsce. Maurycy Herling-Grudziński, adwokat, który po wojnie został sędzią Sądu Najwyższego PRL, działał podczas wojny w Żegocie i uratował ok. 500 Żydów. Siostra Łucja została żoną płk. Mariana Utnika (jednego z powierników Funduszu Obrony Narodowej, który został później oskarżony przez komunistów w tzw. procesie TUN).

Natomiast Gustaw, po osobistych doświadczeniach komunistycznej „sprawiedliwości i ładu społecznego” nie miał najmniejszego zamiaru powrotu do okupowanej przez komunistów Polski i po zakończeniu II wojny światowej został emigrantem politycznym. Wraz z żoną Krystyną (z domu Stojanowską) przeniósł się z Włoch do Londynu, gdzie początkowo był publicystą miejscowego tygodnika polskojęzycznego „Wiadomości”, a następnie współtworzył i redagował paryski miesięcznik „Kultura”. Został także członkiem Instytutu Literackiego. W połowie 1946 we Włoszech przystąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej i publikował także w jej czasopismach partyjnych: „Robotniku Polskim” i „Świetle”.

W 1955 roku jego żona Krystyna popełniła samobójstwo.
Po śmierci żony przeniósł się do Neapolu, gdzie osiadł już na stałe. W tym czasie pracował także dla Radia Wolna Europa w Monachium.

W 1954 roku poślubił swoją i zmarłej żony przyjaciółkę, poznaną jeszcze podczas wojny Lidię Croce – córkę Benedetto Croce, znanego włoskiego filozofa, polityka, krytyka literackiego i socjalistyczno-liberalnego publicysty.
Wraz z Lidią Herling-Croce doczekali się dwojga potomków: syna Benedetto i córki Marty.

Przez cały okres swej działalności politycznej, od 1948 roku aż do śmierci, Gustaw Herling Grudziński – socjalista z przekonań (chociaż wystąpił z PPS w 1960 roku, w proteście przeciw usunięciu z PPS Adama Ciołkosza) – był nieprzejednanym wrogiem ZSRS, komunizmu i władających powojenną Polską aparatczyków PRL-owskich. Przez cały okres istnienia PRL aż do jej upadku informacje na temat Gustawa Herling-Grudzińskiego podlegały komunistycznej cenzurze, a jego nazwisko znajdowało się na specjalnej liście osób objętych całkowitym zakazem publikacji. Jego twórczość była wówczas dostępna w Polsce tylko z tzw. nielegalnych źródeł – z przemytu z krajów zachodnich do PRL, a w okresie późniejszym z tzw. „drugiego obiegu”, czyli publikacji podziemnych wydawanych przez antykomunistyczną opozycję po powstaniu „Solidarności” w 1980 roku.

W III RP został w 1990 roku laureatem literackiej Nagrody Polskiego PEN Clubu im. J. Parandowskiego. Postanowieniem ówczesnego Prezydenta III RP Aleksandra Kwaśniewskiego (byłego aparatczyka komunistycznych władz PRL) został w 1998 roku… odznaczony Orderem Orła Białego „w uznaniu znamienitych zasług dla Rzeczypospolitej Polskiej”.
W 2000 odebrał jeszcze doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

Pisarz zmarł 4 lipca 2000 na skutek wylewu krwi do mózgu i został pochowany na neapolitańskim cmentarzu Poggio Reale. Po śmierci męża pani Lidia zajmowała się katalogowaniem i popularyzacją jego twórczości. Odeszła 7 kwietnia 2015 roku.


opracowanie: Jan Praeter
Projekt Repozytorium, 4 lipca 2016
specjalnie dla Ilustrowany Tygodnik Polski²
☞ tiny.cc/itp2



źródła: culture.pl, wikipedia.org, onet.pl, tysol.pl, i inne




Gustaw Herling-Grudziński - Wikipedia (j. polski)

Gustaw Herling-Grudziński - Wikipedia (j. angielski)

Bibliografia Autora





Chcę być „niesprawiedliwy”


Wywiad z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, jaki w Neapolu 18 października 1994 roku przeprowadził z pisarzem Krzysztof Szymoniak, dyrektor Biblioteki Miasta Gniezna.

Krzysztof Szymoniak:
— Spróbujmy zacząć tę rozmowę od pytania, które mnie, czytelnikowi pańskich opowiadań, szkiców, a przede wszystkim „Dziennika pisanego nocą”, od wielu lat najzwyczajniej ciśnie się na usta. Czy emigracja i całe dorosłe życie spędzone poza obszarem języka polskiego i polskiej kultury dały panu COŚ, czego być może nigdy nie dostąpią pisarze żyjący i pracujący w Polsce?


Gustaw Herling-Grudziński, Neapol, 1994 (fot. © Krzysztof Szymoniak)Gustaw Herling-Grudziński:
— Myślę, że można na to odpowiedzieć w ten sposób: oddalenie dało mi przede wszystkim to, co jest (oczywiście za cenę wygnania i nieobecności w moim kraju) dla pisarza niesłychanie ważne, mianowicie dystans. Gombrowicz pisał o tym dystansie w sensie filozoficznym, że mógł spoglądać na swój kraj, na swoich rodaków z pewnego oddalenia, co pozwalało mu zobaczyć pewne cechy, jakich się nie widzi, mieszkając w Polsce, albo dostrzega się je z większym trudem. Ja też wspominałem o tych zaletach dystansu na obszarze języka. Mianowicie, z początku nam się wydawało, że jesteśmy jak gdyby skazani na utratę języka, na przejście w inny język, by móc pisać i wydawać.

— Będąc tutaj?

— Tak, będąc tutaj. Tak z początku nam się wydawało. I to była wielka obawa. Tego typu obawy, niemalże obsesje językowej alienacji, miał Czesław Miłosz. A potem się okazało, że to nie jest tak znowu źle z tym oddaleniem, a nawet że to ma swoje zalety. Oczywiście, niektórzy pisarze polscy przeszli na inne języki, jak na przykład znany dość w Anglii Jerzy Pietrkiewicz, który pisał swoje powieści po angielsku. Mógłbym podać inne jeszcze przypadki, ale to nie jest ważne. Otóż ci, którzy pozostali przy polszczyźnie, i to jest już przypadek mój, mówię już z własnego doświadczenia, mieli do języka stosunek trochę inny niż ich koledzy po piórze w kraju, jak gdyby ten język pieścili niesłychanie, szlifowali go.

— Ale czy rozwijali jednocześnie?

— Sądzę, że tak. Wystarczy wziąć przykład taki jak Gombrowicza czy Miłosza. Nie chcę w tej chwili mówić o sobie. W każdym jednak razie to jest ten pieczołowity stosunek do języka, związany z jego szlifowaniem. I to niewątpliwie dało swoje dobre rezultaty. Zdarzało się, że krewni moi, gdy przyjeżdżali do mnie, tutaj, na wakacje, czytali te ogromne ilości „Kultur”, a potem, jako zwykli czytelnicy, mówili: „Jak wy pięknie piszecie. U nas w kraju język jest strasznie zapaskudzony, zachwaszczony”. Więc jak pan widzi, to może też ma swoje zalety. Nawet się wyostrza wrażliwość językowa. Jak byłem teraz we Wrocławiu, gdzie otrzymałem nagrodę „Odry”, to wspomniałem o nie istniejącym już, bardzo krótko trwających „Zeszytach Wrocławskich”, które redagowali Anna Kowalska i Tadeusz Mikulski (oboje nieżyjący już). Otóż ja bardzo pilnie czytałem te „Zeszyty” i tam znalazłem niezwykłą dla mnie rzecz, która właśnie w jakiś sposób zatrąca o ten temat. Mianowicie tam był artykuł, z którego wynikało, że nowela Conrada, który w końcu nie pisał po polsku, a tylko po angielsku, nowela „Il Conte” („Hrabina”), zresztą rozgrywająca się w Neapolu, została przełożona jeszcze za życia Conrada przez Leona Piwińskiego. Otóż Piwiński posłał tekst swojego przekładu Conradowi. Conrad, jak zwykle pełen dobrych manier, przepraszając i sumitując się niesłychanie, pozwolił sobie na zasugerowanie tłumaczowi w jego tekście czterech czy nawet tylko trzech poprawek. I co się okazało? To były poprawki trafione w „dziesiątkę”, gdy mówi się żargonowo, a mówiąc inaczej – znakomite.

— Wynikałoby z tego, że Conrad nigdy tak naprawdę nie rozstał się z polszczyzną?

— Oczywiście. Wynikałoby z tego, że on gdzieś pod spodem, pisząc po angielsku i mówiąc prawie tylko po angielsku, pozwalał polszczyźnie kwitnąć i rozrastać się. jeżeli on potrafił poprawić znakomitego zresztą tłumacza i literata, jakim był Leon Piwiński, to fakt ten chyba o czymś świadczy.

— A wracając do pańskiej sytuacji...

— Ja, mówię teraz o sobie, nie miałem z tym żadnych trudności. Ja żyję w rodzinie, która jest rodziną właściwie włoską. Moje dzieci są pół-Polakami. Tylko moja córka mówi po polsku i studiuje zresztą problematykę polską. Moja żona nie mówi po polsku, więc rozmawiam w domu głównie po włosku, no i rozmawiam po włosku w mieście, w którym mieszkam. Dlatego też dopiero gdy wchodzę do pokoju i zabieram się do pisania, wtedy wchodzę w krąg polszczyzny. Jak dotychczas...

— Bezbłędnie.

— W każdym razie bez żadnego zawodu i bez większych trudności. Kłopoty może mi sprawiać temat czy problematyka, ale nie język.

— No właśnie. Miał pan przez te wszystkie lata, poprzez sytuacje, ludzi i literaturę kontakt z językiem rosyjskim, niemieckim, angielskim, francuskim i wreszcie włoskim. To wszystko musiało chyba pana rozwijać i jako człowieka, i jako pisarza?

— To daje bardzo dużo, ale wiele zależy od wypadków indywidualnych. Ja nauczyłem się z grubsza (choć to nie była żadna nauka) rosyjskiego w łagrach na tyle, że mogę czytać i rozmawiać, jakkolwiek starszym akcentem. Każdy Rosjanin zauważy mój twardy akcent. Nauczyłem się też w wojsku angielskiego na tyle, że mogę czytać i rozmawiać. Tu się nauczyłem włoskiego. To są te moje języki. Pomagają mi one w lekturze.

— A tym samym pomagają wnikać w świat literatury innych narodów i kręgów kulturowych.

— Naturalnie, ale zwracam uwagę na jedną rzecz; przypomniał mi się taki przykład, bardzo zresztą charakterystyczny. Mianowicie znałem dobrze znakomitego polskiego poetę, który umarł już, a mieszkał w Londynie. Teraz jest przypominany trochę w Polsce. I słusznie przypominany. Nazywał się Tadeusz Łukowski. On programowo nie uczył się obcych języków, żeby uchronić swoją polszczyznę. To było aż śmieszne. On pracował i żył w Anglii, a nie potrafił ułożyć po angielsku najprostszego zdania. Drugim takim przykładem emigranta programowo uciekającego od obcego języka jest mój przyjaciel, rosyjski pisarz, który redagował w Paryżu pismo „Kontynenty” - Władimir Maksimow. On programowo nie uczył się francuskiego, choć mieszkał w Paryżu, żeby uchronić świeżość swojego rosyjskiego. Był nawet taki zabawny z nim epizod. Na jakimś przyjęciu w Paryżu zagadał do niego wielki, nieżyjący już poeta Pierre Emmanuel, na co Maksimow odpowiedział, że nie rozumie po francusku. Emmanuel wtedy na to: „No to jak się będziemy porozumiewać?” (a było to krótko po przyjeździe Maksimowa do Paryża). Maksimow odpowiedział w sposób godny Rosjanina i imperialisty: „Jak się pan nauczy rosyjskiego, to pogadamy”. Są to co prawda anegdoty, ale zawsze.

— W każdym razie pański kontakt z językiem polskim jest w moim odczuciu bardzo żywy. Widać to zwłaszcza w pańskim „Dzienniku”, gdzie przewijają się różne gatunki i różne obszary literackości. Widzę w polszczyźnie pańskiego „Dziennika” rzecz niezwykłą, mało powiedzieć – czystość i poprawność; to jest pełnia życia. To nie jest język obumarły, odcięty od korzeni i źródeł.

— Taką mam nadzieję. Właściwie, jak obserwuję moich kolegów po piórze na emigracji, pisarzy emigracyjnych, to stwierdzam, że mój przypadek nie jest niczym szczególnym. Wszyscy oni uchronili się w jakiś sposób przed utratą żywotności swojego języka. Oczywiście z wyjątkiem tych, którzy świadomie, od pierwszej chwili przeszli na inny język. Wspomniany już tu Pietrkiewicz pisze powieści po angielsku, a wiersze po polsku. Zna polski znakomicie, zresztą wykładał polonistykę na uniwersytecie w Londynie, ale postanowił pisać swoje powieści po angielsku. Wielki przykład tego typu sytuacji mamy z Nabokovem. Do dzisiaj przekłada się jego pierwsze powieści emigracyjne pisane po rosyjsku. On, jak wiadomo, dopiero potem przeszedł na angielski, szalenie był z tego dumny i bardzo się tym szczycił. To jest też zupełnie inny przypadek, bo Nabokov uznał angielski za język bardzo bogaty, który mu dał – jak sam uważał – wiele nowych możliwości i wiele rejestrów w prozie. I był do tego przywiązany. Nie z konieczności to zrobił, bo już stał się pisarzem tak znanym, że mógł liczyć na to, że cokolwiek napisze po rosyjsku, to mu natychmiast przełożą. Ale pamiętał o jednej rzeczy, i to jest niestety prawda (jest taki zwrot z włoskiego traduttore traditore, co znaczy tłumacz to zdrajca, zwrot oparty na grze słów), że nie ma przekładów idealnych. Są lepsze lub gorsze.

— Pan chyba miał szczęście do tłumaczeń?

— Chyba tak. Kiedy tłumaczył „Inny Świat" mój nieżyjący już przyjaciel, świętej pamięci Andrzej Ciołkosz, to był to przekład tak wspaniały, że we wszystkich recenzjach angielskich, co się rzadko zdarza, podkreślano wartość przekładu. Więc miałem szczęście. Teraz mam szczęście do takiej polonistki, młodziutkiej Włoszki, która kilka lat spędziła w Polsce i dobrze nauczyła się polskiego. Ale najważniejsze jest dla tłumacza, aby dobrze znał swój własny język, a dopiero potem ten, z którego tłumaczy. To jest jednak trudna sprawa. Dotyczy to zwłaszcza poetów. To jest szalenie trudna sprawa. Pisał o tym wielokrotnie Miłosz i inni poeci.

— No i Barańczak zajmuje się tym nieustannie.

— Tak. W sposób rzeczywiście nadzwyczajny, muszę powiedzieć, nadzwyczajny. Ale, wie pan, to jest bardzo dziwna sprawa z przekładami. Ja Barańczaka wysoko bardzo cenię jako pisarza, jako naukowca i jako tłumacza oczywiście. On dokonuje chyba cudów. Kiedy on to wszystko robi? Ciągle widzę nowe przekłady... Ale jest coś takiego niezwykłego w tym wszystkim. Ja mianowicie wiem, jak doszło do tej inicjatywy tłumaczenia na nowo Szekspira przez Barańczaka. Zwrócił się do niego Wajda, jak słyszałem, z prośbą żeby zrobił nowy przekład „Hamleta" do przedstawienia, bo te „stare" nasze przekłady są ciężkie dla aktorów.

— Są pisane, jeżeli można tak powiedzieć, ciężkim, niescenicznym wierszem.

— Właśnie. I Barańczak to zrobił (miał się też ponoć ograniczyć tylko do „Hamleta"), i to się aktorom bardzo spodobało, bo była to swobodna, żywa polszczyzna. Jak przedtem aktorzy męczyli się na tych trudnych okresach, to teraz odetchnęli pełną piersią, mówili tekst ze swobodą. Ja też dostałem ten przekład „Hamleta". I muszę szczerze powiedzieć, że gdy to czytałem, to byłem pełen podziwu dla swady i gładkości przekładu, ale jednocześnie, nie ukrywam tego (myślę, że jak Barańczak to przeczyta, nie będzie miał do mnie żalu, bo wie jak wysoko go cenię), stwierdziłem, że z tego przekładu wyparowała poezja. Ta wspaniała scena ze słowami „Być albo nie być?..." Ja to wielokrotnie czytałem w jego przekładzie. To jest absolutnie wierne; świetnie zapisane i tak dalej, ale to nie jest to. I to są właśnie te zasadzki czyhające na tłumaczy.

— Wróćmy więc do pańskich książek. Weźmy, dla przykładu, rosyjskie tłumaczenie „Innego Świata". Przecież ludzie to czytają w dzisiejszej Rosji. Jak pan sądzi, czy oni w tej prozie, w tej narracji odnajdują cały ogrom zła, który pan ukazał, nie zacietrzewiając się jednocześnie ani w sferze języka, ani w budowanych słowami obrazach ówczesnej rzeczywistości? To jest książka napisana bardzo spokojnie, niemal na takim filozoficznym oddechu.

— Ja myślę, że odbierają. W każdym razie miałem tego typu reakcje. Poza tym miałem szczęście, że przełożyła to na rosyjski znakomita tłumaczka, między innymi wierszy Miłosza - Natalia Gorbaniewska, która się nauczyła świetnie języka polskiego, a na dodatek sama jest poetką. Tak, z tego co wiem, reakcje na rosyjski przekład „Innego Świata” są dobre, nakład się rozszedł i myślę, że ten ton prozy został uchwycony. To jest zresztą osobny rozdział, wie pan, wejścia literatury polskiej, nazwijmy to niezależnej, wwożonej do Rosji. To się zaczyna zupełnie wyraźnie dziać na naszych oczach. Ja mam u siebie, przysłany z Moskwy tom prozy Brunona Schulza, teraz wyszedł tam Gombrowicz i wyjdzie następny Gombrowicz, więc dla nich to jest w pewnym sensie odkrycie. Bo przecież to jest ta literatura wolna, oryginalna w przypadku Gombrowicza i Schulza.

W moim wypadku chodzi o książkę, która mówi o tej tak zwanej więziennej cywilizacji. No, ale oni w tym obszarze mogą się poszczycić wielkim pisarzem, takim jak Szałamow. Bo Sołżenicyn napisał po prostu encyklopedię gułagu.

Za to Szałamow jest największym pisarzem tego świata więziennej cywilizacji. Tak więc oni mają swojego „specjalistę od tych spraw". Zresztą dowiedziałem się niedawno z listu, który przysłał mi znany niegdyś dziennikarz polski Mariusz Wilk (który się osiedlił o dziwo w Rosji, na wyspach Sołowieckich), czegoś ważnego o recepcji Szałamowa. W tym liście Mariusz Wilk opowiada między innymi o tym, że odbywają się w Wołogdzie, gdzie się urodził Szałamow jako syn popa zresztą (do końca życia był programowym ateistą), czitenja szałamowskie, to znaczy lektury jego nowel, zawsze w rocznicę jego śmierci.

— Sprawa „Innego Świata", to znaczy powody, dla których książka ta powstała, to jest jakby pierwszy pański krok w emigrację, z której nigdy się już pan potem nie wycofał. I dlatego teraz pojawia się druga część mojego pierwszego pytania. Czy jest coś takiego w emigracji lub czy emigracja sama w sobie odbiera człowiekowi COŚ, co sprawia, że nigdy nie poleciłby pan tego kroku pisarzom młodszych pokoleń?

— Emigracja odbiera jedną rzecz, bardzo zresztą drogocenną, ale z tym trzeba się od początku pogodzić (ja, jako pisarz, nigdy takich prób nie robiłem), odbiera możliwość pisania o życiu polskim. Bo jeśli ktoś jest powieściopisarzem czy nowelistą, a tematem jego tekstów jest współczesne życie polskie, to według mnie to się na emigracji nie może udać. Rozsądny pisarz musi z tego od razu zrezygnować. Mnie często pytają ludzie: „Ty ciągle piszesz o włoskich sprawach, a nie spróbowałbyś o polskich?" No i nie spróbowałbym, bo wiem, że to by się nie udało. Trzeba mieć w sobie zapach tych miejsc, trzeba to czuć po prostu tak, jak się trzyma rękę na pulsie. Tego nie można robić na odległość. Gombrowicz napisał ten swój „Kosmos" i „Pornografię", rzeczy, które niby się dzieją w Polsce, ale w przypadku obu tych książek chodziło o coś zupełnie innego niż o zwykłe realia. Będąc na emigracji, można co najwyżej pisać książki wspomnieniowe. Przepiękną książką tego typu jest dla mnie „Dolina Issy" Miłosza. Tak, ale to jest książka o dzieciństwie, więc to trzeba sobie z góry powiedzieć, jeśli ktoś się decyduje na ten krok emigracji. Są zresztą pisarze, którzy mieszkają czy mieszkali długo za granicą bez żadnych powodów politycznych. Oni tylko osiedlali się gdzieś tam na jakiś czas i dlatego mogą pisać o swoim kraju, bo w trakcie swojego pobytu za granicą nie tracą kontaktu z realiami i rzeczywistością. Ja też, co prawda, nie traciłem kontaktu, bo co dwa, trzy miesiące jechałem do paryskiej „Kultury" i tam siedziałem cały miesiąc. „Kultura" to jest właściwie taki polski zaścianek w Paryżu. Tyle tylko, że tam się ciągle mówiło o sprawach politycznych, więc to mi niewiele dawało, bo nawet jak przyjeżdżali tam ludzie z Polski (a przyjeżdżało ich sporo), to nie próbowałem wnikać w życie polskie jako w ich życie osobiste, żeby znaleźć jakiś materiał dla siebie.

Tak, to były głównie rozmowy polityczne. Oni, ci nasi goście z Polski, po to przyjeżdżali, a myśmy ich po to przyjmowali, bo wszyscy to właśnie chcieli usłyszeć.

— O, właśnie. Tutaj się od razu otwiera następny wątek naszej rozmowy. Na kartach pańskiego „Dziennika pisanego nocą" nieustannie przewija się historia pańskich spotkań z Polakami, którzy przyjeżdżają do Paryża, Neapolu, Rzymu i paru innych miejsc. I co z tego wynika? Bardzo często wynika to, że pańscy goście są śmieszni w swoich poglądach politycznych, naiwni, zaślepieni lub tylko zakłamani, a pan ich tak „lekko" i precyzyjnie komentuje. I trwa to całe lata. W którymś momencie polska historia dociera do czerwca 89 roku. Coś się kończy i coś się zaczyna. W opublikowanej wersji „Dziennika” nie ma takiego miejsca, w którym pojawiają się okrzyki radości, tryumfalne komentarze do własnej, wcześniejszej dalekowzroczności. Pan to przyjmuje ze spokojem i nadal ze spokojem analizuje.

— To, o czym pan mówi, trzeba ułożyć historycznie i najpierw powiedzieć o pierwszych latach naszego (mówię „naszego" w sensie grupy „Kultury" paryskiej, bo z nimi od początku i najmocniej byłem związany i jestem związany) pobytu na emigracji, bo to jest okres bardzo trudny. Polega to na tym, według mnie (to jest taka moja teoria, z uporem powtarzana), że komunistom udała się jedna rzecz niewątpliwa - to znaczy udało im się w jakiś sposób obrzydzić narodowi całą emigrację jako taką. I to udało się w narodzie takim jak Polacy, który w końcu miał Wielką Emigrację w XIX stuleciu. Faktem jest, że ludzie i bali się z emigrantami stykać (zwłaszcza w pierwszym okresie po wojnie), i traktowali emigrantów trochę, jak to już kiedyś napisałem, jako „byłych ludzi”, jak mawiają Rosjanie. W najlepszym przypadku, powiedzmy, traktowano emigrantów z przyjaźnią, zwłaszcza jeżeli znało się tych ludzi jeszcze sprzed wojny. Zdarzało się wręcz, że traktowano nas z pewną sympatią nie pozbawioną swoistego nawet politowania, w rodzaju „jak mi cię szkoda, co ty wyrabiasz i piszesz?” Na czym to polegało? Skąd się to wzięło? Skąd to pochodziło?

— Różni „specjaliści” od emigracji głoszą w tej materii różne teorie, jak to zwykle bywa.

— Według mnie wzięto się to z przekonania, które większość inteligencji polskiej przyjęła, łącznie z Czesławem Miłoszem zanim wyjechał za granicę, że to, co się dzieje w Polsce, to jest rzecz i sprawa na setki lat. To był jakby mit Tysiącletniego Związku Sowieckiego, tak jak istniał mit Tysiącletniej Rzeszy. Więc to ludzi w jakiś sposób rozbrajało. Myśleli: co tu skakać, co tu wierzgać na ościeniu, jeśli to i tak będzie trwało. Myślano więc, że trzeba się do tego przygotować, że trzeba odpowiednio wychowywać dzieci. Pojedynczy Polak uważał, że to, co jest jego treścią duchową, siłą wewnętrzną – trzeba ukrywać i kultywować w sobie, że trzeba żyć nowym życiem, bo to się nie zmieni. Sprawa doszła tak daleko, że Stefan Kisielewski w swojej książce, która nazywa się „Abecadło”, w haśle dotyczącym mojej osoby napisał, to znaczy poklepuje mnie w pewnym momencie protekcjonalnie jako pisarza, że nieźle, nieźle, a potem pisze dalej, że ten Herling-Grudziński to jest głupiec, bo ciągle wierzy, że sowiety wyjdą z Polski. No i to jest ten Kisielewski, ten mędrzec polityczny... Ja zresztą wysoko go cenię i nie chciałbym, żeby tu pojawił się cień złośliwości. To jest człowiek o ogromnych zasługach. On powinien nawet pomniczek dostać w Polsce za to co zrobił. Ale w tej dziedzinie, o której cały czas tu mowa, on prezentował ogólne poglądy, że nic się nie zmieni, więc co wy tu, emigranci, wierzgacie i podskakujecie... Otóż myśmy od pierwszej chwili byli przekonani o tym, że to się nie utrzyma. Nie byliśmy przekonani co do jednego (i tutaj los albo Bóg zrobił nam ten wielki prezent), a mianowicie, że sami to zobaczymy.

A stało się to, żeśmy to sami zobaczyli, choć myśleliśmy, że ten proces potrwa o wiele dłużej. Zobaczyliśmy to na własne oczy i to jest ta nasza wielka radość, że to się nie stało po naszej śmierci (mówię tu ciągle w liczbie mnogiej, jako o grupie „Kultury”), a za naszego życia.

Dlatego też jest tak, o czym pan wspominał, i przypuszczam, że to jest głównym powodem, że to przejście w „Dzienniku” do następnego rozdziału, to znaczy do niepodległości, jest tak spokojne, bez tych okrzyków: Hurra! Brawo! i tak dalej. A także bez wypominania, że to ja mówiłem, że zawsze miałem rację... Oczywiście, ja zawsze uważałem to za bardzo naturalną rzecz. Kłopoty zaczęły się dopiero potem. Chodzi o mój stosunek do całej tej sprawy, który jest nadal bardzo krytyczny wobec wielu wypadków po odzyskaniu niepodległości. Wielokrotnie już o tym pisałem, nawet w ostatnim „Dzienniku”, który przedrukowali w „Tygodniku Powszechnym”, a dotyczącym mojej drugiej podróży do Polski. Niektórzy czytelnicy w Polsce mówią po jego lekturze, że jestem niesprawiedliwy w nim, ale ja mam taki właśnie pogląd.

— Czy na użytek naszych czytelników mógłby pan ten pogląd krótko chociaż przypomnieć?

— Ja uważam, że po upadku komunizmu w 89 roku powinna powstać cezura pomiędzy tym ustrojem, który upadł, a tym, który przyszedł na jego miejsce. To nie jest zwykła zmiana rządu, jak w krajach demokratycznych, gdzie na przykład przegrywają konserwatyści a wygrywają socjaliści, i że to się odbywa w sposób typowy dla demokracji. To, o czym mówię, jest wielkim przełomem, a żadna cezura nie powstała. Nie zrobiono tego, żeby ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie popełnione w tym ustroju postawić przed sądem. Gdyby ich potem nawet odesłano do domu, bo to są ludzie bardzo starzy, nic by się nie stało. Bo tu przecież nie chodzi o żadne okrucieństwo, tylko o to, żeby było poczucie rządów prawa, żeby nie było ludzi, którzy mówią: „Zabili mi brata, ojca, jest facet, który to zrobił i co? I nic. Facet chodzi sobie luzem i jest bezkarny.” To jest niemożliwe. To jest absolutnie niemożliwe. Rządy prawa są potrzebne i po to, żeby nie było takich wypadków jak z panem Kwaśniewskim (co mnie bardzo oburzyło i o czym już mówiłem), który przeprasza za niegodziwości ustroju. Nie przeprasza za swoje, bo nie miał za co przepraszać, bo pełnił niewielką rolę. Był ministrem sportu. On śmie przepraszać za niegodziwości ustroju. To jest rzecz nie do przyjęcia. Tu nie ma co przepraszać, to nie jest kwestia do przeprosin, to jest sprawa do procesów. Akurat przeczytałem artykuł profesora Adama Strzembosza, Prezesa Sądu Najwyższego, gdzie on dowiódł w artykule „Bezsilne prawo?”, że nie było ani jednego procesu po wojnie o zbrodnie, jakkolwiek istnieją materiały, istnieją przestępcy, istnieją poszkodowani. To jest absolutny nonsens, absolutny absurd. I jakiś Bratkowski będzie mi tu tłumaczył, bo to robił, że to jest nasza mądrość narodowa. A to jest – niech mi pozwoli powiedzieć, bo znam Bratkowskiego i wiem, jakie ma zasługi – to jest czysty idiotyzm. Tak jak czystym idiotyzmem było to, że w dyskusji w „Kulturze”, która odbyła się na łamach „Kultury” z udziałem wicemarszałka sejmu Aleksandra Małachowskiego, kiedy to właśnie Małachowski został zapytany, dlaczego myśmy nie podjęli przynajmniej takiej ustawy jak Czesi (to znaczy dlaczego nie spróbowaliśmy ustawowo opisać i potępić komunizm?) - on na to odpowiedział, że jeżeliśmy jeszcze tego nie zrobili, to znaczy, że nie mogliśmy. Co to jest za odpowiedź? To jest odpowiedź zupełnie idiotyczna. Przepraszam, że się podnieciłem, ale to jest rzecz, która nie może mnie usposabiać pozytywnie. W tej sprawie ludzie mogą sobie mówić, co chcą. Zresztą tak myśli i mówi tylko część polskiego społeczeństwa.

— Dowodem tego są chyba pańskie spotkania z publicznością w różnych miejscach kraju.

— Oczywiście. Podczas tych spotkań miałem niesłychanie dobre reakcje audytoriów. Czułem, że ludzie zgadzają się ze mną. Ale faktem jest, że część ludzi robi mi wymówki, twierdząc, że jestem niesprawiedliwy. Jeżeli chodzi o tę akurat sprawę, to pozostanę „niesprawiedliwy” do końca życia.


© Krzysztof Szymoniak
1994 (brak dokładnej daty publikacji)
źródło publikacji: „Chcę być „niesprawiedliwy”. Archiwalny wywiad Krzysztofa Szymoniaka z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim”
www.ZeszytyPoetyckie.pl





Był jak trędowaty. Nie chciano go ani słuchać, ani widzieć


Dobrze rozpoznał, kto zapewnił postkomunistom polityczny sukces w początkach III RP. 4 grudnia 1995 roku pisał o Aleksandrze Kwaśniewskim i naczelnym „Gazety Wyborczej”:
„Michnik obwoził po kraju swego prywatnego pomazańca, występował z nim publicznie w aulach uniwersyteckich i dyskutował z nim – na oczach zdumionych słuchaczy – jako z tym, z kim on, A.M., chce budować nową niekomunistyczną Polskę. Tym pomazańcem był dobrze w Polsce znany młody aparatczyk, symbol pezetpeerowskiego oportunizmu, Aleksander Kwaśniewski”.
Gustaw Herling-Grudziński, autor „Innego świata” popełnił największą wobec komunizmu zbrodnię: nie tylko przeżył gułag, ale miał dość talentu, by w przejmujący, pogłębiony sposób opisać sowieckie łagry, rozszyfrować sowiecką logikę masowego odczłowieczania i uśmiercania rzesz ludzkich. Zawinił także wobec lewicowych intelektualistów na Zachodzie, szczególnie włoskich i francuskich, ponieważ usiłował opowiedzieć o stalinowskich obozach koncentracyjnych w ich ojczystych językach, godząc w dotyczącą tych spraw zmowę milczenia.

W początkach lat 90. zawinił wobec środowiska „Gazety Wyborczej”, ponieważ odrzucił postkomunizm nie tylko jako historyczne następstwo kłamstw i zbrodni dokonywanych w Polsce po 1944 roku przez namiestników Moskwy, ale również jako dopuszczalny czy wręcz nieodzowny element ustrojowej rzeczywistości, wzorowanej na zachodnich liberalnych demokracjach i opartej na daleko idącym kompromisie z „elitami” do niedawna rządzącymi autorytarnym państwem.

To wszystko spowodowało, że osiadły na dobre i złe we Włoszech pisarz, przez dekady człowiek lewicy, przez wielu był utożsamiany z prawicą. To jedno z największych, choć dwuznacznych zwycięstw sowietyzmu i postkomunizmu razem wziętych: udało im się tak zdefiniować rzeczywistość, że wszelki bunt wobec siebie dość skutecznie przedstawiły jako prawicowy, nacjonalistyczny czy wręcz faszystowski.


W białym krematorium


Jarcewo, łagier pod Archangielskiem, terytorium Związku Radzieckiego, lata 1940-1942. Gustaw Herling-Grudziński, nieledwie rok młodszy od II Rzeczpospolitej, trafił do gułagu po nieudanej próbie ucieczki na Litwę z Grodna, zajętego przez Sowietów we wrześniu 1939 roku. Przed obozem koncentracyjnym było jeszcze kilkumiesięczne śledztwo oraz proces po którym skazano go na pięć lat niewoli za rzekome szpiegostwo na rzecz wywiadu niemieckiego.

I tak niegdysiejszy komunizujący nastolatek, początkujący literat zamarzał, cierpiąc głód i katorżniczą pracę w „białym krematorium”, jak nazywał sowieckie obozy koncentracyjne autor „Opowiadań kołymskich” Warłam Szałamow. Zamarzał, patrząc na świat, który nie tylko eksploatował ludzi ponad wszelką miarę, ale wielu z nich przekonał, że faktycznie są winni wobec Stalina i „ojczyzny światowego proletariatu”.
„Sowieci stwarzali tak straszne warunki, że właściwie jedynym wyjściem była śmierć. (…) To była niewolnicza praca nawet nie opłacana jedzeniem wystarczającym na regenerację sił. (…) Wiedzieli, że jak nie wytrzymamy, to przyślą im następnych więźniów. (…) W głębi mentalności tych łagrowych policjantów, tych enkawudzistów tkwiło nieskrywane pragnienie, żebyśmy tam, w tym obozie na wieki szczezli. I oni to uważali za naturalne, bo według bolszewickiej teorii, w której ich wychowano, my byliśmy »wrogami ludu«”
– wspominał po latach w rozmowach z Włodzimierzem Boleckim.
Bezimienna armia łagierników – od profesorów po proletariuszy z wyrokami pozbawionymi cienia wiarygodności, które zapadały masowo wskutek kolejnych stalinowskich czystek – własne życie kładła pod zręby komunizmu. Pilnowali ich nie tylko enkawudziści, ale i urkowie, więźniowie kryminalni traktowani przez reżim zdecydowanie lepiej niż ludzie, których sądzono według „politycznych” paragrafów.

Po dwóch latach łagru młody Herling-Grudziński był już dochodiagą, czyli człowiekiem dogorywającym, osuwającym się w śmierć z wycieńczenia. Ale po napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRS Stalin zmuszony został do przynajmniej kilku ustępstw wobec swoich nowych sojuszników, w tym II Rzeczpospolitej. Dzięki układowi Sikorski-Majski także Herling-Grudziński wyrwał się z matni – wcześniej podjąwszy głodówkę wraz z niewielką grupą wciąż przetrzymywanych w Jarcewie Polaków.
„Wyszedłem z obozu fizycznie pognębiony, straszliwie poraniony i psychicznie obolały. Miałem rany nie tylko na nogach, ale przede wszystkim w duszy. Ale wyszedłem z iskierką nadziei. (…) Nie straciłem całkowicie wiary w podstawowe wartości ludzkie”
– opowiadał.

Choroba wszystkich łagierników


Jeszcze jedna linijka w księdze pielgrzymstwa polskiego: szlak bojowy z armią Andersa, Virtuti Militari za mężny udział w bitwie pod Monte Cassino. Powrót do życia miał różne etapy. W pierwszych miesiącach po wyjściu z domu niewoli to wojsko bardziej przypominało wędrowny lazaret. Zniszczeni gułagami ludzie byli właściwie rekonwalescentami. Dawni łagiernicy kupowali na zapas ogromne ilości chleba, koledzy z Brygady Karpackiej, którzy nie mieli podobnych doświadczeń, kpili z nich w żywe oczy. Dopiero powoli dusze i ciała byłych więźniów sowieckich uczyły się na nowo zwykłego życia, choćby bez głodu, który sprowadzał śmierć.

Na tym nie koniec. Pisarz wspominał:
„Zachorowałem na to, na co chorowali wszyscy łagiernicy w wojsku – tylko że ja w większym stopniu niż inni: zachorowałem na milczenie”.
Tak jakby białe krematoria kładły się pieczęcią na ich ustach, jakby wciąż należało milczeć o tym, co się przeżyło, pogrzebać to w sobie. Wielu zatrzaskiwało drzwi pamięci, niektórzy po skończonej wojnie powrócili z więziennej cywilizacji do Polski pod rządami ludzi, którzy dobrze poznali na własnej skórze realia stalinowskiej Rosji, a jednak wciąż jej służyli.

Herling-Grudziński wyrwał się milczeniu, wierny swojemu pierwszemu odruchowi po opuszczeniu łagru w Jarcewie, gdy za kilka kopiejek kupił notes z metalową okładką. Po niemal ośmiu latach od wyjścia stamtąd zaczął pisać, opowiadać o zorganizowanym systemie upodlania i unicestwiania ludzi, opartym na niewolniczej pracy osób skazanych za „polityczne” występki, których albo nie popełnili, albo w świecie „zgniłej burżuazyjnej demokracji” w ogóle za przestępstwa by nie uchodziły. Znaczną część „Innego świata” – inaczej niż większość swoich książek – napisał niemal bez skreśleń, przelewając na papier to, co zauważył i przemyślał jeszcze w łagrze.

Losy książki, czy ściślej, perypetie z jej wydaniem, wiele mówią o sytuacji polskiego emigranta na Zachodzie w pierwszych dekadach po wojnie. Pierwsze wydanie ukazało się po angielsku w 1951 roku, tłumaczem był Andrzej Ciołkosz, syn Adama i Lidii Ciołkoszów, przyjaciół pisarza, emigracyjnych PPS-owców z Londynu. Pierwsze rozdziały powieści wyszły po polsku w „Wiadomościach”, tworzonych przez Mieczysława Grydzewskiego w Anglii. W ojczystym języku rzecz ukazała się w formie książki w 1953 roku w londyńskim Gryfie: „nie przyciągała uwagi, nie była ładnie wydana”. Herling-Grudziński był akurat skłócony z paryską „Kulturą”, czyli de facto z Jerzym Giedroyciem. I nie mógł wówczas wydać „Innego świata” w giedroyciowym Instytucie Literackim.

Udana rodzima edycja to 1965 rok – pisarz pojednał się z księciem z Maisons-Laffitte. Jak sam przyznawał: „wtedy zaczęła się polska kariera »Innego świata«”. W tych lakonicznych słowach ukryta jest cała różnica między znacznie skromniejszymi możliwościami emigracyjnego Londynu, postrzeganego często jako nazbyt surowy wobec Polski Ludowej a paryską „Kulturą”, której wpływy sięgały zarówno francuskich elit, jak i przekraczały żelazną kurtynę.

Hańba Francji


Ale w latach 50. i później jeszcze bardzo trudno było zainteresować sympatyzujących z Rosją Sowiecką zachodnich intelektualistów opowieścią o łagrach. Nawet tak życzliwą wobec rosyjskich łagierników i wciąż szczerze wierzących w komunizm więźniów gułagu, tak bardzo uniwersalną w swoich refleksjach, jak „Inny świat”. Gdy mówimy o tym fenomenie, zwykle myślimy o Jean-Paul Sartrze, który w powojennej Francji miał przemożny wpływ na to, kogo uważano za faszystę, a kogo za antyfaszystę. Polacy byli na przegranej pozycji – chyba że reprezentowali podległą Moskwie władzę. Ale rzecz nie tylko w postaci i postawie słynnego egzystencjalisty.

Pierwszą propozycję francuskojęzycznego wydania „Innego świata” Herling-Grudziński dostał od katolickiego wydawnictwa Plon, na początku lat 50. Ewentualnemu wydawcy książkę polecił Gabriel Marcel, francuski myśliciel, chrześcijański egzystencjalista. Rzecz zapowiadała się dobrze: kilka rozdziałów opublikowało „Le Figaro”. Ale w międzyczasie zmieniła się obsada wydawnictwa. W nowym gronie zapadła decyzja, by książki jednak nie wydawać – autorowi nie przedstawiono powodów.

Po latach Herling-Grudziński komentował:
„ten nowy komitet redakcyjny (…) był złożony z ludzi należących do tak zwanej »katolewicy«, czyli katolików postępowych – jak mówiono o nich w Polsce w latach pięćdziesiątych. I ci katoliccy »postępowcy« uznali, że »Inny świat« nie zasługuje na wydanie we Francji”.
Podobna sytuacja powtórzyła się z wydawnictwem Gallimarda, gdzie lektorem, rekomendującym książki do druku był Albert Camus.

Autor „Dżumy” co prawda zachwalał „Inny świat”, ale wydawnictwo nie zdecydowało się na druk, tłumacząc to... względami ekonomicznymi. Francuskie wydanie książki ukazało się dopiero trzydzieści lat później, w wydawnictwie Denoël, gdy dawno było po stalinizmie. To wówczas słynny francuski krytyk literacki, autor opiniotwórczej audycji „Apostrophes”, Bernard Pivot, wykrzyknął, gdy mu Herling-Grudziński opowiedział o perypetiach swojej książki nad Sekwaną: „Hańba! To jest dla nas hańba!”.

Włoska zmowa milczenia


Zmowa milczenia nie dotyczyła tylko lektury. We Włoszech, które od połowy lat 50., za sprawą drugiej żony, Lidii Croce-Grudzińskiej, stały się dla pisarza drugą ojczyzną, przez dekady funkcjonował on na marginesie życia kulturalnego, obłożony anatemą przez wpływowych włoskich komunistów. Doskwierał mu status męża córki wybitnego filozofa Benedetto Croce, ale szczęśliwie odnalazł się w tamtejszym świecie intelektualnym za sprawą Nicola Chiaromonte i Ignazia Silone oraz ich pisma „Tempo presente”. Po latach i Włosi zaczęli go doceniać i nagradzać.

W przejmującym „Dzienniku czytanym ojcu”, dołączonym do wydania intymnego „Dziennika 1957-1958”, córka pisarza, Marta Herling pisała:
„Mój ojciec w niektórych środowiskach był nie tylko źle widziany, ale wręcz zakazany. Skoro był antykomunistą – był wrogiem. Studentom polonistyki w Neapolu na przykład nie wolno było kontaktować się z moim ojcem. Mieli zakaz”.
Równocześnie pisarz żył głęboko niepogodzony z komunistyczną Polską, co utrudniało jego relacje także z bratem Maurycym, członkiem Sądu Najwyższego w Polsce Ludowej.

Nigdy nie postawił stopy w PRL, choć i stamtąd przyjmował gości, jeszcze w latach 50., kreśląc krótkie, nierzadko ostre charakterystyki ludzi, którzy zdecydowali się służyć tym, którzy pełnili władzę z łaski panów „archipelagu Gułag”. Naprawdę mile widziana we włoskim domu pisarza była jego siostra Łucja, sekretarka w PRL-owskim gabinecie Maurycego i emigranci: Lidia Ciołkosz, Zygmunt Hertz, Konstanty Jeleński. „Wtedy ojciec stawał się ożywiony, uśmiechnięty, całkiem inny” – córka wspominała zamkniętego w sobie na ogół mężczyznę, który wręcz fizycznie odgrodził własne myśli i tęsknoty od rodzinnego życia.

Na co dzień gabinet był jego wielką samotnią, w której mierzył się i z własnymi demonami, i z bogactwem dziedzictwa Włoch, i z nostalgią za Polską – inną od tej, która po 1944 roku krzywo wyrosła nad Wisłą.

Jak wyglądała historia włoskiego wydania „Innego świata”? Gustaw Herling-Grudziński wspominał:
„Książka została zaproponowana wielkiemu wydawcy z Bari, Vito Laterzy, który był wydawcą Crocego. Wiedziałem, że jego wydawnictwo zaczęło bardzo gwałtownie komunizować, ale nie mógł on nie przyjąć tej książki, ze względu na swojego wielkiego autora, Croce, i rzeczywiście ukazała się w 1959 roku. Ale zaraz potem (…) stwierdziłem ze zdumieniem, że »Innego świata« w ogóle nie ma na włoskim rynku”.
Pisarz odnotował dwie pozytywne recenzje, ale poza tym, jak stwierdził dyplomatycznie, „Włosi się nie interesowali tymi sprawami”.

Tak wspominał brzemienną w milczenie epokę „stalinizmu na Zachodzie”:
„Niedawno rozmawiałem o tym przez telefon z Czesławem Miłoszem i określiłem moją sytuację w tych latach wpływów komunistów jako sytuację trędowatego. A Miłosz na to: a ja byłem trędowatym we Francji. Byliśmy ludźmi, których nie chce się słuchać, nie chce widzieć. I było tak nie tylko w stosunku do mnie, ale w stosunku do pisarzy z Europy Wschodniej i żyjących na Zachodzie”.
Prawdziwy przełom w postrzeganiu sowieckich obozów koncentracyjnych czy mówiąc mocniej: zgodę na prawdę przyniósł dopiero „Archipelag Gułag” Aleksandra Sołżenicyna, wydany na Zachodzie w 1973 roku, bardzo zresztą ceniony przez Herlinga-Grudzińskiego.

Pożegnanie z Giedroyciem


Do Polski przyjechał dopiero w 1991 roku. Odwiedził Suchedniów, dawny rodzinny majątek, ale nie wszedł w jego głąb, nie chciał widzieć ruiny. Ojczyźnie przyglądał się przez dekady uważnie, nie tylko pisał – angażował się choćby w działalność Komitetu Obrony Robotników. Jego „Dziennik pisany nocą”, arcydzieło piśmiennictwa łączącego analizy społeczne, polityczne, ustrojowe z wysokich lotów szkicami kulturalnymi i opisem stanów duszy, stanowi do dziś nieprzebrane źródło informacji i opinii nie tylko o Polsce lat 1971-2000. Głęboka niezgoda na komunizm, postrzegany przez niego jako zbyt długo lekceważona przez świat trucizna cywilizacyjna, kazała mu z wielką ostrożnością przyglądać się ustrojowemu przepoczwarzeniu.

W lipcu 1989 roku w Neapolu notował:
„Jak wyjść z komunizmu? Słychać ostatnio bez przerwy to pytanie, stawiają je na wyścigi czasopisma i gazety z rosnącą, nerwową prawie natarczywością. Jakby pożądane przecież wyjście z komunizmu miało zarazem charakter niepokojącego skoku w ciemno”.
Odnotowywał: Adam Michnik chce, by „bezpieczny wyjazd z komunizmu (na hamulcach) zafundował nam w dolarach kapitalistyczny Zachód”. Niejasność sytuacji w jednych budziła nadmierny optymizm, w nim – daleko idącą ostrożność. 4 sierpnia, włoskie Albiori:
„Geremek nazwał owoce Okrągłego Stołu i wyniki wyborów »pluralizmem połowicznym«. Połowiczna jest władza, połowiczna opozycja. Jak długo może potrwać i do czego doprowadzić ogólna połowiczność (Sacharow uważa ją za śmiertelną chorobę pieriestrojki)”.
23 sierpnia, Neapol:
„Kwestia wiarygodności w oczach społeczeństwa jest w tej chwili psychicznie gardłowa. Domagać się wyrzeczeń, ofiar, »dyscypliny pracy«, zaciskania pasa wolno tylko, gdy perspektywę ciężkich lat podnoszenia się z upadku i ruiny zrównoważy pełne, autentyczne, nie powściągane żadnymi wątpliwościami i podejrzeniami zaufanie do własnego nareszcie rządu”.
Ale to się nie spełniło. Polska pozostała już połowiczna, a demiurgowie transformacji od społeczeństwa nie zażądali jedynie wyrzeczeń i ofiar, ale też pełnego zaufania do swoich ustrojowych wyborów, w tym do „grubej kreski” i uznania postkomunizmu za naturalny element demokratycznego porządku.

Wybór Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta III Rzeczpospolitej w 1995 roku Gustaw Herling-Grudziński przyjął z ogromną goryczą. Jego niezgoda w znacznej mierze wpłynęła na ponowne, ostateczne już rozstanie z paryską „Kulturą”. Naczelny pisma, Jerzy Giedroyc, zaakceptował bowiem nową sytuację i przyjął postkomunistycznego polityka u siebie. Nawet wbrew intencjom księcia z Maisons-Laffitte był to jasny sygnał, nie tylko dla wielu polskich intelektualistów, że postkomunizm nie tylko jest do ustrojowego oswojenia, ale i postkomuniści mają pełne prawo decyzji w polskich sprawach.

Pożegnanie z „Kulturą” pozwoliło pisarzowi odnaleźć się w nowej formule, gwarantującej znacznie bliższy kontakt z czytelnikiem z Polski – przez ostatnie lata życia drukował swój „Dziennik...” na łamach „Plusa Minusa”, opiniotwórczego dodatku do „Rzeczpospolitej”.

Agnostyk, sceptyk w sprawach Kościoła rzymskokatolickiego, którego dziejom i doktrynie nigdy nie szczędził kąśliwych uwag, z ducha PPS-owiec, sprzeciw wobec (post)komunizmu przypieczętował podobnie jak Zbigniew Herbert – przypisaniem do obozu prawicy. Przybyło mu niechętnych na lewicowo-liberalnych salonach: często padał zarzut, że „niepotrzebnie skrócił dystans”, zajmując się bieżącą polityką. Dla tych kręgów był znacznie bezpieczniejszy i do zaakceptowania jako esteta przybliżający Polakom blaski i mroki kultury Italii.

Warto wsłuchać się w gorący ton polemiki między autorem „Innego świata” a Jerzym Giedroyciem, pochodzącej z tamtego czasu. Herling-Grudziński do naczelnego „Kultury”, list datowany na 25 grudnia 1995 roku, pisany w Neapolu:
„Występujesz (…) jako realista i pragmatyk zatroskany o zagrożony byt państwa, podczas, gdy ja po faryzejsku kocham się w »czystych rękach« i »pryncypiach«. Nie jest to takie proste. Realistą, nie mniej niż Ty zatroskanym o byt państwa, jestem ja, a Ty łudzisz się, że jest możliwe szybkie przełamanie powstałej sytuacji. Otóż ja w to nie wierzę. (…) Brakiem realizmu grzeszy też Twoja ocena postkomunistów. To jest sitwa, Kwaśniewski jest niewolnikiem »żelaznego« elektoratu”
(podkreślenie oryginalne).
Giedroyc odpowiadał:
„Kwaśniewski i ci wszyscy postkomuniści to okres przejściowy, który trzeba przebyć walcząc, by nie spowodował zbyt wielkich i nieodwracalnych szkód. Cała klasa polityczna Polski jest zgniła i trzeba starać się i wychować nowe pokolenie, a nie szukać namiastek, jak np. wysuwanie przez Unię Wolności Bartoszewskiego jako męża Opatrzności i premiera rządu ocalenia narodowego. Bartoszewski, z którym się przyjaźniłem, jest moim kolejnym rozczarowaniem co do ludzi”.
Po latach widać, że „taktyczna zgoda na postkomunizm” nie przyniosła właściwie żadnych efektów: poza ugruntowaniem jego wpływów w strukturach głębokiego państwa i utrwaleniem polityki historycznej postkomunizmu w wyobrażeniach społecznych.

Sprzeciw wobec moralnej erozji III RP


Gustaw Herling-Grudziński dobrze rozpoznał, kto zapewnił postkomunistom polityczny sukces w początkach III RP. 4 grudnia 1995 roku tak pisał w swoim dzienniku o Aleksandrze Kwaśniewskim i naczelnym „Gazety Wyborczej”:
„I tak oto, 19 listopada, wielkie dzieło Adama Michnika zakończyło się historycznym sukcesem. Wiosną, tuż po Okrągłym Stole, objeżdżał całą Polskę w glorii niezłomnego więźnia komunistów i arcyfechmistrza polityki polskiej. Wtedy właśnie Michnik obwoził po kraju swego prywatnego pomazańca, występował z nim publicznie w aulach uniwersyteckich i dyskutował z nim – na oczach zdumionych słuchaczy – jako z tym, z kim on, A.M., chce budować nową niekomunistyczną Polskę. Tym pomazańcem był dobrze w Polsce znany młody aparatczyk, symbol pezetpeerowskiego oportunizmu, Aleksander Kwaśniewski”.
I dalej:
„[Kwaśniewski] był wówczas ministrem sportu w rządzie Rakowskiego, dobrze znanym z buty i pyszałkowatości oraz z cynizmu i bezwzględności, gdy na początku lat osiemdziesiątych weryfikował w imieniu WRON-y dziennikarzy. Czyli wyrzucał z pracy ludzi przyzwoitych. Ale w 1989 roku dla Michnika był już »Olkiem«. Przez następne miesiące Michnik, już na łamach »Gazety Wyborczej«, obwieszczał, że przyszłość Polski zależy wyłącznie od porozumienia »światłych« komunistów (Rakowski + Jaruzelski) i »zdrowego« nurtu »Solidarności«, czyli ekipy okrągłostołowej”.
Autor „Innego świata” upatrywał w tej strategii fundament nowego ustrojowego ładu; widział też, że polityczne wybory Adama Michnika sprowadzają kłopoty również na obóz dawnej lewicy laickiej, odbierając temu środowisku część autorytetu i wpływów – scedowanych na człowieka, za którego plecami ukrywał się stary komunistyczny elektorat, który niczego z przeszłości nie żałował i niczego nie chciał stracić z budowanych dekadami przywilejów.

Herling-Grudziński pisał:
„To już wtedy zaczęła się ta moralna erozja, której jedynym celem było zatarcie granicy między PRL a RP, partyjnymi aparatczykami a ludźmi nienawidzącymi PZPR, między PZPR a »Solidarnością«. (…) Za »Manifest postkomunistyczny« Michnika i Cimoszewicza powinien autorom podziękować elekt 1995; równocześnie przegrany żałośnie Kuroń powinien kierować gorzkie żale do swego przyjaciela z KOR.”
Dziś tego typu krytyczne opinie o postkomunizmie, jego jawnych i skrytych wspólnikach uchodzą za truizm. Są też oczywistością dla niemałej części opinii publicznej, szczególnie wśród młodszych roczników. Ale kilka dekad temu Gustaw Herling-Grudziński rzucił je w twarz zgorszonym jego postawą intelektualistom, opinii publicznej zmęczonej wojnami w obozie dawnej solidarnościowej opozycji i początkowymi latami transformacji. Podobnie jak wcześniej nie dał się chorobie milczenia i opowiedział o sowieckich obozach koncentracyjnych. Wśród mnóstwa fałszywych proroków najpierw wypowiedział swój życiowy sprzeciw wobec „więziennej cywilizacji”, a później wobec tego, co z niej w III Rzeczpospolitej pozostało.


© Krzysztof Wołodźko
8 listopada 2019
źródło publikacji:
www.tygodnik.TVP.pl



źródła:
Gustaw Herling-Grudziński – „Inny świat. Zapiski sowieckie”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000
Gustaw Herling-Grudziński – „Dziennik 1957-1958”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018
Gustaw Herling-Grudziński – „Dziennik pisany nocą”, tom 2, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
Gustaw Herling-Grudziński – „Dziennik pisany nocą”, tom 3, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
Gustaw Herling-Grudziński – „Dzieła zebrane”, tom 11, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018
Zdzisław Kudelski – „Gustaw Herling-Grudziński i »Kultura« paryska (1947-1996)”, Towarzystwo Naukowe KUL, Lublin 2013




„Inny świat. Zapiski sowieckie”




Na podstawie wydania „Czytelnika” z 1989 roku czyta Henryk Machalica.


© Zakład Wydawnictw i Nagrań Polskiego Związku Niewidomych
Warszawa, 1990
źródło publikacji:
www.youtube.com









Ilustracje:
fot.1 © CC-BY-SA Czupal / za: www.wikipedia.org
fot.2 © domena publiczna / za: www.wikipedia.org
fot.3 © Krzysztof Szymoniak / za: www.zeszytypoetyckie.pl
fot.4 © brak informacji / za: www.tygodnik.tvp.info


OSTATNIE UAKTUALNIENIE: 2019-11-27-16:10 CET

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2