OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O kontrastach i rozpoznawaniu okoliczności, siłach i ludziach imponujących innym, poglądach politycznych jak prezerwatywa oraz śladami Lesmana i jak oddzielić politykę od państwa

Czy poglądy polityczne są jak prezerwatywa?


Deklaracje polityczne są jak prezerwatywa – zużyj i wyrzuć. To jest najbardziej oczywista oczywistość manifestowana przy każdej możliwej okazji związanej z wyborami.

Po co się polityk stroi w te całe poglądy? Żeby mącić w głowie ludziom o słabych umysłach, takim, co są albo samotni, albo wyizolowani i mając jakieś intuicje szukają ich potwierdzenia. No i wtedy zwykle trafiają na jakiegoś cwaniaka, który na prawo i lewo składa różne deklaracje i snuje plany dotyczące zmian radykalnych w życiu społecznym i politycznym. Owe deklaracje są zwykle uważane za poglądy właśnie i ludzie przywiązują się do nich, nie oczekując w rzeczywistości ich realizacji. Chcą jedynie, by mówić o nich bez przerwy, a tym samym stymulować ich własne emocje, bądź emocje grupy, do której zdążyli się w międzyczasie zapisać. Poglądy polityczne odkłada się na bok ze względu na taktykę polityczną. I tak się to zwykle tłumaczy maluczkim – nie możemy teraz deklarować tego co wcześniej, bo musimy zmienić taktykę. Wyjątkiem jest Marek Jurek, który taktyką się nie interesuje i chciał wjechać do sejmu zawsze wprost, na antyaborcyjnym taranie, co wobec tak zwanego pluralizmu i płaskości, a także nieszczerości jego własnych deklaracji, nie udawało mu ostatnimi czasy. Człowiekiem, który najbardziej instrumentalnie traktuje poglądy i ludzi w nie wierzących jest Janusz Mikke zwany Korwinem. Wczoraj, dla przykładu, powiedział, że gdyby on i jego koledzy z Konfederacji wiedzieli, że PiS wygra tak wysoko, broniliby Komorowskiego, jak niepodległości. I teraz ważna uwaga – Korwin jest uważany przez swoich zwolenników za wizjonera. A wizjoner to taki gościu, co wie wszystko zawczasu i lepiej. I jeśli sądzicie, że zwolennicy pana Mikke powiedzą – dupa z niego nie wizjoner, nie przewidział, że PiS wygra tak wysoko – to się mylicie. Oni bowiem wiedzą doskonale, że to tylko taki zwód, a on dobrze wie, co jest dla nich dobre – nieustające podsycanie negatywnych emocji. To wszystko. Tylko bowiem negatywne emocje dają tę nieskłamaną i nie dającą się porównać z niczym satysfakcję, bycia jedynym, wielkim, samotnym i nierozumianym geniuszem. Pan Bóg w swojej nieopisanej łaskawości potrafi jednak demaskować podobne postawy w sposób nieoczekiwany. Ja może podam przykład taki bardziej dawniejszy, bo Jonasz Koran Mekka, na razie czeka na bożą decyzję w swojej sprawie. Oto oddałem do składu III tom Baśni socjalistycznej, razem z wklejką zdjęciową. Nie ja ją robiłem, a więc jestem po trosze usprawiedliwiony – nie widziałem innych zdjęć Eligiusza Niewiadomskiego, jak to jedno, kiedy jest ogolony na glacę i patrzy smętnie gdzieś w jeden punkt. Okazało się, ku mojemu nieopisanemu zdumieniu, że pan Eligiusz, w latach poprzedzających odzyskanie niepodległości był sobowtórem Ludwika Waryńskiego. Jeśli dołożymy do tego fakt taki, iż adwokat broniący pana Eligiusza – monsieur Kijeński zaczynał karierę przy procesie Waryńskiego, to ułoży nam się z tego niezły kawał wymyślony przez samego stwórcę, bo niby przez kogo innego? Czekajmy więc ze spokojem jak Pan Bóg zadrwi z pana Mikke i ludzi, którzy go popierają.

Na razie jednak mamy kolejną okazję obserwowania, w jaki sposób zużywają się poglądy polityczne i w jakich okolicznościach się to dzieje. Ponoć Biedroń powiedział, że kiedyś kochał się w Bosaku, a teraz czeka na dobry wynik Konfederacji. Czy to kogoś może niepokoi? Mam na myśli zwolenników tej partii. No skąd, przecież każdy wie, że to taka taktyka polityczna, którą się odłoży na bok po zwycięstwie i wtedy przejdziemy znów do poglądów, takich serio. Biedroń zostanie wybatożony i sprawy przybiorą właściwy obrót. Dziś zaś wszyscy wiedzą, że trzeba walić w PiS ile wlezie, bo za nimi stoją żydzi i ustawa 447. No, a poza tym przez PiS nie ma prawdziwego wolnego rynku i duszą nas podatki. Dopiero, jak wygra Konfederacja, to będzie taki prawdziwy rynek – wolny, tak jak trzeba. Tak jak po rewolucji antyfrancuskiej też zapanowała wreszcie prawdziwa wolność. A w ZSRR to wychodził nawet taki dziennik „PRAWDA”. My mamy szansę na przebicie tego wyczynu i powstanie portalu internetowego „SAMA PRAWDA”. Nastąpi to już niebawem.

Czy ktoś zastanawia się w co gra pan Mikke? Nie, albowiem nikt nie traktuje serio poglądów. Chodzi tylko o to, by wykorzystywać frajerów. Wiedzą to nawet najwięksi frajerzy i oni też szukają kogoś, kogo można by było, przepraszam Panie, wydymać ustroiwszy się wcześniej w tę poglądową prezerwatywę. O tym, że to samo z nimi zrobi pan Mikke, frajerzy nie myślą, albowiem wiedzą, że on prezerwatyw nie używa, a poza tym głód emocjonalny, który przeżywają chronicznie, a który on zaspokaja, jest zbyt wielki. Z czego ów głód się składa? Dziś się nad tym zastanawiałem. Otóż on jest posklejany ze strachu, deficytów, obietnic i gwarancji. Ludzie się boją, a jednocześnie mają coś zagwarantowane. Niektórzy mają na przykład zagwarantowaną nieomylność, albo genialność. I nie ma ludzkiej siły, która by ich przekonała do tego, że samo pieprzenie, pardon, dyrdymałów przed kamerą, to za mało, żeby swoją pozycję utrzymać. Nawet jeśli się ma poparcie najważniejszych strategów politycznych, zasiadających w sejmie. Poza tym ów głód emocjonalny jest stymulowany oskarżeniami. Na przykład określenie „ruska onuca” już dawno przestało mieć wydźwięk pejoratywny i dziś do dobrego tonu wręcz należy wygłaszanie kwestii, sugerujących, że człowiek taką onucą właśnie jest. Mechanizm ten, to inaczej zawężanie spektrum. Nie można myśleć i mówić niczego, co nie związane byłoby z emocjonalnym głodem o politycznym podłożu. Czemu? Bo to jest niepoważne. Niepoważne jest pisanie książek o czymś innym niż ingerencje wielkiego szatana w życie wolnych narodów, niepoważne jest prowadzenie swobodnych rozmów, bez tego charakterystycznego marsa na czole znamionującego zatroskanie o losy kraju, niepoważne jest traktowanie serio zdradzieckich deklaracji Jarosława Kaczyńskiego. To są sprawy degradujące prawdziwych politycznych myślicieli.

No dobrze, już przestaję szydzić. Nie mam zamiaru w tym uczestniczyć, rozpoczynam nowy etap w życiu, etap całkowitego braku powagi i, jak mówią słowa piosenki, od tej chwili, będziemy żyli, cudownym życiem ptaków i motyli.

Jadę dziś nagrywać, więc nie będę komentował.



O kontrastach i rozpoznawaniu okoliczności


Jeden z komentatorów napisał wczoraj, że moje krytyczne uwagi na temat Konfederacji i Janusza Mikke wynikają z tego, że chcę się dostać do telewizji Jacka Kurskiego. Ponieważ lubię różne rzeczy wyjaśniać dokładnie, a do tego sam stanąłem niedawno wobec zarzutu, że niczego nie rozumiem z otaczającej mnie rzeczywistości, chciałbym trochę rozwinąć ten temat. Deficyt, który ujawnił ten pan jest charakterystyczny dla wielu ludzi. Jego paliwem są aspiracje, tak jak w X księdze przygód „Tytusa, Romka i A’tomka” były nim dowcipy rozpuszczane w dowciplinie. W czym są rozpuszczane aspiracje nie wiem, ale chodzi o to, że każdy aktywny publicysta oceniany jest w jednakowy sposób – chce dostać się do telewizji i wygłaszać tam kazania. Nie wiem jak głupi musiałbym być, żeby przez 10 lat prowadzić bloga nie wychodząc z domu i wydawać nierentowne, i dla większości niezrozumiałe, a do tego nie nadające się do promocji, książki, z nadzieją na znalezienie roboty w telewizji. Przecież wystarczyłoby korzystać z różnych zaproszeń przez te 10 lat, jeździć na jakieś zjazdy, zapisać się do PiS i zacząć tam normalną wazeliniarską karierę. Przy moim wyszczekaniu, miałbym spore szanse, Zdecydowałem się jednak, jak idiota, na coś innego. I jeszcze teraz krytykuję Konfederację, jedyną nadzieję białych, bez której upadnie cywilizacja, świat się zawali, a my wszyscy pójdziemy w kajdanach, tyrać na plantacji trzciny cukrowej u jakiegoś żyda. Ho, ho, tak, tak, z pewnością do tego dojdzie.

Śpieszę więc poinformować wszystkich, że nie zamierzam robić kariery w telewizji. Nie zamierzam nawet korzystać ze wszystkich zaproszeń, jakie składają mi ludzie, pragnący bym wystąpił przed kamerą i coś powiedział. Nie mam zamiaru tego robić, albowiem, dyskutowanie kwestii bieżących mnie nudzi, a poza tym chciałem być zawsze pisarzem, a nie komentatorem telewizyjnym. Jeśli zaś idzie o zaproszenia do telewizji Karnowskich, gdzie czasem się pojawiałem, przeszkadzając wielu osobom, jak widać, to nie otrzymuję ich od bardzo dawna. Ludzie oceniający postawy bliźnich, takich jak choćby ja sam, czyli uporczywie, dzień w dzień wykonujących te same czynności, mają pewien przyrodzony defekt – żyją w wiecznym teraz. Nie rozumieją ani tego co robię, ani nie są w stanie pojąć dlaczego to robię. Poza tym, takie mam wrażenie, sami chcieliby gdzieś występować i o czymś opowiadać. To nie jest dziś trudne, trzeba sobie założyć kanał na YT i tyle. Kłopot jednak polega na tym, że takich kanałów są miliony i o tym, by przebić się z jakąś treścią, bez wysiłku, nie może być nawet mowy. Pozostają więc marzenia o telewizji.

Ten sposób rozumowania zdradza także deficyty w myśleniu o polityce. To zupełnie jak w piosence nie istniejącego już kabaretu „Potem” – co na to policja, czemu nic nie robi, niech mi da pieniądze, niech mnie przyozdobi. Ludziom wydaje się, że zwycięstwo tej czy innej opcji spowoduje gwałtowną zmianę w ich życiu i gwałtowną zmianę w życiu kraju. Wielu wierzy, że zwycięstwo „ich partii” spowoduje, że wyprostują im się nogi i znikną krosty na dupie, a żona będzie znacznie ładniejsza niż wcześniej. Podobne projekcje mają osoby zabierające się za pisanie książek. Powyższe cuda mają nastąpić już po wydaniu pierwszej.

Dla wielu ludzi rządy PiS były gwałtowną zmianą na lepsze. Tylko, że wielu innych oczekiwało nie takiej zmiany. A jakiej? Trudno powiedzieć w zasadzie. Natychmiastowego przywrócenia mocarstwowej roli Polski? Zmiany ustawy antyaborcyjnej na możliwie restrykcyjną? Lustracji wszystkich agentów, z wyjątkiem tych rzecz jasna, którzy akurat zasilili szeregi Konfederacji? Czegoś podobnego, byle nie miało to nic wspólnego z działaniami PiS. No i żeby skończyć z Żydami. To najważniejsze, żeby się wreszcie raz na zawsze uwolnić od Żydów. Jak kto? Że tak zażartuję? Jak kto mamy się uwolnić od tych Żydów? Proszę wskazać mi taką organizację i obliczyć koszty, także osobiste takiego „uwalniania się”, a przy następnej próbie postawienia tej kwestii, przedstawić wyniki swoich osobniczych działań, na tej wdzięcznej niwie. Czyli napisać konspekt zatytułowany – co zrobiłem, żeby uwolnić siebie od obecności żydów w życiu publicznym. Mnie takie komentarze zawsze bardzo inspirują, podobnie jak dyskusje na ich temat. Zawsze bowiem na koniec okazuje się jedno – nie ma najmniejszego znaczenia ile i czego zrobiłeś, bo i tak jesteś gorszy od tego, co przez ten cały czas tylko siedział, dłubał w nosie i zastanawiał się nad straszliwym położeniem, w jakim się znaleźliśmy. Tylko bowiem głębokie przemyślenia mają sens, efekty działań to śmieci, bo zawsze są niewystarczające. Dlaczego, zapyta ktoś niezorientowany? Bo się nadają do oceny, przestają być tajemnicą, można je z czymś porównać i wyrazić opinię, a jak ktoś kiedyś napisał – jak tylko dasz człowiekowi możliwość dyskutowania czegokolwiek, zaraz sobie bat z gówna ukręci i będzie nim trzaskał. Gołe przemyślenia, podkreślone marsem na czole, żywą mimiką, czerwonym odciskiem dłoni na podpartej twarzy, są lepsze niż wszystko, albowiem w żaden sposób nie można ich zweryfikować w praktyce. No i w nieskończoność można rozwijać wariacje na ich temat – Co zrobi Trump? Czy Chiny zaleją Azję i Europę? Czy powstanie żydowskie państwo na Ukrainie? Czy demografia może podnieść znaczenie Polski w świecie? To ostatnie jest moim zdaniem najciekawsze i najbardziej rozwojowe, szczególnie kiedy dyskusja na ów tematy toczy się wśród ludzi zajmujących posady państwowe i szykujących swoją progeniturę do odziedziczenia tych posad. Moim zdaniem gadanie o demografii i zdradzie Lecha Kaczyńskiego, który podpisał zbyt mało restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, nie ma innego sensu, jak tylko utrzymanie pewnych rodzin przy, pardon, korycie. Stąd się też bierze gwałtowna i nachalna krytyka innych niż koncesjonowani publicystów i niezgoda na ocenianie partii wieszczących rychły koniec cywilizacji, jeśli ludzie nie posłuchają ich liderów. Niestety nie wiem, co przyniesie przyszłość, do czego się przyznaję. Chciałbym jednak mieć możliwość nieskrępowanego wyrażania opinii. Jeśli więc mam oceniać ostatnie dziesięć lat w polityce, to widzę, że zaznacza się w niej wyraźna przewaga działań gabinetowych nad ulicznymi. Te ostatnie zaś służą wyłącznie do tego, by wskazać frajerów, na których – w razie poważnego kryzysu – złoży się całą odpowiedzialność. Nie będę popierał Konfederacji, albowiem nie wierzę w ani jedno słowo wypowiadane ustami Janusza Mikke. Jeśli zaś idzie o moje osobiste plany, to pragnę jeszcze raz uspokoić wszystkich – nie zamierzam występować w telewizji, robić kariery politycznej, czy nawet konkurować z publicystami, którzy wykupili sobie w jakimś kahale wyłączność na głoszenie różnych opinii. A do czego zmierzam? Wczoraj powiedziałem to Michałowi – chciałbym zarobić miliony na sprzedaży swoich książek. On zaś rzekł – oby tak się stało, to i my byśmy się pożywili.

Przypominam, że tylko do końca lutego można zapisywać się na konferencję w Kazimierzu Dolnym, co czynimy poprzez uiszczenie opłaty. Szczegóły tutaj
http://szkolanawigatorow.pl/panel/lul




Jak oddzielić politykę od państwa?


Mogę się mylić, ale wszystkie toczące się ostatnio dyskusje da się zamknąć w tej formule. W poważnym zarządzaniu państwem chodzi o to, jak to państwo oddzielić od polityki. Czym bowiem jest polityka w Polsce? To jest seria nieustających prób zwrócenia na siebie uwagi przez osoby niekompetentne i nie posiadające żadnych doświadczeń poza towarzyskimi. Można te zachowania wskazywać palcem, ale ludzie i tak w ten mechanizm nie uwierzą, albowiem są przekonani, że tak właśnie powinno być. To znaczy, że można skutecznie zarządzać machiną administracyjną poruszając się wokół imponderabiliów typu – czy Polacy powinni mieć powszechny dostęp do broni? Albo czy przywrócić karę śmierci? O innych problemach nie będę już mówił, bo za często o tym wspominam. Nie ma w deklaracjach dotyczących wymienionych kwestii cienia autentycznego nimi zainteresowania. Jest tylko przemożna chęć zwrócenia na siebie uwagi. Oczywiście, polityk, który wykazałby się skutecznością i doszedł do wyników w zarządzaniu partią, a potem państwem mógłby się obawiać zamachu, także takiego z użyciem broni palnej. Nie sądzę jednak, by umiejętność posługiwania się tą bronią mogła go uchronić przed taką okolicznością. Nie chciałbym, żeby temat ten zdominował dyskusję pod tekstem, albowiem ludzie uwielbiają ględzić o kwestiach, których regulacja wymaga naprawdę dużego sprytu. Im zaś ktoś ma go mniej tym przywołuje więcej zaklęć mających przekonać otoczenie, że jest na odwrót. Chcę tu wyraźnie wskazać na kokieteryjny charakter takich deklaracji. Mamy wręcz cały zestaw chryzmatów, o których politycy mówią z tą charakterystyczną, fałszywą troską w głosie. Wszyscy wiemy o co chodzi i wiemy, jak to się kończy. To są, powtarzam, charyzmaty fałszywe. I bardzo łatwo to wykazać. Jeśli ktoś nazywa prezydenta Kaczyńskiego zdrajcą cywilizacji z powodu zbyt mało restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej, a jednocześnie płacze nad losem Mary Wagner, to powinien mieć odwagę nazwać zdrajczynią cywilizacji także Elżbietę II, bo to ona jest symbolem praw obowiązujących w dominiach. To jednak nie jest możliwe do przeprowadzenia, albowiem środowisko, do którego adresowane są komunikaty szkalujące ś.p. Lecha Kaczyńskiego, odbiera tylko na jednej częstotliwości i chodzi mu o to, by słyszeć cały czas to samo brzęczenie, po drugie strach, że korona może przedsięwziąć jakieś kroki zmierzające do uciszenia takiego krzykacza jest zbyt wielki.

Mamy za sobą ponad trzydzieści lat składania fałszywych deklaracji przez partie zwane kanapowymi, albo przez partie zwane radykalnymi, które z tych kanapowych ewoluowały. Nie będę już wspominał nawet człowieka, który jest symbolem tych gierek, bo naprawdę szkoda mojego czasu na robienie mu reklamy. I co? Po tych wszystkich latach, po zdetonowaniu Niesiołowskiego, bohatera walki o czystość moralną, co sobie kurwy do hotelu zamawiał, dalej niczego się nie nauczyliśmy? Dalej uprawiamy tę adorację nieskuteczności? Oczywiście, że tak i wynika to wprost z grzesznej natury ludzkiej. Żadne moralne oceny nie imają się polityki, albowiem ona jest z gruntu niemoralna i każdy kanapowy politykier to wie. A skoro jest niemoralna, to znaczy, że musi być skuteczna – to jest kolejny wniosek. I on jest dla ludzi głosujących na partie radykalne tak samo oczywisty jak to, że wystarczy mówić o dostępie do broni, żeby już czuć się bezpiecznym. Otóż jest dokładnie na odwrót – polityka niemoralna jest polityką nieskuteczną. I dotyczy to absolutnie wszystkich polityków, a szczególnie tych systemowo nieskutecznych, bawiących się fałszywie rozumianymi imponderabiliami. Oni są bowiem także niemoralni systemowo. Zostali powołani do niemoralności i mają na to niemoralne zachowanie liczne gwarancje, być może także pisemne. One się kończą, kiedy w obłędzie lub furii przekroczą niewidzialną jakąś granicę, co dokładnie pokazał nam przykład Niesiołowskiego Stefana. To ich niemoralne zachowanie, albo bezczelne zaprzeczanie takiemu zachowaniu połączone z sugestiami, że oczywiście można, można, ale trzeba być dyskretnym, działa bardzo stymulująco na wyborców. Nie na wszystkich rzecz jasna, ale na sporą grupę. I ja sądzę wręcz, że owe kokieterie mają charakter werbunkowy, to znaczy z grupy tych najbardziej dwulicowych i bezczelnych wyłoni się nowych liderów, już po tym, jak ci starzy zamkną oczy.

Czy jest na to wszystko jakaś rada? Nie wiem. Mam jednak taką sugestię, by oddzielić politykę od państwa. To znaczy, by aparat administracyjny zajął się promowaniem wiedzy o działaniu struktur państwowych. To z pewnością nie będzie łatwe, a i ludzi do tego łatwo się nie znajdzie. Bo niby kto miałby to robić? Targalski? Sakiewicz? Żarty. Polityka bowiem prawdziwa nie ma nic wspólnego z tymi rzekomymi fajerwerkami intelektu, które możemy oglądać w debatach publicznych, i które wywołują w nas takie zażenowanie. To jest zupełnie coś innego. Kłopot polega na tym, że to coś innego, wydaje się nieatrakcyjne i nudne także takim ludziom, którzy aspirują do firmowania swoimi postawami tej polityki. Dlatego apeluję do ludzi kierujących kadrami w PiS – zdejmijcie skompromitowanych ludzi z frontu. Takich, w których gawędy już nikt nie wierzy i takich, którzy notorycznie demonstrują fałszywe emocje, próbując tą grą uwieść wyborcę. Nie będę wymieniał nazwisk, ale każdy łatwo się domyśli kogo mam na myśli. Jeśli tego nie zrobicie teraz, a zamiast tego rozpoczniecie debatę w rejestrach, które tu opisuję, debatę, która natychmiast zamieni się w sabat zwariowanych czarowników, przegracie. Oczywiście nikt nie musi mnie słuchać. To tylko takie gadanie nic nie znaczącego blogera, bez dorobku.

Na koniec jeszcze jedna uwaga – jeśli ktoś porusza idiotyczną całkiem i przez nikogo nie rozumianą kwestię rozdziału Kościoła od państwa, proszę mu podsunąć pod rozwagę ten problem – jak oddzielić od państwa kokieteryjną i szamańską politykę opartą na fałszu moralnym, systemowej nieskuteczności i obietnicach bez pokrycia? No i na systemowym lenistwie jeszcze. Nie zapominajmy o tym. Nasz ulubiony bohater uwielbia siedzieć na kanapie przed kamerą i wymieniać nazwiska sławnych myślicieli z dawnych czasów, z którymi chce być utożsamiany. To jest najwyraźniejszy wyróżnik śmierdzącego lenistwa, jaki zdarzyło mi się oglądać i jeszcze długo nic go nie przebije. Na tym kończę, bo muszę się przygotowywać do jutrzejszego wykładu we Wrocławiu.




Dwa lwy i teatr – śladami Bolesława Lesmana


Proszę Państwa, ci, co kupili książkę „Recepta na miliony”, wiedzą, że pozostawia ona pewien niedostyt. Tak więc powstało, niejako na społeczne zamówienie, jej beletrystyczne uzupełnienie – powieść „Dwa lwy i teatr”, w której autorzy mierzą się ze wszystkimi niedokończonymi wątkami z książki Lesmana.

Oto, przedstawiona w punktach problematyka tej książki i ona sama
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dwa-lwy-i-teatr/

WĘZŁOWE KWESTIE DOTYCZĄCE TEMATYKI „DWÓCH LWÓW”.
  1. Fabuła oparta jest na wydarzeniach historycznych, dziury w historii, niejasności i wątpliwości zostały wypełnione postaciami i zdarzeniami o cechach prawdopodobieństwa, ale wymyślonymi przez autorów. Czyli – swoją daninę odebrała historia, ale też genre powieści sensacyjnej.
  2. Przekrój czasowy jest dość obszerny, obejmuje (w takiej czy innej formie narracyjnej) przełom wieków, międzywojnie, PRL i czasy współczesne. W związku z globalnością procesów historycznych rzecz dzieje się w Łodzi, Europie, Związku Radzieckim i Ameryce.
  3. Elementem sensacyjnym spajającym fabułę jest (SPOILER ALERT) z grubsza dublowana struktura sowieckich nielegałów/śpiochów. Materialne ślady tej operacji mogą się znajdować w Łodzi (patrz streszczenie).
  4. Głównym bohaterem jest wzajemnie przenikanie się struktur pieniądza, władzy i historia, jaka powstaje, również i ta, która zostaje przekazana jako jej wersja kanoniczna. Próbujemy zajrzeć pod spód tej kanonicznej wersji, zwłaszcza, że nie została dostatecznie wygładzona. Drugim głównym bohaterem jest Łódź, gdzie wspomniane przenikanie się zmaterializowało.
  5. „Dwa lwy” wychodzą od postaci Bolesława Lesmana i jego zainteresowań Oskarem Konem, ale skupiają się na rodzinie Eitingonów. Ustalenie absolutnych pewników wygląda na dość trudne, samo drzewo genealogiczne tej rodziny nastręcza poważnych trudności interpretacyjnych. Mało tego, że noszą często takie same imiona i żenią się więcej niż jeden raz, to jeszcze umieszczenie w ciągu pokrewieństwa bywa wzajemnie sprzeczne. Prawdopodobnie Max (freudysta) i Motty (Amerykanin) byli braćmi, Boris, Nahum (łódzki) i Naum (Leonid) byli dla siebie i dla tamtych dwóch kuzynami. Na pewno reprezentowali mniej więcej tę samą generację rodu. Leonid do dziś uchodzi za „rycerza” sowieckiego wywiadu, ale poza Hiszpanią jednak najbardziej znany jest ze zorganizowania zamachu na Trockiego. Oficjalnie nic Eitingonów nie łączyło, lecz zbieżności jest zbyt dużo. Książka zajmuje się odtworzeniem zależności, nie tykając w zasadzie tej części, która na Wschodzie (Szkłów, Mohylew, Moskwa i okolice) pozostała. Narzuca się przypuszczenie, że dużo z historii tej rodziny siedzi jeszcze w ruskich archiwach. Żeby przeprowadzić bardziej subtelną analizę potrzebna byłaby daleko idąca kwerenda w miejscach bardzo rozproszonych (tak jak rozproszone były działania Eitingonów) a to przekracza możliwości autorów i potrzeby przedstawionej narracji.
  6. Postawiona jest również dość wyraźnie teza, że interesy Eitingonów związane były z Moskwą, a interesy Kona z Berlinem. Obaj przeciwnicy byli zarówno aktywnymi aktorami (choćby ze względu na skalę), jak i ofiarami sił, których nie byli w stanie kontrolować, bo kształtowały się w jeszcze większym tyglu historii.
  7. W warstwie fabularnej dziejącej się w PRLu pojawia się postać ubeka, który awansuje do roli czynnika sprawczego w głównym nurcie fabuły. Prawdopodobnie większość kadry ubeckiej to niereformowalne (choć groźne) leśne dziadki, siedzące na uratowanych od spalenia papierach i nieprzemakalnych na zmiany świata. Jednak nie wszystko o tej grupie jest wiadome, być może były takie postacie jak Chmurzyński. Jest też ta figura oddaniem światu jego nieprzewidywalności, trudnych do ogarnięcia kontrastów wbrew regułom i docenieniem roli Przypadku.
  8. Niezwykle ciekawe rzeczy wyszły, gdy autorzy przyjrzeli się potomkini rodu Eitingonów, autorce książki o przodkach – „The Eitingons: A Twentieth-century Story”. Swoją drogą w myśl wieloletniej polityki rodziny nie powinna się odzywać, bowiem książka wywołała dość mocne polemiki i grzebanie w archiwach ze strony oponentów. Otóż pani Wilmers sama się opisuje jako redaktorka London Books Reviev (dwutygodnika o książkach, najbardziej wpływowego w branży w świecie anglosaskim o nakładzie około 80 tysięcy) robi też sporo, by uchodzić za typową, skromną intelektualistkę, oddaną pracy i zawsze w drugim szeregu. Tymczasem jest właścicielką tego periodyku, który przejęła w 1992 roku, prawdopodobnie w wyniku strat, jakie ponosił. W 2010 roku zadłużenie oceniono na 27 milionów funtów, co nie stanowi problemu, bowiem wierzycielem jest Trust Rodziny Wilmersów (!) Co to takiego? Ano, mamusia pani Wilmers, Cecilia („Cesia”, a jakże), była córką Borysa Eitingona z Łodzi, miała też siostry Lolę i Niutę. Podobno niezwykle romantycznie na statku do Ameryki poznała Charlesa Wilmersa, potomka żydowskiej rodziny z Niemiec, która osiadła w Anglii. Tylko że wybór nie był chyba taki ślepy, skoro Charles Wilmers był najpierw dyrektorem a później prezesem firmy Amitas, utworzonej specjalnie do interesów w USA spółki-córki międzynarodowego (choć pochodzącego rzekomo z Belgii) holdingu Sofina. Tenże miał niezwykle szeroki przekrój interesów: rurociągi naftowe, elektryfikacja, a nawet tramwaje i metro (Buenos Aires, Rosario). Na początku lat czterdziestych Sofin był przedmiotem zainteresowania Departamentu Sprawiedliwości i Departamentu Skarbu, które wówczas prowadziły śledztwo w sprawie przepływów kapitałowych obcych kompanii. Prawdopodobnie Sofin obracał pieniędzmi banków niemieckich. Gdy w 1952 roku Peron znacjonalizował transport w Argentynie, Sofin (występujący jako członek konsorcjum AATC) dziesięć lat walczył w sądzie, aż roszczenia do odszkodowania zostały w dużej mierze uwzględnione. Sofin istnieje do dziś. To duży, ukryty przed oczami nadmiernie ciekawskich globalny koncern inwestujący w: telekomunikację, spółki portfelowe, banki i ubezpieczenia, usługi wewnątrzfirmowe, fundusze prywatne, produkcję dóbr konsumpcyjnych, dystrybucję żywności i energetykę. Firma posiada udziały w Richemont, Colruyt, Danone, SES SA, Suzez SA, Eurazeo. Cokolwiek to znaczy, a na pewno znaczy. I to jeszcze nie koniec. Bratem Mary Key Wilmers jest, a właściwie był, zmarły w 2017 roku Robert G.Wilmers, najdłużej panujący współcześnie prezes banku – amerykańskiego (462 miejsce na liście Fortune500) M&T Bank, tyleż banku, co znowu: holdingu firm. Miliarder, właściciel posiadłości i winnicy we Francji, kawaler Legii Honorowej, kolekcjoner sztuki. Szycha. No niech ktoś powie, że to wszystko jest przypadek.
Ciekawe, acz charakterystyczne, że poglądy Wilmers i linia ideologiczna London Books Reviev są mocno lewicowe. Jakoś grube pieniądze lubią sprawiedliwość społeczną, a przynajmniej złudzenie walki o nią.

Tłumaczenie a vista z Google’a: W 1968 Wilmers poślubił reżysera Stephena Frearsa, z którym miała dwóch synów, Sama i Willa. Frears opuścił Wilmers, gdy była w ciąży z drugim synem Willem. Mieszkali na Gloucester Crescent w Camden Town. Para rozwiodła się na początku lat siedemdziesiątych. Mieszkająca w domu niania, którą Wilmers zatrudniła na początku lat 80., Nina Stibble, napisała do domu listy opisujące życie literackie w północnym Londynie; zostały one skompilowane i opublikowane (książka), a następnie przekształcone w serial telewizyjny 2016, Love, Nina.




O siłach i ludziach imponujących innym


Miałem dziś jechać do Wrocławia pociągiem, ale zmieniłem zdanie. Do późna przygotowywałem się do wykładu, a i tak nie wszystko udało mi się przeczytać. Nie mógłbym wstać tak wcześnie jak planowałem. Jadę więc autem, z rana, żeby w klasztorze trochę jeszcze nadgonić i wieczorem być w formie. W ogóle nie miałem pomysłu na dzisiejszy tekst, co się w zasadzie nie zdarza. No, ale jakoś tak wypadło. Na szczęście jeden z czytelników przesłał mi link do wyników finansowych firmy Radosława Kotarskiego. One są jak się wszyscy już zapewne domyślili bardzo dobre i świadczą o tym, że Polacy wyłącznie czytają książki.

Trudno jest dyskutować z wynikiem finansowym pana Kotarskiego, a to z tego względu, że ludziom imponują siła i pieniądze, i powyżej pewnego pułapu dochodów, polemiści po prostu milkną. Mnie zaś zastanawia jedno – po co pan Kotarski ogłasza ile zarabia? Tego nie robią ludzie z branż poważniejszych niż księgarska i prawdziwi krezusi obracający milionami. On jednak to czyni. To jest dziwne moim zdaniem. Jedno mi przychodzi do głowy, chodzi o to, by zaznaczyć swoją dominującą pozycję, znaleźć naśladowców, którzy – jak to zwykle oni – będą jedynie napędzać koniunkturę panu Kotarskiemu, a także o to, by sparaliżować konkurencję. Jaką? No właśnie to jest najciekawsze. Przecież nie hurtowników z Kolejowej i Zwrotniczej, ani nie wydawców typu Zysk czy Znak, chodzi o inną konkurencję, taką, która próbuje startować w segmentach wydawniczych organizujących się wokół silnie sfanatyzowanych grup internetowych. Nie wiem, jak to jest z Radosławem Kotarskim dokładnie, ale ze składanych deklaracji widać, że oni i tak nie mają z nim szans, albowiem jego wydawnictwo jest jakoś tam posklejane z mediami. Czyli wypuszcza na rynek książki Tomasza Kammela, na przykład. No i wydaje poradniki, załatwiające wszystkie ludzkie deficyty za jednym razem. Hitem jest książka „Włam się do mózgu”, z której dowiadujemy się, jak można nauczyć się szwedzkiego w pół roku. No i jeszcze inna książka „Nic bardziej mylnego”, traktująca o naukowych fejknewsach. Ta ostatnia publikacja, jest cyklicznie wznawiana przez różne wydawnictwa, pod różnymi tytułami i mniej więcej co 20 lat uzupełniana o nowe jakieś rewelacje, a następnie wpuszczana na rynek z wielkim lub mniejszym hukiem. Jasne jest, że nawet jeśli Kotarski nauczył się szwedzkiego w pół roku, to większości jego czytelników się to nie uda. Nie jest to jednak istotne. Chodzi o to, że on sprzedaje niespełnienia. Do nich zaś nikt się nie przyzna, ale każdy chętnie podkreśli, że takowe go nie dotyczą. To jednak za mało, żeby zrobić wynik ( o ile jest on prawdziwy), potrzebni są jeszcze czytelnicy zgromadzeni wokół pewnych treści i idei, a także deficytów i tę kwestię załatwia YT. No, ale zostawmy pana Kotarskiego, bo miał on być jedynie pretekstem do innych rozważań. Mechanizm sprzedaży niespełnień działa także w polityce. Coś tam wspomniałem o nim wczoraj, ale chyba umknęło to dyskutantom. Żaden gotowy i autentyczny produkt, czy to ustawa, czy projekt, czy decyzja nie spełni niczyich oczekiwań. Będzie za to wdzięcznym obiektem krytyki i natrząsania się, albowiem w ten sposób także wyrażają się niespełnienia. Na uwagę zasługują bowiem tylko projekty nie nadające się do realizacji. One także, co jest najdziwniejsze, mają zawsze swoje drugie, albo i trzecie życie. Można nawet zasugerować, że ktoś pilnuje, by nie zeszły naturalną śmiercią, ale żyły niczym cmentarne upiory błąkając się po zamglonych kotlinkach i obrzeżach lasów. Największym więc błędem jaki popełniają politycy, ale także wydawcy jest spełnianie marzeń publiczności. W ten sposób nigdy do niczego się nie dojdzie. Trzeba bowiem zostawiać ludzi w stanie chronicznego niedosytu i mówić im, że następnym razem będzie lepiej, pełniej i w ogóle cudownie. Tylko ta metoda działa. To nic, że nie nauczyłeś się szwedzkiego w pół roku, po zakupie książki Kotarskiego, to nic, że nie nauczyłeś się go w rok. Po jaką cholerę ci ten szwedzki w końcu? Do czego ci to potrzebne?

Ja sam wielokrotnie przekonałem się o sprawności działania tego mechanizmu, ale mnie także niczego to nie nauczyło. Weźmy takich masonów, wydałem książkę o masonach niszczących dobra i majątki kościelne. Książka nosi tytuł „Dekret kasacyjny roku 1819”. Czy kogoś to zainteresowało? Czy zainteresowało to ludzi, którzy zawodowo niejako i entuzjastycznie zajmują się tropieniem masonów? A skąd, oczywiście, że nie, bo ja takimi publikacjami tylko psuję im zabawę. Niszczę złudzenia, że można się nauczyć szwedzkiego w pół roku. Więcej – ja robię rzecz najgorszą z możliwych, próbuję odwrócić uwagę publiczności od nich samych, dzielnych tropicieli masońskich spisków i skierować ją gdzie indziej. Na co? Na sposoby działania tychże masonów, obecne w historii i łatwe do przeanalizowania. No a nie o to przecież chodzi, by się pozbywać lęków przed tajnymi organizacjami, ale o to, by te lęki pielęgnować i podsycać. Tylko wtedy można zrobić wynik sprzedażowy i tylko wtedy można zgromadzić wokół siebie odpowiednią ilość ludzi, z którymi uda się ruszyć na Warszawę, gdzie znajduje się sejm i inne ważne instytucje.

Dlaczego jak w jednym kotle umieściłem Kotarskiego i tropicieli masońskich spisków? Zrobiłem to, albowiem są to dwie strony tego samego medalu. Pan Kotarski zajmuje się popularyzacją wiedzy dostępnej i łatwej, choć wszyscy wiemy, że nie jest ona ani łatwa, ani przystępna. Tropiciele zaś mają tysiączne przykłady skutecznego działania swoich wrogów, ale nie wskazują ich, albowiem odjęło by to ich gawędzie rys tajemniczości i niesamowitości.

Każdy kto ma trochę więcej niż 30 lat rozumie, że nic takiego jak popularyzacja nie może istnieć. Istnieje za to coś takiego jak komunikacja i ona jest organizowana wokół pewnych treści. Następnie grupy zorganizowane wokół tych treści podejmować mogą, będąc w stanie pewnej, wcale silnej dyscypliny, różne działania, na innych niż tylko komunikacja polach. To znaczy, że w całej tej popularyzacji i sprzedaży, a także w antypopularyzacji i antysprzedaży chodzi o jedno i to samo – o zorganizowanie zdyscyplinowanych i sfanatyzowanych grup gotowych do różnych działań.

Co w takim razie my robimy w tym wszystkim? Otóż my się zastanawiamy jak to się stało, że komunikacja oparta na tradycji Kościoła została unieważniona. To jest główny przedmiot naszych rozważań. Zastanawiamy się także, czy możliwe jest odwrócenie tego trendu. To znaczy, czy można przywrócić na powrót ten sposób komunikacji, który wyklucza popularyzację wiedzy a la Kotarski, a prowadzi do wypracowania metod naprawdę skutecznego poznania, czy może ogólniej – podejmowania wyzwań pozornie grubo przerastających możliwości człowieka. Ja nie wiem czy to jest możliwe, ale mam nadzieję, że jest. Musimy jednak zdać sobie sprawę z jednego – rozwalanie pojęć i tradycji trwało wieki i było połączone z podsuwaniem ludziom różnych atraktorów. Dokładnie w taki sam sposób, w jaki rybom sypie się zanętę. Sposoby unieważniania komunikacji pomiędzy katolikami były i są nadal podstępne. Z czego mało osób zdaje sobie sprawę, albowiem większość święcie wierzy w to, że prostota duchowa i oddanie sprawie przyniesie sukces. Wskazanie zaś wroga i uderzenie nań z ochotą, musi przynieść zwycięstwo, albowiem Matka Najświętsza jest z nami. Ja się tu bynajmniej nie natrząsam z nikogo. Chcę tylko wskazać, po raz nie wiem który, że nie można z każdą bzdurą lecieć do najwyższych instancji, szczególnie jeśli wcześniej człowiek kupił sobie książkę Kotarskiego, z nadzieją, że się nauczy mongolskiego w tydzień. Wszystkim, którzy myślą w opisany wyżej sposób polecam książkę „Dekret kasacyjny roku 1819”. Chcę także podkreślić, że napawanie się mocą i przewagami przeciwnika, a także demonizowanie go, to jest chyba ten no….satanizm? Tak przypuszczam, choć pewien nie jestem i prosiłby ojca mniszysko o jakieś wyjaśnienie w tej sprawie.

Na koniec jeszcze zostawię Wam piosenkę, która pewnie kilka osób zirytuje. No i ruszam w drogę.


Przypominam też, że tylko do końca lutego można zapisywać się na konferencję w Kazimierzu Dolnym. Szczegóły tutaj
http://szkolanawigatorow.pl/panel/lul


© Gabriel Maciejewski
10-13 lutego 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2