„Teatr Telewizji dość powszechnie uchodzi za ramotę” – takim jednym zdaniem próbował się rozprawić we wrześniu 2019 roku Jakub Majmurek, kiedyś krytyk filmowy, dziś propagandzista, z kilkudziesięcioma przedstawieniami, które wyprodukowała w ciągu kilku sezonów TVP.
To część pamfletu zamieszczonego w „Magazynie TVN24” przy okazji kampanii wyborczej. Autor nie potrafi poprzeć tej tezy żadnym przykładem, ba, formuła „powszechnie uchodzi” pozwala przypisać tę opinię bardziej jakiejś „zbiorowej mądrości” niż sobie. Zapewne nie ogląda, ale pogląd naturalnie ma.
Jest dokładnie na odwrót. Lubię polski teatr, bo znajduję w nim wciąż przedstawienia żywe, wzruszające, czasem mądre, profesjonalnie przygotowane i sugestywnie wykonane. A jednak rzadko kiedy dostrzegam w nim refleks rozmaitych debat dotyczących Polski jako wspólnoty.
Albo ich protezą stają się ideologiczne monologi, manifesty, specjalność warszawskiego Teatru Powszechnego i niestety wielu teatrów poza Warszawą (zapewne, to one dla Majmurka nie są „ramotą”). Albo mamy unikanie ważnych tematów, eskapizm. Z uniwersalnymi „światowymi” tematami jest niewiele lepiej.
I na tym tle Teatr Telewizji próbuje wypełniać różne luki. Nawet przymus kierowania się rocznicami, okazjami, wychodzi mu per saldo na zdrowie. Niestety z powodów politycznych na głębsze debaty o jego spektaklach nie ma szans. Kręgi liberalne zamykają oczy i zatykają uszy, „bo to TVP”. Prawica z kolei wciąż nie nauczyła się rozmawiać o kulturze.
Co nie znaczy, że telewizyjne premiery teatralne nie są istotne choćby na przyszłość. Dochodzi do tego perfekcja wykonania połączona z troską o komunikatywność. Mamy prawdziwy teatr dla ludzi, co nie znaczy, że pozbawiony ambicji. Oto najważniejsze zdarzenia tego roku. Najpierw podium:
1.
„Wesele”, Stanisław Wyspiański.
Przedstawienie roku
To jest spektakl, który powinien budzić wielkie emocje i spory. Został w dużej mierze przemilczany, pomimo głównej nagrody na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie. Ciekawe, że nie zauważyły go media liberalne.
Reżyser Wawrzyniec Kostrzewski upierał się, że chce spojrzeć poprzez tamto „Wesele” nie na wiek XIX, jak Wyspiański, a na wiek XX. Scena z Szelą to okazja do refleksji nad rolą wzajemnej przemocy w naszej najnowszej historii. Dawna konfrontacja inteligentów z chłopami jest sposobnością do rozmowy o dzisiejszych podziałach. Dziennikarz zderza się ze Stańczykiem na smoleńskich schodach itd. W sumie interpretacja Kostrzewskiego bywa bliższa intuicjom liberalnej inteligencji niż środowisk konserwatywnych.
A zarazem inscenizuje on bez cienia publicystycznej jednoznaczności. Na dobrą sprawę można nie biec za wszystkimi jego skojarzeniami, a nawet trzymać się z grubsza klasycznej wymowy. Poszczególne sceny daje się czytać tak lub inaczej (ja na przykład tę ze smoleńskimi schodami odczytałem trochę wbrew jego komentarzom).
I to „Wesele” jest porywające jako widowisko. Korzysta się tu z możliwości zbliżeń, ukameralnia rozmaite sceny, choć chwilami stawia na prawdziwie filmowe tempo. Inscenizator skraca, zmienia kolejność sytuacji i jednak pozostaje zadziwiająco wierny klimatowi autora. Mimo że wszystko zawieszone jest trochę poza czasem, ni to dawne ni współczesne – czemu sprzyja świetna scenografia Katarzyny Nesteruk, muzyka Barbary Derlak, Tomasza Waldowskiego i Piotra Łabonarskiego.
Duch Wyspiańskiego wygrywa – bez finałowego tańca (trwa przez cały spektakl) i z przedziwnym zakończeniem. Oto mistrzostwo wizji.
Kostrzewski postawił na doborową obsadę, taką o którą ciężko pojedynczemu teatrowi scenicznemu. I poprowadził ją tak, że najmniejszy epizod, każde zdanie ma tu znaczenie. Właściwie powinno się wymienić nazwiska całego zespołu. Poza aktorami wyróżnionymi osobno trudno pominąć Piotra Adamczyka (Poeta), Tomasza Schuchardta (Dziennikarz), Agnieszkę Suchorę (Radczyni), Halinę Łabonarską (Chochoł).
Ale może ważniejsze nawet od poziomu wykonania jest zaproszenie do refleksji nad nami jako zbiorowością. Refleksji właściwej językowi sztuki, nie publicystyki.
2.
„Inny świat”, Gustaw Herling-Grudziński.
Wyprawa do granic człowieczeństwa
Igor Gorzkowski, adaptator i reżyser, dokonał niemożliwego. Przełożył na język teatru pozbawiony dialogów świat posępnej opowieści o gułagu autorstwa wielkiego pisarza i moralisty. Podjął temat rozliczenia systemu totalitarnego. Sportretował obóz jako miniaturę sowieckiego społeczeństwa z jego fatalizmem i okrucieństwem, co dotyczy także samych ofiar.
Ale zadał też uniwersalne pytanie: o zdolność każdego człowieka do zachowania ludzkich cech w warunkach ekstremalnych. Ja to zrozumiałem jako apel o ostrożne ocenianie jednostek miażdżonych walcem historii. Choć sam bohater narrator (bardzo dobry Philippe Tłokiński) próbuje być heroiczny.
W umownych dekoracjach Jana Polivki mamy spotkania z kilkunastoma aktorami, bardzo, i mniej znanymi, czasem mającymi minutę, dwie na zarysowanie indywidualnego dramatu portretowanej kilkoma kreskami postaci. Robi to wstrząsające wrażenie. Tego spektaklu nie da się łatwo zapomnieć.
3.
„Znaki”, Jarosław Jakubowski.
Zaniepokojenie kierunkiem, w którym zmierza świat
Można by nawet twierdzić, że to zaniepokojenie kierunkiem, w którym zmierza Polska, ale realia są raczej uniwersalne. Polski pisarz zabiera nas w niedaleką przyszłość. Trzeba odnotować fakt sięgnięcia po sprawnie napisany produkt współczesnej dramaturgii, tym ważniejszy, że dotyczy jednego z wyzwań współczesności.
Mamy tu przestrogę przed inżynierią społeczną. Inżynierią konstruowaną pod hasłami liberalnej wygody i nowoczesnego upraszczania rzeczywistości, ale kończącą się biurokratycznym przymusem, i to wobec świata literatury. Niepokój poczuli wspólnie, co ciekawe, konserwatywny pisarz Jakubowski i liberalny reżyser Artur Tyszkiewicz – a ja wraz z nimi.
W idealnie abstrakcyjnych dekoracjach Aleksandry Gąsior rozgrywa się groteskowy komediodramat z udziałem trzech osób. Perfekcyjnie wykonany przez Przemysława Stippę, Grzegorza Małeckiego i Martę Ścisłowicz. Jest nad czym myśleć, jest czego się bać.
Poza podium pozostają nadal świetne spektakle. I tak:
„Paradiso”, Andrzej Strzelecki.
O międzywojniu barwnie, a uczciwie
Świetny inscenizator przede wszystkim komedii i widowisk muzycznych, sam napisał scenariusz i wyreżyserował widowisko osadzone w zasadzie (poza początkiem i finałem) w jednym miejscu: lokalu dla elit z roku 1938. Ten lokal o nazwie „Paradiso”, zgrabnie zaaranżowany przez scenografię Marka Chowańca, jest fikcyjny, znaczna część anegdot za to prawdziwa.
Mamy sensację, komizm do granic groteski i poczucie zaglądania za historyczne kulisy. Mamy paradę gwiazd z weteranami: Janem Englertem, Wojciechem Pszoniakiem, Piotrem Fronczewskim, Ewą Wiśniewską na czele.
Ja jednak cenię ten spektakl przede wszystkim za zdrowy stosunek do historii – ani to panegiryk, częsty dziś w ocenach Polski sanacyjnej, ani bezrozumne przyczernianie. Mnóstwo niuansów wychodzących poza sztampę naszej popkultury. A muzyka nie z lat 30., ale świetnie zaaranżowana przez Marka Stefankiewicza buduje nastrój i dyktuje zawrotne tempo.
„Aszantka”, Włodzimierz Perzyński.
Jak grać klasykę? Tak
Młody reżyser Jarosław Tumidajski bierze tekst, z którego łatwo zrobić ramotę, i czyni z niej drapieżny traktacik – owszem o relacjach społecznych z końca XIX wieku, ale i o ludzkiej duszy. O hedonizmie i o człowieczeństwie. Nie przebiera aktorów we współczesne kostiumy (byłby to absurd sprzeczny z tekstem), ale filtruje jej realia przez naszą wrażliwość.
Nie wyszłoby to tak błyskotliwie, gdyby nie koncertowa obsada – Paulinę Gałązkę i Katarzynę Dąbrowską wyróżniam dodatkowo.
„Cena”, Waldemar Łysiak.
Moralitet z rozlicznymi przewrotnościami
Najlepiej tę produkcję Jerzego Zelnika podsumowało jedno zdarzenie. Na festiwalu „Dwa Teatry” wyróżniło ją jury młodzieżowe. W historii jednej nocy okupacyjnej, podczas której grupa Polaków, obywateli pewnego miasteczka, musi podjąć ostateczne decyzje, młodzi ludzie dostrzegli najwyraźniej coś bardzo współczesnego.
Łysiak świetnie to napisał, a Zelnik nie siląc się na ekstrawagancje, bardzo dobrze dobrał aktorów i pilnował tempa. Niektórzy powiedzą, że to za bardzo teatr w starym stylu. Moim zdaniem potrzebujemy go do opowiadania prawd najbardziej fundamentalnych.
„Hamlet", William Szekspir.
Współczesne tempo, myśl ponadczasowa
Michał Kotański nadał tragedii Szekspira netfliksowe tempo, co wynikło także z konieczności wpasowania długiego tekstu w półtoragodzinny format. Dla mnie ściśnięcie było zbyt wielkie, odtwórca głównej roli Przemysław Stippa się z tym nie zgadza.
Tak czy inaczej zagranie „Hamleta” w tempie emocjonującego kryminału, bez uronienia głównych myśli, nie udałoby się aż tak, gdyby nie doborowa obsada. Było tu parę niezwykłych pomysłów: pewne postarzenie młodego pokolenia bohaterów mocniej wydobywało atmosferę katastrofy, schyłku, grozy.
No i Stippa, Hamlet, do oddzielnego wyróżnienia, choć zasłużył na to i najmłodszy z aktorów grający tu epizod – Marcin Franc.
„W małym dworku”, Stanisław Ignacy Witkiewicz.
Zabawa makabrą
Czasem można sobie w najbardziej masowym z teatrów pozwolić na swoisty żart sceniczny, parodię ponurej rodzinnej tragedii pióra autora, który kiedyś uchodził prawie za szaleńca, a dziś jest prawie klasykiem. A kiedy to przyrządza Jan Englert, mamy do czynienia z czymś lekkim jak pianka, a jednak ostrym jak lancet.
Czy to jest o niczym ? Niekoniecznie – może być o rozkładzie tradycyjnej rodziny, albo o tym, jak kobiety manipulują mężczyznami. Tak czy inaczej to prawdziwy koncert w wykonaniu głównie sił Teatru Narodowego w Warszawie. I kapitalna, budująca nastrój muzyka Piotra Mossa.
AKTORZY
Po premierze „Letników” w Teatrze Narodowym miałem okazję do krótkiej rozmowy z sędziwym wybitnym reżyserem Maciejem Prusem. Spytałem go, czy Barbara Krafftówna sama wymyśliła kształt swojej malutkiej rólki Szarlotty w przedstawieniu „Wiśniowy Sad” Czechowa z roku 1976, a konkretnie moment, kiedy sygnalizuje w krótkiej pantomimie, jak bardzo chciałaby mieć dziecko. Zapamiętałem to do dziś po ponad 40 latach od kiedy siedziałem na widowni. Prus, reżyser tamtego przedstawienia pamiętał to także. I oznajmił, że to ona sama.
Takie scenki, sytuacje, role zapamiętuje się na całe życie. Na tym polega prawdziwa wielkość aktorstwa. Teatr Telewizji pozwala zatrudniać najlepszych, a dzięki zbliżeniom smakować detale ich ról do przesytu. Więc okazji do wielkości jest coraz więcej.
AKTOR ROKU
Przemysław Stippa
Trzeba było stworzyć dla niego tę specjalną kategorię. Zaczął na przełomie 2018 i 2019 roku fenomenalnym monodramem Rosjanina Jewgienija Griszkowca „Jednocześnie”. W „Weselu” Wyspiańskiego– Kostrzewskiego błysnął epizodem Widma. Potem była rola pisarza Jana w „Znakach” – przedziwny popis niby psychologicznej wiwisekcji, która jednak przy stosownym dystansie do postaci, zyskuje rangę uogólnienia.
Jego „Hamlet” był gorzki, świadom nadciągającego kataklizmu, a zarazem cały czas niezmiernie sympatyczny. Zwieńczeniem tej feerii postaci stał się Kuzyn Jęzory w „Małym Dworku”, wytrawna, subtelna parodia postaci romantycznych, ujawniająca zarazem w pełni komiczne możliwości Stippy. On sam uważa, że jego tegoroczne postaci łączy pokoleniowość – to wszystko są postaci dokonujące bilansu u schyłku młodości.
Zarazem są to wielkie role, dowód na to, jak Teatr Telewizji potrafi dać rozbłysnąć wielkiemu talentowi. Skądinąd Stippa ma na swoim koncie w roku 2019 dwie udane role w Teatrze Narodowym: odrealnionego Księcia w operetce (lub może pastiszu operetki) „Zemsta Nietoperza” i łajdackiego sędziego Bragga w „Heddzie Gabler” Ibsena.
ROLE ROKU
Andrzej Mastalerz
Właściwie aktor dokonał tego, co robi często. We wstrząsającym przedstawieniu „Inny świat” zafundował nam traktacik o sile człowieczeństwie. Sile ukrytej w niepozornym ciele, w postaci aż chwilami groteskowej w swojej charakterystyczności, bo takim jest były pop Dimka. Końcowa scena, kiedy ta postać jawi się jako uogólnienie losu i samoświadomości łagierników, to aktorskie mistrzostwo świata.
Olga Sarzyńska
Rola Racheli w „Weselu” nie została doceniona przez recenzentów. Zapewne dlatego, że zrywała ze schematem pastelowej, rozmazanej jak impresjonistyczne malunki panny. Ona jest silna, konkretna, owszem miejscami egzaltowana, ale świadoma swojej skądinąd dwuznacznej roli w przedstawieniu wewnątrz przedstawienia, jakim jest sprowadzenie chochoła. Łez na policzkach Racheli-Sarzyńskiej prędko nie zapomnę.
GIGANCI
Jan Englert
Zgoła nie grający w kierowanym przez siebie Teatrze Narodowym, w Teatrze Telewizji obsadza siebie w swoich wirtuozerskich telewizyjnych symfoniach. Zawsze mam wtedy wrażenie, że jest dwóch Englertów: precyzyjnie malowana, często z dużym ładunkiem komizmu, czasem deformacji, postać, i ktoś kto stoi obok postaci, wychodzi z niej aby mi objaśniać świat.
Taki jest Dyapanazy Nibek z „W małym dworku”. Co ciekawe, podobną naturę ma rola starego błaznującego aktora w „Paradiso”, spektaklu Strzeleckiego. Umiejętność zabawy własnymi rolami i własnym życiowym doświadczeniem to coś, co mi się nasuwa w związku z Englertem.
Andrzej Seweryn
Czasem, przez młodszych kolegów przyzwyczajonych do grania minimalistycznego, ten nasz wielki aktor bywa podejrzewany o manieryczność. Tymczasem on doskonale rozumie, że Szekspira grać trzeba wielkimi literami, że hiperbolizacja bywa tu zaletą.
Zarazem pomysł aby uczynić z siebie, swojego ciała, głosu i wrażliwości, laboratorium wiedzy o mistrzu ze Stratfordu, i wrażliwości na jego teksty, budzi mój podziw. Mowa o przedstawieniu „Szekspir Forever” przeniesionym do telewizji z Teatru Polskiego. Ono jest dla mnie symbolem podtrzymywania coraz wątlejszego płomyka kulturowej ciągłości. Seweryn pokazuje, że grając najsławniejszego dramaturga świata, powinniśmy w nim szukać tego, co uniwersalne, a nie tego co doraźne. To ważna lekcja.
POSTACI Z „WESELA”
Grzegorz Małecki
Gospodarz; aktor nie bał się w tej roli szczerości graniczącej z egzaltowanym przerysowaniem i wygrał. Jest dziś jednym z najbardziej elastycznych artystów teatralnych, zdolnym do dowolnej transformacji, bijącym kolegów temperamentem i charyzmą. W tym samym roku, znakomity, groteskowo-złowrogi Urzędnik w „Znakach” Jakubowskiego-Tyszkiewicza.
Dominika Kluźniak
Gospodyni; zawsze mam wrażenie, że aktorka nadaje swoim postaciom, nawet najmniej świetlanym i nie budzącym respektu jakieś światło, a wraz z nim cząstkę swojej wiarygodności. Tu uszlachetniła prozaiczność wiejskiej żony. Ale miałem takie wrażenie nawet w „Paradiso”, gdzie zagrała do końca niczego nieświadomą, głupiutką żonę wiceministra. Ona przeżywa w ciągu ostatnich sezonów swój złoty okres, a Teatr Telewizji daje jej scenę.
Michał Czernecki
Czepiec; najbardziej niezwykły, jakiego w życiu widziałem. Nie tyle rodzajowo chłopski, ile silny charyzmą brutalnego plebejusza, bardzo współczesny. Straszny, a przecież jakoś rehabilitowany w finale. Warto dodać, że aktor zagrał także najciekawszego Laertesa w „Hamlecie”, jakiego zdarzyło mi się widzieć.
M.Stępniak z lewej |
Marcin Stępniak
Kto zwraca uwagę na postać Jaśka, głupiego chłopaka, który gubi złoty róg? A jeśli młody aktor zagra go tak, że staje się niemal alegorią? Przykładem kogoś, kto rozpaczliwie próbuje przekroczyć samego siebie? Stępniak zagrał też świetnie na małej scenie Teatru Dramatycznego doktora Trileckiego w średnio mnie zachwycającym spektaklu „Kilka scen z życia Płatonowa” Antoniego Czechowa. I był sugestywnym Nastolatkiem we „Wszechmocnych w sieci” Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Kamienica.
Karolina Charkiewicz i Martyna Byczkowska
Tak, pamiętam z tego przedstawienia dwie zapłakane, raczące się alkoholem dziewczynki, Haneczkę i Zosię, które zwykle są pustymi miejscami w scenariuszu. I za to wielkie chapeau bas – dla reżysera i dla młodych aktorek.
DOTKNIĘCIE METAFIZYKI
Radosław Pazura
Z pewnością udział aktora w „Wieczerniku”, sztuce Ernesta Brylla (reżyseria Krzysztof Tchórzewski) i w „Dniu gniewu” Romana Brandstaettera (reżyseria Jacek Raginis) to nie komercyjny przypadek. Oba dobre widowiska inspirowane są katolicką wizją świata. Pierwsze to interpretacja zdarzeń przełomowego momentu Ewangelii. Drugie – moralitet dziejący się w czasie wojny. Pazura gra w pierwszym przypadku pełnego wątpliwości, chwiejnego apostoła Tomasza, w drugim – silnego swoją wiarą Przeora.
W obu rolach zmaga się z teatrem na poły rapsodycznym , gdzie łatwo popaść w szeleszczącą papierem deklaratywność. On nie popada dzięki ogromnej intensywności swojego aktorstwa. Co bierze się z wiary w wartości, ale też z teatralnej charyzmy.
Ewa Dałkowska
Tak napisałem o jej roli w „Wieczerniku” Ernesta Brylla. «Niezwykła jest postać Marii Magdaleny – Ewy Dałkowskiej. Starsza wiekiem niż nakazuje tradycja i sam tekst, chwilami wydaje się być prymitywistką, z wysiłkiem składającą zdania, a przecież znamy bogactwo aktorskiego warsztatu Dałkowskiej. To zamierzone, ona odziera tę postać z blichtru, nawet z psychologicznych komplikacji. Ona najbardziej przemawia wprost do nas, z pominięciem teatralnego instrumentarium. W „Imieniu róży” William z Baskerville objaśnia, skąd wiemy co Bóg sądzi o roli kobiety. Wiemy to m.in. stąd, że Jezus po zmartwychwstaniu objawił się jako pierwszej właśnie Marii Magdalenie. Obserwując skupioną twarz Dałkowskiej, rozumiemy ten fenomen».
DEBIUTY
Paulina Gałązka
Ten pierwszy występ młodej aktorki w Teatrze Telewizji, w tytułowej roli w „Aszantce”, zaowocował prawdziwą perełką. Była uosobieniem zalet całego spektaklu: to zarazem postać z epoki, zmieniająca się z zahukanej proletariuszki w pewną siebie zołzę-kokotę, i na wskroś współczesna dziewczyna. Pamięta o tym aby w kilku momentach dorzucić do dość drastycznego tonu, w jakim Aszantka komunikuje się ze światem, starannie obważoną dawkę wzruszenia. Gałązka przykuwa uwagę temperamentem od pierwszej chwili. W tym samym roku w Teatrze Ateneum była interesującą Antygoną.
Adrian Zaremba
Świetna sztuka „Ekspedycja” rosyjskiego satyryka Wiktora Szenderowicza, pełna celnych uwag o naturze cywilizacji – w reżyserii Wojciecha Adamczyka. I trudna dla młodego aktora rola, bo w zasadzie pozytywna – humanitarnego emisariusza ONZ. Zaremba zabarwia ją świetnym wyczuciem komizmu, chwilami sytuacyjnego absurdu. To w zasadzie on wypowiada samym sobą morał tekstu. W tym samym roku aktor zagrał dwie bardzo dobre role w Teatrze Ateneum: Hajmona w „Antygonie” i postać tytułową w grotesce politycznej „Łowca”.
GŁOS
Katarzyna Dąbrowska
Jej wokalne występy na scence w teatrzyku Paradiso są nie tylko przerywnikiem akcji w sztuce o tym tytule. One są kontrapunktem, często drapieżnym, a czasem melancholijnym komentarzem. Aktorka ma piękny głos i wielką charyzmę. W „Aszantce” zagrała z kolei kokotę – postać niby rodzajową, a ze zdolnością do celnego punktowania poszczególnych fabularnych sytuacji.
EPIZODY
Marek Barbasiewicz
Wszyscy pamiętamy z dawnych czasów tego aktora o pięknej męskiej urodzie. Teraz zagrał z dużym wyczuciem dramatyczną rolę Hrabiego w „Cenie” Łysiaka-Zelnika. Dał się zapamiętać nawet z rólki Księdza w „Hamlecie” (scena pogrzebu Ofelii). Ale mnie zapadł w pamięć i w serce przede wszystkim jako Profesor z „Innego Świata”. Spojrzenie w jego przerażone oczy pozwala dostrzec tragizm losów rosyjskiej inteligencji, stłamszonej nie tylko przez absurdalne okrucieństwo systemu, ale i brutalność rodaków.
Marcin Franc
I tu, przy okazji omówienia rólki studenta V roku Akademii Teatralnej w Warszawie (choć grającego już na scenie), wypadnie wrócić do opowieści o epizodzie Krafftówny. Franc jest w „Hamlecie” Szekspira-Kotańskiego dworakiem Ozrykiem, zaskakująco młodym (wbrew scenicznej tradycji). Daje się poznać w trzech scenach. Dowiadujemy się, że bardzo chciałby być bliżej króla, potem popisuje się przed Hamletem i widzami dworskim sznytem, wreszcie staje się trybikiem w machinie świata, przerażonym krwawym finałem i nastaniem Fortynbrasa, ale też być może gotowym do przystosowania się.
Patrząc na tę nieważną z punktu widzenia dramatu postać, zacząłem się zastanawiać, co się z nim stanie. Aktor zbudował ją bez oparcia w tekście – jak Krafftówna – za co mu chwała. Przy okazji: jest świetny już poza telewizją w muzycznym przedstawieniu „Lunapark”, w którym studenci AT śpiewają teksty Grzegorza Ciechowskiego.
Ilustracje:
fot.1 © TVP
pozostałe © różni autorzy / za: www.filmpolski.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz