Jak pisarz Szczepan awansował na żydowskiego gajowego
Wracałem wczoraj przez cały dzień z Jeleniej Góry, przy koszmarnej zupełnie pogodzie, więc nie doszedłem jeszcze do siebie. Podzielę się więc z Wami różnym refleksjami z tej wycieczki, a także z telewizora, który oglądałem, z braku lepszych zajęć. Nie zawsze bowiem można pójść na spacer, szczególnie, że w górach albo pada, albo wieje.
Odbyliśmy dwa spacery po galeriach handlowych, a w jednej z nich był sklep firmy „Bytom”, przy samym zaś wejściu do tego sklepu było zdjęcie pisarza Szczepana w stroju tak niezwykłym, że aż mnie zatkało. Zdjęcie to umieści pod tekstem Wojtek, jak się obudzi. Wysłałem mu je wczoraj sms-em. Jak powiadam byłem wstrząśnięty autentycznie, albowiem nie potrafię uwierzyć w to, że człowiek, który miał jakieś aspiracje sprzedał je za starego mercedesa i możliwość fotografowania się w sztafażu, który za czasów moich rodziców określało się mianem – jak żydowski gajowy. To jest w mojej ocenie niepojęte. Pisarz, miast stanąć do walki z całym światem, najpierw podpisał serię całą cyrografów, potem wymienił, bezwartościowy całkiem, uścisk dłoni z Lejbem Fogelmanem, a następnie zrobił sobie serię zdjęć, na których wygląda jak ukrywający się w Argentynie gestapowiec, tuż po schwytaniu go przez Mosad. Fotografie zaś prezentowane przez izraelskie gazety pochodzą wprost z epoki pieców i są popisane wyrazami szyderczymi i demaskatorskimi. Nie mam słów, by to opisać. Współczuję jego matce, musi to przeżywać naprawdę głęboko.
My zaś dzięki pisarzowi Szczepanowi dowiadujemy się co jest miarą sukcesu literackiego w Polsce, jeśli człowiek nie wywodzi się z odpowiednich środowisk. No, a Szczepan się nie wywodzi i jest do tego mało przekonujący. Jako pisarz prawicowy męczył się bardzo i przeżywał swojej niespełnienie. Kiedy więc pojawiła się możliwość zmiany drużyny, zgodził się bez wahania, albowiem uznał, jak wszyscy grafomani i oszuści, że poziom czytelników w Polsce wyznaczony jest przez jego beztalencie. A to nieprawda. Jeśli ktoś czuje się niezrozumiany, albo niedoceniony, to nie znaczy, że jest genialny. Tak jest w dwóch przypadkach na tysiąc. Jeśli ktoś czuje się niezrozumiany i niedoceniony, to znaczy, że błądzi, nie ma nic do powiedzenia, jest wtórny, nachalny i głupi wreszcie. No i najważniejszej – ambicja nie pozwala mu przyjąć tego faktu do wiadomości, a więc szuka potwierdzenia swojej wyjątkowości i potwierdzenia swoich najczarniejszych przypuszczeń co do czytelników, którzy – w jego ocenie – wszyscy jak jeden są durniami. I takie potwierdzenie zaraz znajduje, albowiem rynek książki, który jest rynkiem propagandy serwowanej w okolicznościach kameralnych, zawsze pozytywnie odpowiada na lamenty takich istot. I podsuwa im jakieś charyzmaty, które mają podnieść ich znaczenie. Na przykład wyroby firmy „Bytom”, które na niektórych ludziach wyglądają naprawdę dobrze, ale nie na wszystkich. Co było do okazania.
Prócz spacerów po galeriach handlowych oglądałem także telewizję. I w tej telewizji pokazywali program o książkach, prowadzony przez Maksa Cegielskiego oraz Agatę Passent. Lansowano zaś jakąś poetkę, której nazwiska nie pamiętam. Jedno w jej wypowiedziach rzuciło mi się w oczy. Poetka jest lewicowa i postępowa, ale nie może się powstrzymać od pisania o przemijaniu i śmierci, a opowiada o tym tak, jakby miała żyć wiecznie. Wtóruje jej Agata Passent, która – kiedy przychodzi do tej gawędy o śmierci i przemijaniu – uśmiecha się szeroko i aż przebiera nogami, tak jej się to podoba. Poetka napisała też wiersz, w którym wyjawia iż marzy o tym, że zakochał się w niej Pan Jezus i porzucił dla niej Kościół. I to mnie nieustająco zdumiewa. Ja to się dzieje, że ci wszyscy lewicowi literaci nie mogą przestać myśleć o śmierci, najczęściej o śmierci innych, a jeśli już o własnej to w taki sposób, jakby chodziło o tort czekoladowy, i o Kościele. Czy nie można napisać wiersza albo książki o czymś innym? Pewnie można, ale trzeba mieć na to zlecenie. No, a innych zleceń niż na Kościół specjaliści od formatowania rynku nie dają. Lepsza od Passentowej, była chyba tylko Justyna Sobolewska, która cytując jakiegoś geniusza, wyznającego w swojej prozie iż nie lubi ludzi, o mało nie wzleciała w powietrze z zachwytu. I to jest dość charakterystyczne. W jednej zakochał się Pan Jezus, druga uważa, że jak ktoś nie lubi ludzi, od razu musi być geniuszem.
Potem wyszła Grochola i gawędziła z Maksem. Lansowała książkę Tochmana o Kambodży, gdzie panują upiorne warunki w szpitalach, a wszystko przez to, że rządził tam Pol Pot i jego monopartia. No i po wygłoszeniu tych słów, Grochola odwróciła się do kamery i powiedziała – tak właśnie się dzieje, kiedy rządzi jedna partia. Oni nie są w stanie się powstrzymać, albowiem cała ich aktywność służy tylko temu, by emitować antykościelne i antykaczyńskie komunikaty. No i żeby czynić to nie wprost, ale w sposób znamionujący kulturę, oczytanie, wyższość intelektualną i taką wiecie, wewnętrzną i zewnętrzną elegancję. I to im się nigdy nie udaje, co widać na przykładzie pisarza Szczepana.
Jaki my tutaj możemy wyciągnąć z tego wszystkiego wnioski? Proste. Żadna polemika serio nie ma najmniejszego sensu. Żadna próba wymiany poglądów czy jakiejkolwiek rozmowy nie ma najmniejszego sensu. Jeśli ktoś sądzi, że zostanie literatem, albo poetą, ponieważ wyłoży na stół brylanty swoich myśli i uczuć, a krytyka w osobach wymienionych tu istot, to dostrzeże i doceni, ten musi się leczyć i to natychmiast. To są ludzie wyznaczeni do emitowania treści propagandowych. Oni nie mogą nawet prowadzić dyskusji między sobą, to znaczy Passentowa i Max nigdy nie zaproszą do swojego programu Szczepana, to samo z Sobolewską. Mogłoby się wtedy okazać, że ktoś został zdegradowany i byłby wielki ambaras. Chodzi o to, by w maksymalnie cichych i ugrzecznionych okolicznościach sączyć te jady wprost do serca czytelników. Jakie tam zresztą jady, to jest zawyżona ocena. Te idiotyzmy po prostu. Jeśli widzimy, że ktoś ze sobą rozmawia na jakieś tematy, mamy 100 procent pewności, że to ustawka. Taka jaka co tydzień odbywa się w programie prowadzonym przez Ogórkową i Łęskiego. Czy to znaczy, że w ogóle nie można z tymi ludźmi prowadzić żadnego dialogu? Albo, że w nie ma żadnego sposobu na to, by zmusić ich do artykułowania innych niż opłacone komunikatów? To się jeszcze okaże. Mam nadzieję, że niebawem.
Na dziś to tyle, przypominam, że w dniach 6-8 marca jestem na targach w Poznaniu
Wdechowość chrześcijańska i buddyjska
Nie wiem czy to jeszcze funkcjonuje, ale kiedyś gazownia wręczała nagrody w postaci desek surfingowych. Była to tak zwana wdecha, czyli coś, co nie służy do niczego, a jest jedynie symbolem ogólnie rozumianej fajności, czyli wdechowości. Wdechowość stała się w pewnym momencie najważniejszą jakością na rynku, także w tych zakresach, w których operują niektóre religie monoteistyczne. Nie mówię tu o judaizmie i islamie, bo trudno wyobrazić sobie jakieś wdechowe zawody z udziałem duchownych tych wyznań, ale już chrześcijanie i buddyści są bardzo wdechowi.
Wdecha była oszustwem od początku do końca, ponieważ człowiek nią nagrodzony nie dostawał żadnych forów na rynku, nie mógł poczuć się lepiej przez dłuższy czas i nie był uważany za osobę wyjątkową, musiał taszczyć do domu ciężki i niepotrzebny przedmiot, a wcześniej wziąć udział w nudnej imprezie. Wdecha służyła więc nie do tego, by kogoś nagrodzić, ale do tego, by utrzymać pewien trend na rynku. I on jest obecny do dziś. Ja naprawdę przestałbym już pisać o Szustaku, ale wczoraj pokazali w telewizji zespół ministrantów, którzy nagrywają płyty i śpiewają różne przeboje. A wszystko na luzie i bez napięć. Śpiewają oczywiście o sobie i o swojej posłudze przy ołtarzu. W mojej ocenie wysłuchanie fragmentów tych śpiewów było bardzo krępujące, ale sami ministranci, ich proboszcz, a także jacyś wierni, są przekonani, że to pomoże przyciągnąć młodzież do Kościoła.
Nie wiem jak to wyraźnie wytłumaczyć, ale najlepiej będzie chyba wprost – to jest degradacja. Jeśli młodzież zaczyna robić w Kościele coś, co ma przyciągnąć tam innych młodych ludzi, a jest coś z istoty nudnego i żenującego, to trzeba się zastanowić skąd się bierze przymus wykonywania tych czynności? Z rynku. Oni widzą, że jest jakiś rynek i uważają, że jeśli będą naśladować obecne tam produkty, to zwrócą na siebie uwagę. Nie wiem ile razy pisałem tutaj o kulcie cargo, ale widać za mało. Rap został wylansowany, żeby uspokoić trochę murzyńskie dzielnice i pozwolić zarobić czarnym gangsterom na czymś innym niż narkotyki. Naśladowanie rapu, tylko z odwróconym wektorem, nie ma sensu. Oczywiście, trudno przekonać ludzi, by zaprzestali naśladowania, bo to jest naturalny odruch, a poza tym rynek sam tych ludzi nakręca, bo w ten sposób produkty, które zostały tam wstawione z intencją opisaną powyżej, mają darmową promocję. No, ale napisane jest – bądźcie łagodni jak gołębie i przebiegli jak węże, a nie – powtórzę – bądźcie łagodni jak gołębie i głupi jak gołębie. To zaś jest kolejny przykład wdechowości chrześcijańskiej znamionującej głupotę. Oczywiście, proboszcz powie – gdybym im zabronił rapować, nie przyszliby do kościoła. Okay, niech rapują, ale niech nikt nie wmawia ludziom, że to jest jakaś duchowość. To jest wdechowość. Podobnie wdechowi są buddyści i krisznowcy, którzy muszą się lansować na muzyce i mają swoje segmenty rynkowe, w które, prócz dźwięków, ładuje się gliniane naczynia, dzwonki, i dziwnie pomalowane ubrania, mające udawać produkty wysokiej jakości. To jest sprzedaż emocji, podobna do tej, jaką uprawiają oszuści matrymonialni, tyle, że na mniejszą skalę.
Ktoś tu wczoraj czy przedwczoraj wrzucił komentarz treści mniej więcej takiej – Kościół musi trafiać do tych młodych i pogubionych, którzy żyją tylko dniem dzisiejszym i poszatkowanym przekazem medialnym, nie mając pojęcia o duchowości. Ja bardzo przepraszam, ale jeśli mówimy o duchowości, to ja rozumiem, że nie mamy na myśli jakiejś aranżacji słowno-muzycznej, ale w najgorszym razie kształtującą człowieka komunikację, a w najlepszym realnie istniejący świat nadzmysłowy. Musimy więc się na coś zdecydować, to znaczy, albo reklamujemy świętych obcowanie, albo reklamujemy wzloty i upadki tego czy innego zakonnika, który będzie wzorem do naśladowania.
Czy ktoś się kiedyś poważnie zastanowił dlaczego islam i judaizm nie przeżywają kryzysu powołań? Nie sądzę. Jedyna odpowiedź, która przychodzi ludziom do głowy, to polityka. Oto ciemne bankierskie siły, a także tajne służby inwestują w wymienione monoteistyczne religie zapewniając im stały dopływ młodych, zaangażowanych adeptów, którzy stają się później kapłanami. To pewnie jest prawda, ale z całą pewnością nie cała prawda.
Zasugeruję coś innego. Struktura tych organizacji jest nieco inna niż struktura Kościoła i inne są ich relacje z wiernymi. Najważniejszym hasłem jakie lansuje dziś Kościół jest „Rodzina Bogiem silna”. To jest niestety wyraz słabości, a nie siły, bo w takich okolicznościach, jakie mamy, rodzina raz się obroni, a raz nie. Hierarchia zaś liczy wyłącznie na rodzinę i na rodzinę zwala różne rodzaje odpowiedzialności. Jeśli próbujemy rozejrzeć się za jakąś umacniającą chrześcijan organizacją, która jest czymś bardziej skomplikowanym niż rodziną, znajdujemy rzecz jasna jakieś grupy modlitewne, ale to wszystko. Ja wiem, że zaraz mi ktoś powie jak ważna jest modlitwa i że nie można jej lekceważyć. Ja to oczywiście wiem, ale na razie macie ten zespół rapujących ministrantów, a za parę lat będziecie mieli zespół rapujących ojców rodzin wielodzietnych. I też się będzie tym ojcom zdawało, że wejdą na rynek i coś tam zwojują. A wszystko razem to będzie duchowość. To jest degradacja – powtórzę. I trzeba myśleć przede wszystkim o odwróceniu tego trendu, a nie o jego pogłębianiu i rozwijaniu. Wdechowość bowiem nie ma nic wspólnego z duchowością. Kręgi zaś adoracyjne z łatwością mogą przekształcić się w kręgi adoracji wzajemnej, lub – co widać już dziś nieraz – w kręgi adoracji, jakichś grupek o ciągle wzrastających wpływach na terenie parafii.
Konkluzja jest taka – duchowość zawsze manifestowała się w sztuce. Tyle, że było to w czasach, kiedy Kościół kontrolował spory kawał rynku. Nie cały, bo to nie jest nigdy możliwe, ale dużą jego część. Dziś, ktoś tam niby coś kojarzy, że duchowość, że sztuka, że śpiew, muzyka, a może nawet jakiś obraz. To wszystko jest jednak za trudne, no i nie ma wzorów do naśladowania. Poza tym łatwość pozyskiwania przedmiotów słabej jakości powoduje, że duchowość przestała się kojarzyć z jakością, a została od niej oderwana. Ktoś to nawet wyraźnie tu napisał – jakość nie jest wartością chrześcijańską. To jest tak wdechowe stwierdzenie, że ja do dziś nie mogę ust zamknąć po jego przeczytaniu. Należą się za to autorowi dwie deski surfingowe i dożywotni zapas pasty polerskiej do glansowania szkła. Żeby wiedział, że naprawdę jest fajny. Aha i 10 zestawów kartek wielkanocnych z fundacji Malak.
O chęciach zaistnienia na rynku treści i poszukiwaniu akceptacji
Skoro już napisałem o możliwościach, teraz pora na chęci. Te zaś maleją zwykle wraz z ponawianymi próbami wejścia na ten rynek, które kończą się fiaskiem. Dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że ludzie nie rozumieją sprawy podstawowej – obecność na tym rynku to najpierw lata terminowania, zupełnie jak w hucie szkła. Terminowanie zaś oznacza, że nikt nikogo nie chwali, a przeciwnie, często dostanie się kopa w tyłek. Nikt nikomu nie prawi duserów i za terminującym autorem nie oglądają się dziewczyny. Na rynku treści terminowanie było przez długi czas zupełnie niemożliwe, dopóki nie powstał internet. Nawet to nie poprawiło sytuacji, bo dopiero pozwolenie na swobodną wypowiedź każdego w każdej sprawie umożliwiła normalne próby zdobycia umiejętności przekazywania treści bliźnim. Tego jednak nie zauważył chyba nikt poza mną. Ja zaś próbowałem wytłumaczyć wielu ludziom, jak ogromne mamy szczęście, że możemy żyć w takich czasach i próbować zmieniać różne oszukane relacje i hierarchie, doskonaląc przy tym nasz warsztat. Po każdej takiej próbie zostawałem sam. Okazało się bowiem, że większość żyjących osób uważa, że możliwości jakie daje nam internet, służą do autopromocji. Ta zaś jest przecież prosta i łatwa do wykonania. Wystarczy się przebrać w habit i coś poopowiadać ludziom. To wszystko. Oni zaraz tę treść skojarzą ze swoimi własnymi przygodami, bo jak wiecie nie ma łatwiejszej rzeczy niż kojarzenie wszystkiego ze wszystkim. A jak już skojarzą staną się wdzięcznymi odbiorcami kolejnych wynurzeń. I tak to się kręci.
Rynek treści nigdy nie był wolny. To jest rynek propagandy, gdzie obecne są wyłącznie propagandowe memy, które podawane są ludziom pod wysokim ciśnieniem. Ponieważ tak zwany kunszt autorski został już dawno przez macherów od rynku unieważniony, albowiem odwracał uwagę odbiorcy od ważkich czyli propagandowych problemów, konkurencja odbywa się na prostej zasadzie – żeby zwrócić na siebie uwagę trzeba mieć po swojej stronie absolut. Dobrze widać, gołym okiem, że rynek treści to miejsce, gdzie ludzie o bardzo podejrzanych intencjach okładają się pojęciami, które mają zrobić wrażenie na prostaczkach. Kościół i Pan Jezus są jednymi ważniejszych pojęć służących do utrzymania się na rynku. Od tego bowiem, kto będzie miał po swojej stronie prawdę „najmojszą”, zależy nie sukces, bynajmniej, bo trudno mówić o sukcesach, przy takich możliwościach, jakie są w Polsce, ale samo istnienie w obrocie treścią.
Nie ma więc mowy, w takich okolicznościach, by ktokolwiek zajmował się czymś mniej istotnym niż zbawienie duszy. To jest rzecz najważniejsza i ona musi być na tym rynku wywalona w miejscu najlepiej widocznym. Bez znaczenia jest przy tym, czy prezentacja problemów związanych ze zbawieniem, bądź potępieniem każdej pojedynczej duszy, rzeczywiście tym duszom pomaga. Nie można nawet próbować podjąć takiej kwestii, albowiem to z miejsca człowieka degraduje. Ja to przećwiczyłem na sobie, a nie zostałem zdegradowany tylko dlatego, że dzień w dzień, od dziesięciu lat terminuję na rynku treści, znosząc przy tym różne szykany, lekceważenie i szyderstwa. Ciągle jednak jestem i to powoduje, że moja obecność wywołuje też zdziwienie pewnych osób i kręgów. Przecież wszystko zostało zaplanowane? Ten mówi o niebie, ten o chlebie, a publika klaszcze i płacze we właściwych momentach. O co więc chodzi? Rynek został podzielony na segmenty i można sprzedawać propagandę, bez obaw, że ktoś się wtrąci do biznesu. Oczywiście, że można i ja się do żadnego biznesu wtrącał nie będę. Ja tylko, korzystając z dobrodziejstwa, wolności słowa, pisałem tu przez kilka dni, że działalność ojca Szustaka, jest certyfikowana przez siły obecne na rynku treści, które są zainteresowane sprzedawaniem propagandy, także politycznej. Nie przeczę, że wystąpienia Szustaka mogły na kogoś wpłynąć pozytywnie, ale jak długo wpływ ten będzie się utrzymywał, tego nie wiemy. Możemy za to określić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ojciec Szustak zostanie w pewnym momencie wycofany z pierwszej linii, albowiem przestanie budzić już zainteresowanie i zastąpi go ktoś inny, kto będzie miał jeszcze ciekawiej zredagowane treści propagandowe do zaprezentowania.
Jak powiadam, będę się upierał przy swoim, albowiem to ja, a nie moi oponenci, zarabiam na rynku treści, to ja widzę trudności jakie się piętrzą przed takim wydawnictwem, jak moje i to ja wyrażam swój sprzeciw wobec manipulacji, jakimi posługują się niektórzy ludzie wykorzystujący obecność i misję Kościoła do sprzedaży swoich, bynajmniej nie fascynujących produktów. Zwracałem na to uwagę, ale bez skutku. Możliwości sprzedażowe firmy, którą reprezentuje Adam Szustak są ogromne. Firma ta działa na preferencyjnych warunkach, a wykorzystuje do realizacji swojej misji entuzjazm różnych wariatek zafascynowanych postacią Adama Szustaka.
Wielokrotnie pisałem o tym, jak bardzo szkodliwy dla sensownej działalności jest entuzjazm i wielokrotnie zwalczałem entuzjazm, który prezentowali różni ludzie chcący pomóc mojej firmie. To jest zła droga, która moim zdaniem z miejsca zdradza nieszczerą intencję. To jest tak, jak zwykle bywa z młodymi ludźmi, ale także z tymi starszymi, którzy chcą od razu uczestniczyć w samych najważniejszych rzeczach i mieć swój udział w sukcesie. Najlepiej żeby był on jeszcze wywalczony przez kogoś innego.
No więc jest tak – nie możemy, i to wynika z dobrze rozumianej pokory, stosować zasad promocji i lansować kwestii, które dziś tworzą rynek treści w Polsce. To znaczy ja nie mogę, w Wy kochani czytelnicy róbcie sobie co tam chcecie. Nie można obiecywać ludziom zbawienia i dawać im rozgrzeszeń w miejscu takim jak rynek, bo ono nie temu służy. Ono zostało wykorzystane przez wędrownych kaznodziejów wszystkich możliwych religii i sekt, bo tu się gromadzą ludzie. Miejscem stosownym do takich zamierzeń jest świątynia. Ta ponoć pustoszeje i zaczyna wiernych nudzić. I to jest zdumiewające, bo ja nie zauważam pustoszenia świątyni, ale takie sugestie słyszę. W związku z tym, ktoś wpada na pomysł, by stworzyć ewaneglizacyjną hybrydę – połączyć media, książki i misję. No i z tym zestawem wyruszyć na łów. To jest pomysł głupi. Był kiedyś taki film – „Złote węgorze”, gdzie zwariowany ojciec próbował pokazać swojemu synkowi, jak się łowi węgorze. Zastosował metodę, która wydawała mu się skuteczna – kazał dziecku chodzić po rwącej rzece i przegradzać ją sznurem z zawieszonymi na nim przynętami. O mało tego dziecka nie utopił, a na taki zestaw nic się rzecz jasna nie złowiło. Nie wierzę w masową ewangelizację za pomocą mediów, koszulek, książek i różnych gadżetów. No i postaw takich, jak ta reprezentowana przez Adama Szustaka. Jest on bowiem, przez swoje chęci, albo przez głupotę, uczestnikiem gry rynkowej, w miejscu, które jest z istoty Kościołowi wrogie. I nie kieruje swojego słowa do ludzi, którzy tę wrogość jawnie okazują, on je kieruje do zagubionej młodzieży, która – kiedy już sobie posłucha jak ojciec Adam opowiada – sięga po inne zestawy przygotowane dla potrzeb rynku, nie mające nic wspólnego z ewangelizacją, ale też używające absolutu dla potrzeb zwiększenia sprzedaży.
Dlaczego on tak robi? Myślę, że gdyby zmienił gawędę i zamiast mówić do pogubionych dzieci, zaczął mówić do wydawców pism satanistycznych, albo do autorów szkalujących katolików takich, jak Miłoszewski i Twardoch, zaraz zostałby przywołany do porządku, albo zdjęty z rynku. Nie o to bowiem chodzi. Istotą obecności na rynku jest jego podział na strefy wpływów. No i jedna ze stref dostała się Kościołowi, który – jak to Kościół – wydzierżawił ją jakimś zgromadzeniom. Te zaś, korzystając ze wszystkich możliwości jakie daje koncesja, zajmują się sprzedażą, która w ich mniemaniu jest ewangelizacją. Nie jest. Rynek to rynek, a Świątynia to Świątynia.
Tak niestety się składa, że przy rynku sformatowanym na opisanych zasadach trudno jest sprzedać cokolwiek, co choć trochę nie będzie się ocierało o lansowane tu, nieszczere treści, dobrze jest przynajmniej nie udawać entuzjazmu i wejść na ten rynek z produktem, który jasno nas określi. W jaki sposób? No w taki, że damy jasno do zrozumienia, że nie godzimy się na dotychczasową segmentację i nie będziemy słuchać żadnego słodkiego pierdzenia. Ja to próbowałem wytłumaczyć różnym ludziom, ale za każdym razem bez skutku. Za każdym razem bowiem autor, do którego zwracam się z taką propozycją, czuje się wyróżniony, a jak wyróżniony, to od razu samodzielny i pewny siebie. I to jest katastrofa. Trzeba bowiem połączyć dwie rzeczy bardzo trudne do połączenia – trzeba zminimalizować ryzyko i jednocześnie wykazać się maksymalną dowagą. Ja sam, jak wiecie zajmuje się od lat promocją produktów z rynkowego punktu widzenia niesprzedawalnych. One są poza propagandą, w przeciwieństwie do wystąpień Adama Szustaka. Co nie znaczy, że nie zawierają treści istotnych. Zawierają, ale nie te, które służą formatowaniu mas. Tak się jednak dłużej nie da. Trzeba doprowadzić do jakiejś konfrontacji, na zasadach, które obowiązują powszechnie, ale jednocześnie nie mogą być zastosowane przez ludzi porządkujących rynek. Tylko to bowiem zagwarantuje nam sukces. A stanie się tak, albowiem rynek nie może się obyć bez publiczności. Ta zaś dysponuje potencjałem intelektualnym, poczuciem humoru, kojarzy odległe nieraz fakty i lubi ocenić intencję autora po swojemu.
Nie będę tu już wracał do moich suplik kierowanych do różnych kolegów, których prosiłem o napisanie tego czy tamtego. Definitywnie z tym kończę. Postanowiłem, jakiś czas temu poprosić mojego dawnego kolegę Michała, o napisane tekstu do rzymskiego numeru Szkoły nawigatorów. Jednocześnie zaś poprosiłem go o to, by podjął próbę napisania książki, która mogłaby zakwestionować ustalone przez wielkich graczy rynkowych zasady. On się zgodził, ale postawił warunek. Taki, że nie będę go lansował publicznie. Jest to bowiem człowiek dyskretny, samotny i dość ekscentryczny. Nie lubi rozgłosu. Zadanie zostało wykonane, a ja będę czekał na efekty. Michał zaplanował wręcz całą serię produktów, ale na razie do drukarni pójdzie jeden. Zobaczymy jaki będzie efekt. Ja sam napisałem recenzję tej książki, którą może zaprezentuję niebawem. A dziś chciałem pokazać okładkę, oczywiście autorstwa Tomka Bereźnickiego. Prezentuję ją w całości, a nie tylko pierwszą stronę jak dotychczas, albowiem Michał zaplanował też strategię marketingową tego produktu, która zawiera się w nim samym. To jest bardzo ciekawe moim zdaniem, nie jestem tylko pewien efektów, ale postanowiłem dać Michałowi szansę. Oto książka.
Kokietowanie nicością, jako ostatni etap samouwielbienia
Byłem wczoraj w hucie szkła. Krótko, bo huta jest mała, a produkcja w niej rozmieszczona jest punktowo lub jak kto woli gniazdowo. Huta pracuje na potrzeby klientów zagranicznych i wykonuje wyroby ze szkła kryształowego, czyli takiego co zawiera minię ołowiową. Wycieczki oglądają prawdziwą produkcję, a nie jakieś specjalne pokazy i to jest fantastyczne. Mam na myśli możliwość oglądania czegoś co powstaje naprawdę. Jedno jest uderzające – wiek pracowników. To są wszystko ludzie w okolicach sześćdziesiątki, którzy – nie może być inaczej – świetnie zarabiają. Niestety nie ma następców, mimo, że jest rynek i klienci walą drzwiami i oknami po towar. Nikt nie chce się uczyć, nie widzi potrzeby interesowania się sprawami tak przyziemnymi, jak zamiana piasku w masę szklaną, pod wpływem temperatury 1200 stopnic Celsjusza. Huta rzecz jasna daje możliwość przyuczenia się do zawodu, ale to przyuczenie trwa parę lat, bo towar jest drogi i łatwo go zepsuć. Nie ma w związku z tym chętnych. Dlaczego? Bo wszyscy potencjalni chętni są albo nikim i tak się czują, albo są tak dobrzy, że ta robota jest nie dla nich po prostu, czekają więc, aż ktoś im złoży naprawdę dobrą propozycję. I tak huta zostanie zamknięta, kiedy panowie dmuchacze, zaczną odchodzić na emeryturę, albo zwyczajnie wymierać. Jeszcze gorzej jest z paniami, które szlifują wzory na kryształach, na jednym stanowisku jest pani, która zajmuje je jako piąta osoba od momentu powstania huty, to znaczy od osiemdziesięciu lat. Tak trudno jest znaleźć odpowiedniego człowieka, z odpowiednimi umiejętnościami. A przecież nie robi ona niczego rewelacyjnego – rysuje markerem kreski na szkle. To wszystko.
Czy ci ludzie, pracujący w wielkim hałasie, w warunkach wcale niekomfortowych czują się gorsi, albo może mają jakieś kompleksy wobec pracowników innych specjalności? Nie zauważyłem. Wszyscy przewodnicy oprowadzający wycieczki, nazywają ich artystami i oni się wtedy uśmiechają. Każdy zaś pokaz – a chodzi przecież o czynności, które oni wykonują codziennie – zwiedzający nagradzają brawami. To jest moim zdaniem niezwykłe i wiele mówi o jakości przede wszystkim i o wartości pracy i człowieka. A także o samoocenie. Czy ktoś, kto potrafi zrobić rzecz tak z pozoru banalną, jak wykreślenie linii szklance, będzie słuchał wędrownego kaznodziei, który zaczyna swoją gawędę o stwierdzenia – jestem nikim? Albo – jesteś nikim? Być może, ale upierałbym się, że przez krótki czas jedynie, albowiem satysfakcja, którą da mu praca i uznanie, a także wynagrodzenie, przekonają go, że po pierwsze – nie jest nikim, a po drugie kaznodzieja ma inny cel niż to zadeklarował. Nie chodzi bynajmniej o to, by przekonać błądzących, że nie powinni się martwić swoimi grzechami, bo Pan Bóg i tak wszystko za nich załatwi, ale o to, by na poczuciu obniżonej wartości zbudować w każdym zdefasonowanym przez brak autoironii człowieku, poczucie samouwielbienia tak wielkie, że gdyby się jeden z drugim na nie wdrapał i zleciał, to mokra plama by po nim nie została. Jestem nikim, więc jestem naprawdę ważny, a w moje sprawie osobiście interweniuje sam Pan Bóg, który mnie nie opuszcza. Jestem nikim, więc wszyscy muszą zwracać na mnie uwagę, albowiem fakt, że jestem nikim podnosi moje znaczenie na nieznane innym wyżyny. I do tego, ponieważ jestem nikim, nie muszę nic robić. Mogę jedynie kontemplować swoją boską nicość, swoje duchowe problemy i swoje grzechy, które muszę rozpamiętywać, żeby jeszcze tę nicość pogłębić. Nie można przecież tak zwyczajnie stać się kimś, poprzez naukę jakieś prostej i powtarzalnej czynności, bo to pozbawi mnie walorów najwyższych – nicości.
I o to dokładnie chodzi – o nadawanie walorów nicości. Jeśli coś jest dobrze wykonane i ma autora, a do tego zalatuje oryginalnością i budzi zainteresowanie ludzi, jest podejrzane i skalane. Tak naprawdę czyste są tylko śmieci, takie jak kartki sprzedawane na stronie fundacji Malak udające kartki wielkanocne. Są na nich jakieś bazgroły wykonane przez program do bazgrołów i wymowne cytaty z Biblii. Po przeczytaniu takiego cytatu, wszyscy powinni paść na kolana i zemdleć, bo ta treść musi, podkreślam, musi na każdym zrobić wrażenie. Jeśli zaś ktoś nie przeżyje żadnego katharsis czytając te wypisy, to znaczy, że nie jest nikim i nie dla niego nagrody w niebie. Na kartkach tych nie ma ani jednego chrześcijańskiego symbolu, a ich sprzedawcy reklamują je tak mniej więcej – uwolniliśmy Wielkanoc od idiotycznych symboli, od zajęcy, kurczaków i baranków z lukru. Przy okazji też od wszystkich chrześcijańskich atrybutów. Baranek zaś na kartkach wielkanocnych nie był z lukru, ale był po prostu barankiem, symbolem Chrystusa – agnus dei. No więc już tego nie ma, za to są starotestamentowe cytaty. Czyli jest znacznie poważniej. A wszystko dlatego, że przekaz ten adresowany jest do ludzi, którzy są nikim.
Nasz kolega Marcin, dokładnie rok temu, wydrukował dużą ilość kartek wielkanocnych w specjalnej technice. Na kartkach tych widoczna była grafika przedstawiająca Zwiastowanie, w redakcji jednego z najwybitniejszych XIX wiecznych artystów – Gustava Doree. Te kartki nadal u mnie są, można je kupić. Marcin się napracował nad tą produkcją, a same kartki są bardzo porządnie wydane, a także – powtórzę – wykonane w specjalnej technice, na starych maszynach drukarskich. Pamiętam jak zastanawialiśmy się, po ile je sprzedawać. Zdecydowaliśmy się w końcu, po wielkich mecyjach, na 22 złote, z obawą, że nie zejdą. I rzeczywiście nie zeszły. Fundacja Adama Szustaka żeni te swoje wydruki z plujki po 20 złotych od sztuki i nikt nawet nie mrugnie. Dlaczego? Bo tam są same certyfikowane nicością najważniejsze mądrości z Biblii i każdy nikt, od razu będzie jeszcze większym niktem, kiedy je przeczyta. Jeśli zaś wziąłby do ręki naszą kartkę, albo nie daj Boże zainteresował się tym, co jest na obrazku, nie mówiąc już o takim skalaniu, jak zaciekawienie techniką wykonania, od razu przestałby być nikim. Wpadłyby w sam środek nieczystej otchłani zjawisk, rzeczy, pojęć, których poznanie i powtórzenie wymaga brudzenia rąk i odejścia od czystej spekulacji prowadzącej wprost do Boga, który wie, że jesteśmy nikim. Nie można do tego dopuścić, trzeba afirmować nicość, bo ona uwalnia nas od trosk świata tego. To jest jeden wariant uwielbienia nicości i on jest, rzekłbym poważny. Są warianty mniej poważne, ale wszystkie one prowadzą do jednej i tej samej konkluzji – musicie zwracać na mnie uwagę albowiem jestem nikim. To zaś co mam do powiedzenia jest tak ważne, oryginalne i dalekie od waszej codzienności, że ja nie mam już doprawdy innego sposobu, na okazanie wam pogardy, którą w sobie noszę, niż zasygnalizowanie, że jestem nikim. Musicie mnie słuchać, nie macie wyjścia. Czy rzeczywiście nie mamy? Przy tym stanie rynku treści i tym napięciu, jakie panuje w kanałach sprzedaży, a także przy tym natężeniu propagandy, to może okazać się prawą. Ponieważ jednak, i to wiemy na pewno, Pan Bóg nie jest nikim, może on zarządzić nagle coś innego niż się całej rozbudowanej hierarchii osób uważających się za nikogo zdaje. Spokojnie na to czekajmy, obserwując spod oka, kto jeszcze zechce nas kokietować swoją nicością i kryształowymi spekulacjami dotyczącymi odnowy relacji pomiędzy ludźmi i duchami niebieskimi, albo tylko pomiędzy Kaśką a Jurkiem. Czekając na to, możemy na przykład strugać patyk, albo coś lepić z plasteliny. A nuż wyjdzie z tego jakaś interesująca forma. Może wielbłąd, może ucho igielne, coś z tych spraw…. Zapomniałem ogłosić, że w dniach 6-8 marca będę na targach w Poznaniu, hala nr 7, numeru stoiska nie pamiętam niestety.
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz