OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Żydowska tandeta, brakujące ogniwo, czarnoksięstwo, powaga i o książce Grzegorza Kucharczyka czyli sześć śmiesznych skeczów o fizyce kwantowej


Brakujące ogniwo


Chciałem dziś napisać o dość niezwykłej książce, z którą zapoznałem się niedawno, a zobaczyłem pierwszy raz na targach w Łodzi, kiedy to jej wydawca podarował mi egzemplarz. Książka nosi tytuł „Recepta na miliony” i jest fabularyzowaną biografią Oskara Kona. Napisał ją zaś Bolesław Lesman, łódzki dziennikarz, który wyjechał z Polski na stałe w roku 1968. Dlaczego ja się zdecydowałem na sprzedaż tej książki i dlaczego uporczywie krążę wokół tematyki łódzkiej, choć żadne sentymenty mnie z Łodzią nie łączą? Otóż dlatego, że Łódź i sprawy łódzkie są szalenie ważna dla zrozumienia wszystkiego, a polityki i jej połączeń z wielkim przemysłem w szczególności. Do tego jeszcze bez Łodzi i dokładnego zagłębienia się w niejawne łódzkie struktury przemysłowo- rodzinne, nie da się zrozumieć jakie były istotne przyczyny istnienia i prosperity ZSRR. Ktoś powie, że przesadzam, tak jak z tą całą herezją w Langwedocji i najazdem mongolskim na Europę,
co podobno ma się łączyć ze sobą w jakiś tajemniczy sposób, ale nikt nie wie w jaki. Ja też jeszcze nie wiem, ale szukam różnych tropów. Zostawmy to jednak na boku i skupmy się na naszej książce. Kim był Oskar Kon wszyscy mniej więcej wiedzą, dlatego ja dziś skupię się bardziej na autorze – Bolesławie Lesmanie. Oto pan Bolesław był znanym w środowisku łódzkim dziennikarzem, który miał kolegów w UB i dobrze funkcjonował na mieście. Traktował też serio swój zawód, a to oznacza, że bywał w lokalach, pił z kim trzeba i zawierał różne przypadkowe znajomości z płcią przeciwną. Pan Bolesław miał także ambicje autorskie i stąd wziął się w jego głowie pomysł na napisanie biografii Oskara Kona. Materiały gromadził pracowicie, a że był z przekonań socjalistą, chciał napisać biografie prawdziwą, to znaczy historię o krwiopijcy i aferzyście, który niszczy życie robotników i wdaje się w międzynarodowe afery. Zanim doszło do napisania biografii, Lesman podzielił się swoimi wrażeniami z przeglądania materiałów, do których dotarł sam lub które zdobyli dla niego koledzy z resortu, z panem Chylińskim, dziennikarzem łódzkiego ośrodka telewizyjnego. Ten zaś, nie mówiąc nic Lesmanowi przekazał te materiały Jerzemu Urbanowi. On z kolei był wtedy na indeksie, co w praktyce oznaczało, że nie może pisać pod własnym nazwiskiem. Pisał więc pod innymi nazwiskami i normalnie funkcjonował. Urban, używając nazwiska Andrzej Izerski, napisał na podstawie materiałów zgromadzonych przez Lesmana, bardzo nędzną książczynę zatytułowaną „Widzewski królik”. Chcę zwrócić uwagę na jedno – żyd żydowi ukradł książkę o żydzie. Ponieważ Lesman był idealistą praktykiem, a kim był i jest Jerzy Urban wszyscy dobrze wiemy, sprawa poszła do sądu. Lesman oskarżył Urbana o kradzież pomysłu. Był bowiem bardzo przywiązany do swojej książki i postaci, która się z niej wyłaniała. To zaś co zrobił Urban, czyli nazwanie Oskara Kona „widzewskim królikiem” odpowiada mniej więcej temu, w jaki sposób dzisiaj, taki, dla przykładu Terlikowski, rozumie pisanie książek. Urban chciał zarobić parę złotych i napisał historię dętą. Lesman zaś poszedł na ostro i sprawa trafiła do sądu. W sądzie powołano biegłych, profesorów polonistyki, którzy jasno i autorytatywnie stwierdzili, że Urban niczego nie ukradł, że książka napisana po pseudonimem Andrzej Izerski, jest jego pomysłem autorskim. Lesman sprawę przegrał, ale napisał i wydał swoją książkę, tę którą mamy „Recepta na miliony”. Jeśli miałbym wyrazić się jednym zdaniem na jej temat powiedziałbym, że jest to książka nowoczesna. To znaczy, w uprawianych i słyszalnych tutaj przez nas rejestrach, jest to książka o skuteczności. Czyli o tym samym, o czym są wojny Czyngis Chana. Scena zaś, kiedy prezes Kon zostaje zmuszony do zamiatania liści przy swojej willi, a pewnego dnia, przyjeżdża do niego czarna limuzyna pełna oficerów i przemysłowców niemieckich, która zabiera go do Genewy (a jest rok 1940) bije na głowę wszystkie pointy wszystkich gangsterskich i politycznych demaskacji amerykańskich, jakie powstały kiedykolwiek. I jeszcze deklasuje połowę obrazów o holokauście.

Lesman przez swoją książkę miał wyłącznie kłopoty. Bardzo chciał napisać książkę o złym kapitaliście, a napisał książkę o tworzeniu kapitałowego imperium, do czego użył języka współczesnego nam dzisiaj, choć naszych czasów przecież nie dożył. Napisał książkę tak, jakby był autorem amerykańskim, związanym z partią republikańską, a nie żydowskim dziennikarzem z Łodzi, który musi się szarpać po sądach z psami takimi jak Urban. Jego wyjazd w roku 1968 był wyjazdem naprawdę wymuszonym, to znaczy kiedy Lesman wyjechał z rodziną, okazało się, że w Izraelu nie ma dla niego pracy. Nie ma i już. Pojechał do Niemiec i próbował zatrudnić się w Radio Wolna Europa. Okazało się jednak, że tam także nie ma wolnych etatów, dla ludzi takich jak on. Został więc taksówkarzem i jeździł na tej taryfie, dopóki nie obstukał się z niemieckim na tyle, że mógł się zatrudnić w lokalnym radio.

Jego książka została w Polsce wydana raz jedynie – w roku 1967. Wydanie, które umieszczę w sklepie jest wydaniem drugim.

Teraz słów kilka o powiązaniach biznesu, polityki i herezji. Zostawiam na boku Oskara Kona, żeby nie psuć czytelnikom zabawy. Napiszę coś o największych wrogach prezesa Oskara, o rodzinie Eitingonów. Jest ona zawsze opisywana źle. To znaczy autorzy, którzy się za to biorą piszą o wielkim sukcesie Nauma i Borysa, którzy przybyli do Łodzi z Orła i tu zrobili wielki majątek. Po czym okazało się – co za przypadek – że w USA żyje inna gałąź tej rodziny, której przewodzi Motty Eitingon. No i on złożył braciom różne oferty. Oni zaś stali się przez to jeszcze bogatsi. Tuż przed wojną zaś, szczęśliwie, wyjechali do Ameryki i nie stali się ofiarami holocaustu. Kiedy jednak zaczniemy przyglądać się innym, dalszym członkom rodziny Eintingonów zrobi się naprawdę ciekawie. Szczególnie chodzi mi o tych pochodzących z Mohylewa. Oto Max był w Komitecie Freudowskim, a jego ojciec Chaim inwestował w medycynę i zbudował szpital w Lipsku. Najciekawszy był jednak inny Naum Eitingon, rodem ze Szkłowa. Przyjął imię Leonid i piął się po szczeblach kariery wojskowej, aż został generałem bezpieczeństwa państwowego ZSRR. Był czynny w Hiszpanii podczas wojny domowej, gdzie – jak głosi legenda – zbudował sobie krematorium, żeby szybciej i wydajniej likwidować wrogów ludu i republiki. Brał udział w porwaniach białych generałów w Paryżu i w likwidacji „band leśnych” na terenie Pribałtyki po II wojnie światowej. W końcu został aresztowany za syjonizm, a inne legenda głosi, że przez cały czas swojej służby ułatwiał swojemu kuzynowi z USA Motty’emu masowe upłynnianie tekstyliów na terenie ZSRR. Ten ostatni, Motty, stawał nawet przed komisją McCarthy’ego, podejrzany o działalność komunistyczną, ale niczego mu nie udowodniono. Jeśli zaś idzie o Leonida, to został w końcu aresztowany za syjonizm, ale też go wypuścili. Zrehabilitowano go jednak dopiero pośmiertnie, a my patrząc na tę historię możemy jedynie szyderczo dodać – w czyich oczach? W czyich oczach zrehabilitowano tego faceta?

Kiedy rozmawiałem z wydawcą książki Lesmana, panem Jackiem Kusińskim, padła taka kwestia – Łódź jest prowincjonalna i sprawy łódzkie są prowincjonale. Otóż nie, sprawy łódzkie są światowe, albowiem Łódź była emanacją potężnych sił, które grały w grę globalną. Bez tych sił nigdy by nie powstała, nie byłaby potrzebna po prostu. Dlatego właśnie Łódź jest miastem była miastem światowym, w przeciwieństwie do Warszawy.

Dziś po południu umieszczę tę książkę w sklepie.



Powaga


Wczoraj jeden z czytelników przysłał mi taki oto link https://www.youtube.com/watch?v=isDeTRuWlog&feature=youtu.be&t=2670

A do tego biografię z wiki
https://pl.wikipedia.org/wiki/Marcin_Masny

Bohaterem tych zdarzeń medialnych jest pan Marcin Masny, którego czasem widuję na targach książki historycznej i katolickiej. Przyznam, ze wstydem, że brałem pana Marcina za jednego z licznych tłumaczy, którzy poszukują zleceń i w życiu bym nie przypuścił, że jest to osoba tak głęboko osadzona w politycznych realiach. Do tego jeszcze inwigilowana przez UOP w latach dziewięćdziesiątych.

Czytelnik, który przysłał mi to nagranie chciał zapewne bym zwrócił uwagę na to iż prezes stowarzyszenia dużych rodzin zna osobiście Światosława Floriana Nowickiego i będzie z nim wymieniał jakieś uwagi na temat Hegla. Ja jednak nie mam serca do tego, by się zajmować prywatnymi znajomościami sławnych dziennikarzy. Chciałbym zwrócić uwagę na to, o czym jest ta zalinkowana dyskusja. O powadze i jej obecności w polityce. Przyznam, nie wysłuchałem całości tego wystąpienia i nie mam zamiaru tego czynić. Kliknąłem sobie na chybił trafił w to okienko i dowiedziałem się, na przykład, że Janusz Mikke był dla Marcina Masnego kimś ważnym, kto otworzył mu oczy na sprawy, których nie widać.

Nie wiem, jak Państwo, ale ja odnoszę wrażenie, że mamy w polskim życiu publicznym do czynienia z pewnego rodzaju czarnoksięstwem. Oto większość osób, pozostających poza polityką i nie wykazujących żadnej aktywności w życiu publicznym, ewentualnie tylko taką aktywność markujących, chce nam opowiedzieć o czymś czego nie widać, ewentualnie nie chce nam opowiedzieć o tym właśnie, a jedynie zaznaczyć, że takie niewidoczne strefy istnieją. Prezentacja owych cieni zawsze poprzedzona jest nazwiskami sławnych publicystów i ciekawymi fragmentami ich życiorysów, a także zestawem min, świadczących o tym, że tak poważnie jak teraz, to jeszcze nie było.

W swojej nieopisanej naiwności sądziłem, że Mikke powiedział Masnemu, trzydzieści lat temu, jak to było, że mógł w roku 1978 założyć wydawnictwo w warunkach realnego przecież, a do tego jeszcze gangsterskiego socjalizmu. Albo jak to się robi, żeby wejść z ulicy wprost do redakcji tygodnika Polityka, dostać się do gabinetu naczelnego czy też kierownika działu i zaproponować mu gotowe felietony na temat liberalizmu gospodarczego. A wszystko w czasie ciężkiej, jaruzelskiej nocy. Niestety zawiodłem się. Mikke i Masny, nie rozmawiali, akurat o tych strefach, których nie widać, ale o innych, można by rzec czystszych, bardziej ideowych, stanowiących zagadkę, dla podwórkowych filozofów, szykujących się do objęcia jakichś tam funkcji w polityce. Zacząłem słuchać dalej i doszedłem do oceny, bardzo krytycznej Krzysztofa Bosaka. Pan Masny powiedział, że on wie iż Braun porwałby za sobą masy, ale sam konsekwentnie głosował na Dziambora. Jak widzimy istnienie obszarów, których nie widać i o których się nie mówi jest faktem. Ja na przykład nawet nie mógłbym pomyśleć o głosowaniu na Dziambora, podobnie zresztą jak o głosowaniu na Bosaka (głosowanie na bosaka, taki bon mot mi się ułożył), ale ja po prostu nie odkryłem jeszcze tego, o czym się nie mówi i czego nie widać.

Przeskoczyłem kawałek i doszedłem do pytania, które brzmiało – jak powinien się zachowywać prawdziwie anty systemowy kandydat na prezydenta? Otóż on powinien przede wszystkim uprzedzić ludzi o tym, że idzie wielki kryzys. Taki prawdziwy, nie żadna recesja czy spowolnienie. No i to wymaga, byśmy się, my Polacy, rodzinnie i gospodarczo zintegrowali. No i rzecz jasna pozwolili sobą zarządzać temu anty systemowemu liderowi. On zaś, weźmie na siebie to brzemię i przeprowadzi naród do krainy wiecznej szczęśliwości przez burzliwe morza zapaści gospodarczej. Wybaczcie państwo, ale dalej nie słuchałem. Na koniec jeszcze raz włączyłem sobie końcówkę, gdzie jest mowa o Światosławie Florianie Nowickim i pomyślałem, że nasza oferta wydawnicza, jest zdecydowanie za poważna. Brak powagi zaś to będzie wkrótce towar tak cenny i tak dobrze opłacany, że wszyscy pozazdroszczą klownom. Ja zamierzam na tym zarobić parę złotych, nawet nie będę tego ukrywał. Koniec z powagą, niech ją trafi jasny szlag. Nie mam zamiaru zajmować się niczym na poważnie i mowy nie ma, żebym wydawał jakieś książki serio. Podobnie mam zamiar zachowywać się wobec czynionych mi poważnych propozycji. Niech nikt nawet nie próbuje mi takowych składać. Kiedyś, w dawniejszych czasach, miałem taki sposób na poważne propozycje, że zawsze w czasie rozmów na ich temat, zamawiałem o jedno piwo za dużo. I mój poważny interlokutor wiedział już, że nie radzę sobie z alkoholem i nie ma sensu gadać ze mną na poważne tematy. To zawsze skutkowało. I myślę, że będzie skutkować nadal.

Poważni ludzie zaś niech głosują na Dziambora, niech wieszczą kryzys i integrują wokół siebie duże rodziny i rodzinne firmy. Do mnie proszę się nie zbliżać z takimi propozycjami. Może na razie tego nie widać, ale myślę, że niebawem jasne stanie się iż moje wydawnictwo jest skrajnie niepoważne i mowy nie ma, by wchodzić z nim w jakieś kooperacje. Oby to nastąpiło jak najszybciej i obym nie musiał już nigdy słuchać żadnych wynurzeń na naprawdę poważne tematy, albo opowieści o tym, czego nie widać.

Powtórzę więc na wszelki wypadek, bo zbliża się kolejny sezon targów i podejrzewam, że kilka osób znów podejdzie do mnie z propozycjami bym się integrował dla dobra narodu i państwa, albo żebym wsparł, ich działalność słowem i czynem. Nie mam zamiaru integrować się z nikim, nie mam zamiaru robić niczego na serio i na poważnie i nie mam zamiaru w niczym takim uczestniczyć. Czy to jest jasne? Mam nadzieję, że tak.

Chciałem jeszcze zwrócić uwagę na jedno w tym nagraniu i to jest rzeczywiście poważne. Oto pod spodem jest prośba o wpłacanie 1 procenta na media narodowe, a cała rozmowa jest co pięć minut, a może i częściej przerywana reklamami. Poważnie. Nic nie zmyślam. To jest tak cholernie serio, że aż się zastanawiam, czy te reklamy to nie jest jakiś element świata, którego nie widać. Tego wiecie, co to Mikke uświadamiał Marcina Masnego, na okoliczność jego istnienia i zasad w nim rządzących….

Książka o złych, żydowskich wyzyskiwaczach już się sprzedała, ale mam mieć nową dostawę. Tak więc czekajcie cierpliwie.



O książce Grzegorza Kucharczyka czyli sześć śmiesznych skeczów o fizyce kwantowej


Bardzo żałuję, że nie ja wydałem książkę pod tytułem „Chrystofobia”, bo na pewno zrobiłbym to lepiej, a cena zostałaby ta sama, którą mamy teraz. No, ale trudno. Może się jeszcze kiedyś zdarzy. Tak, jak zapowiedziałem, zmieniamy ofertę i wobec zalewu publikacji poważnych, studiów głębokich i wieszczb groźnych, zajmować się będziemy wyłącznie sprawami niepoważnymi. W przeciwieństwie bowiem do prof. Kucharczyka, który na pewno utrzyma się na rynku, ja mam, co do siebie różne obawy. No, ale zobaczymy jak będzie.

W dyskusji pod wczorajszym tekstem, w której nie uczestniczyłem ze względu na nadmiar zajęć, co mam nadzieję, będzie mi wybaczone, rozwinął się ciekawy wątek odpowiedzialności autora za czyny. Dobrze napisałem – za czyny, bo nie o słowa chodzi. Ja bym się w tej rozgrywce ustawił jednak po stronie valsera, nie dlatego bynajmniej, że on jest silniejszy i wszystkich zbije. Powód jest inny. Wiem dobrze, jak łatwo jest kontestować organizację, która nie ma wpisanej do statutu eksterminacji swoich wrogów i jak łatwo jest ćwiczyć na zasadach, którym ona jest podporządkowana, swoje ostre pióro. To jest sport uprawiany od wielu stuleci zawsze w tym samym stylu. Dlatego tym wszystkim, znakomitym szydercom, drwiącym z dogmatów i doktryny, zalecałbym takie ćwiczenie – napiszcie sześć śmiesznych skeczów o fizyce kwantowej. Nie sądzę, by Jerzy Urban mógł to zrobić. O młodszych odeń mistrzach pióra nie ma nawet co wspominać. Jak wiecie nie uczę pisania i nie zajmuję się nawet udzielaniem wskazówek innym autorom, bo to jest oczywista demaskacja deficytów, z czego nie zdają sobie sprawy wydawcy Mroza Remigiusza. Kiedyś jednak dawałem ludziom takie oto zadanie – jeśli uważasz się za dobrego autora, napisz ciekawy tekst o sporcie. To jest prosty sprawdzian. Jeśli autor nie potrafi napisać tekstu o sporcie, to nie jest autorem. To kryterium, w mojej ocenie, załatwia sprawę, a ja jestem tu w 100 procentach wiarygodny, albowiem nigdy żadnego sportu nie uprawiałem. Chodziłem przez trzy lata na zajęcia szermierki, ale nie miałem żadnych wyników i musiałem to zarzucić, bo nie mam kiedy realizować wspomnianych wyżej niepoważnych projektów. Jestem ponadto znanym gamoniem i lewusem, który bał się w dzieciństwie przyjąć piłkę na głowę. Napisałem jednak kilka dobrych tekstów o sporcie. I każdemu, który zastanawia się, jak tu zostać poczytnym autorem doradzam taką drogę – pisz bracie przez dwa lata wyłącznie ciekawe teksty o sporcie. Ciekawe, to nie znaczy takie, które się spodobają redaktorowi Polowi, czy jakimś innym redaktorom. Ciekawe to znaczy takie, które będą dyskutowane na forach. Dobra, zamykamy temat sportu. Jakiś czas temu na fejsie znalazłem takie oto szyderstwo, cytuję z pamięci – Boże Narodzenie, to jest takie święto, kiedy dziewica rodzi dziecko, które jest jednocześnie jej własnym ojcem. Może coś pokręciłem, ale chodziło o to, żeby podkreślić absurdy doktryny. Kiedyś, ktoś tu napisał, że wszechświat przypomina powierzchnię tiramisu, tak ponoć ustalili najsławniejsi uczeni. To jest moim zdaniem lepszy temat do beki, niż te ciągle powtarzane skecze o księżach chodzących po kolędzie. Nikt jednak nie opowiada żartów o systemach gwiezdnych produkowanych w cukierni Copperath und Wiese. Nikt nie tworzy zabawnych wariacji na ten temat, albowiem nie o to chodzi w tym całym poczuciu humoru. Chodzi o to, by drwić z Kościoła i negować sens jego misji. To się łatwo demaskuje w momencie, kiedy ktoś pyta – a dlaczego nie drwicie z rabinów czy imamów? Nikt tego nie czyni, bo tamci są w systemie i nie obejmuje ich program. To jest sprawa oczywista. Ostatnim komikiem, który przebierał się za rabina był chyba Louis de Funes. No, ale on chodził też na msze żałobne za dusze króla Ludwika XVI.

Tak więc kwestie warsztatowe są w mojej ocenie drugorzędne. No i nie dają się zweryfikować. Każdy bowiem dureń może napisać coś szyderczego o Kościele, ale nie każdy napisze coś ciekawego o sporcie. O tym, by pisać ciekawie o fizyce nie może być nawet mowy. Dlatego między innymi wywaliłem stąd bosona. Jeśli ktoś jest fizykiem, a nie potrafi pisać ciekawie o fizyce, za to zabiera się za pouczanie wszystkich dookoła, z wyżyn swojego autorytetu w dziedzinie fizyki właśnie, niech poszuka sobie innej piaskownicy i innego trzepaka. To jest wielki świat i na pewno coś się znajdzie. Jeśli idzie o pisanie, o wiele ważniejsze jest określenie misji. Dopiero potem możemy zastanawiać się czy warsztat ma znaczenie czy nie ma. Tak to już bowiem jest, że fronty walki z piekłem pootwierane są w zasadzie wszędzie i nie ma szans na to, że na któryś nie trafimy. Jeśli więc ktoś zaczyna od krytyki Kościoła i myśli, że w ten sposób zaskarbi sobie wdzięczność czytelników, bo ma świetny warsztat, niech spróbuje ten warsztat wypróbować na zawodach curlingowych, bo o piłce nożne i tenisie, to nawet toyah by napisał. No, albo niech sprawdzi się w opisywaniu powierzchni tiramisu. Jeśli i to mu wyjdzie równie dynamicznie, jak szydera z Matki Najświętszej, możemy gadać o warsztacie, nie wcześniej.

Zastanawiacie się pewnie, kiedy ja wreszcie dojdę do książki Kucharczyka. Oto właśnie doszedłem. Otóż Grzegorz Kucharczyk, nawet nie pomyślał nigdy o innych, niż misyjne funkcjach swojego warsztatu autorskiego. To znaczy, że zawsze traktował ten warsztat, jako narzędzie służebne wobec zadań stojących przed wiernymi, a także jako narzędzie służebne wobec procesu kształcenia. Jak jest książka Grzegorza Kucharczyka, którą od niedawna mamy w sklepie i która stoi też u Michała na Stokłosach? To jest pozycja wybitnie rozrywkowa. Ktoś słaby na umyśle powie pewnie, że oszalałem, ale ja wiem co mówię. Wobec zalewającej wszystko i wszystkich powagi publicystycznej, która ma konsystencje stygnącego cementu, ta książka jest wybitnie rozrywkowa. Możemy bowiem przeczytać w niej o wszystkich świństwach, jakich się różni żartownisie dopuszczali wobec Kościoła przez całe wieki, a Grzegorz Kucharczyk, podaje nam te rewelacje swoim niezrównanym, lekkim, klarownym i przejrzystym stylem, w którym nie ma miejsca na dwuznaczności i niedomówienia. To jest w zasadzie pozycja na dwa wieczory, a jeśli ktoś jest bardzo zaciekawiony poruszanymi tam zagadnieniami, to na jeden. Książkę bowiem się pochłania, a nie czyta. Polecam wszystkim.



Żydowska tandeta


Bardzo często stawałem, trochę się to zmieniło, ale niewiele, w sytuacjach, które kompromitowały różne moje deficyty i niezrozumienia. Czasem też lekkomyślność, albo naiwną wiarę w coś lub kogoś. Było to chroniczne i moi rodzice bardzo boleli nad tym stanem i obawiali się, że marnie będzie wyglądać moje życie. Weźmy choćby wczorajszy dzień. Niby jeżdżę tym samochodem, nawet całkiem sprawnie i szybko. Manewruję też sprawnie. Popadam jednak w stupor jak się nad czymś zamyślę, szczególnie jeśli kończę jakąś robotę. No i wczoraj wsiadłem do jeepa, włączyłem wsteczny i wysiadłem, bo sobie coś przypomniałem. Dobrze, że Michalina stała z boku. Skasowałem drewniany słupek od wiaty, pod którą leżało kiedyś drewno, ale na aucie prawie nic nie widać. Lekko wgnieciony zderzak tylko.

Kiedy robiłem prawo jazdy, byłem po ciężkich bardzo doświadczeniach z pewną firmą zajmującą się sprzedażą bezpośrednią. I mogłem myśleć i mówić tylko o tym. A jak się na czymś zafiksuje, to mowy nie ma, żebym przestał o tym gadać, myślami zaś jestem przy tej kwestii nawet w nocy. Instruktor, który mnie uczył, by to brat łata, starszy gość, co zaraz się chciał kolegować. No więc ja z miejsca wyłożyłem mu swoje poglądy na temat ludzi od sprzedaży bezpośredniej i on dziwnie zamilkł. Okazało się, że jest w jakieś sieci i werbuje swoich kursantów. Musiałem później zmienić instruktora. Podobnie bywa, kiedy stawia mi ktoś jakieś zarzuty. Pamiętam, jak odchwaszczaliśmy czechosłowackie lasy w 1986, a większość z nas była wtedy czysta i święta jak pierwsze kochanie. Ja też. Jedno piwo wieczorem, może dwa, to był już wyczyn. Pilnował nas taki starszy, gruby Czech. Pewnego dnia zadał nam głupie pytanie – kto najwięcej pije? Popatrzyliśmy po sobie i nic nie powiedzieliśmy. On zaś podszedł do mnie i nie wiadomo dlaczego powiedział – ten z pewnością pije najwięcej. Miałem w życiu mnóstwo takich sytuacji.

Pamiętam jak pierwszy raz byłem na wykładzie Grzegorza Brauna, było to w Grodzisku. Ja właśnie napisałem szereg tekstów o Henryku Krzeczkowskim, a on opowiadał o swoim filmie „Plusy dodatnie, plusy ujemne”. Po wykładzie były pytania. No i rzecz jasna zagadałem o tych cybernetykach, bo miałem akurat spisaną z internetu listę tych cybernetyków, a na trzecim miejscu był na niej Janusz Korwin Mikke. Wydawało mi się to wtedy tak ważne, że nie mogłem przestać o tym myśleć. Braun chyba za bardzo nie wiedział, o co mi chodzi, ale Krzeczkowskiego sobie zapamiętał. No i proszę dziś jest w jednej partii z Korwinem, którego jeszcze do tego reklamuje w sieci Marcin Masny, powszechnie uważany za geniusza i żaden z nich nie zająknie się o polskiej szkole cybernetyki. Czy to nie jest niezwykłe? Moim zdaniem jest.

Ponieważ nie jestem geniuszem, ani dobrze zapowiadającym się, młodym reżyserem, ani liderem, ani nie mam w zachowaniu tego charakterystycznego profesjonalizmu, który tak bardzo podoba się wielu dziewczynom, muszę, żeby jakoś utrzymać się na powierzchni, szukać różnych autorskich sposobów na przetrwanie. To jest, w mojej ocenie szalenie ekscytujące zajęcie i chyba nie mógłbym z niego zrezygnować, choć ryzykuję wiele. Niech dowodem będzie ta sytuacja ze słupkiem od wiaty. Wymyśliłem na przykład teorie zamkniętej przestrzeni sprzedażowej (przypominam, że wpłaty na konferencję przyjmuję tylko do końca lutego), wymyśliłem teorię fali koniunkturalnej, której nikt, kto nie ma magazynu pełnego towaru, dostępu do sieci i łatwości składania wyrazów w zdania, nie zrozumie. Chodzi z grubsza o to, że można się czasem posłużyć czyjąś koniunkturą, żeby trochę zarobić. To nie jest karalne, a ci co wzbudzają koniunktury nie mają o to pretensji. Tak się jednak dzieje tylko wtedy kiedy mamy do czynienia z rynkiem wolnym od propagandy. W przypadkach, kiedy sprzedajemy propagandę, jest inaczej. I ja, w swojej nieopisanej naiwności, zupełnie jak kiedyś w tym samochodzie z instruktorem, kiedy zacząłem krytykować Amwaya, wydałem trochę książek o Żydach. Sądziłem, że jeśli jest taka poważna koniunktura, nakręcana przez cały czas wypowiedziami ludzi takich jak Grzegorz Braun czy Stanisław Michalkiewicz, to książki te zejdą w mig. Tym bardziej, że oferta jest zróżnicowana. Mamy wydawnictwa luksusowe, takie jak „Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich”. Mamy wydawnictwa trochę lżejsze, takie jak książeczka „Żydzi i imperia”, która ma wszystkie walory publikacji popularnonaukowej, mamy wreszcie literaturę wybitnie rozrywkową, czyli „Pająki”, gdzie napisane jest co zrobić, żeby wygrać z żydowską mafią i czego nie robić, bo można z nią przegrać. Mamy też Urke Nachalnika. To się jakoś tam sprzedawało, ale przestało. I to mnie dziwi. Na targach podszedł do mnie pan z Żydowskiego Instytutu Historycznego i zaciekawił się tym wydaniem Schipera. Nie zapytałem go dlaczego oni tego nie wydali, choć przecież wydają rzecz mniej wartościowe, głupsze i bardziej trywialne. Może szkoda. On się trochę powymądrzał, ale widząc, że nie jestem z jego bajki poszedł sobie. Książki nie kupił, bo była za droga. To jedna strona medalu. Teraz pora na drugą. Patrzę na te wszystkie rzekomo antysemickie wydawnictwa, na te nagrania demaskujące żydowskie podstępy i widzę gutaperkę i popelinę, która rozłazi się w rękach. Nie ma to jednak znaczenia, tak jak nie miało znaczenia, że perkale z fabryki Grohmana w Łodzi, zamieniały się w szmaty po kilkakrotnym użyciu. Ważne, że były tanie. I to jest ta sama historia. Ma być tanio, dużo, maksymalnie treściwie, a to oznacza, że mają być same emocje. Z nich zaś każdy już sam wywiedzie sobie, jak będzie wyglądać przyszłość i ciężko przerażony tym, co za lat parę żydzi zrobią z narodem polskim, pójdzie spać po flaszce. Następnego dnia zacznie zaś szukać jakiegoś kontaktu z ludźmi, którzy mogliby go przed żydowską zemstą i żydowską przebiegłością ocalić. No i znów trafi na te wydawnictwa, o których napisałem powyżej. To jest właśnie cybernetyka, a konkretniej polska szkoła cybernetyki – sterowanie układem zamkniętym, w którym narasta szaleństwo, ale wyjść z niego nie można, bo uzależnienie jest zbyt wielkie. Jeśli zaś ktoś, tak jak ja, proponuje inne jakieś treści, bynajmniej nie mniej kontrowersyjne, ale bliższe realiom ekonomicznym i prostemu następstwu faktów, ten jest wrogiem najgorszym. Psuje zabawę po prostu i usiłuje zmniejszyć temperaturę na kotle. Do tego zaś nie można dopuścić. Nie można też za żadne skarby zdetronizować wybrańców, którzy są pasem transmisyjnym dla opisywanych tu treści, ani też z nimi polemizować, albowiem – nie wiem jak to się dzieje – oni mają zawsze dojście do ważniejszych i bardziej wiarygodnych informacji.

Grzegorz Braun opowiada czasem pewną anegdotę. Nie pamiętam skąd wziętą, chyba z jakichś wspomnień. Oto dziedzic, pan Kozioł, pokłócił się ze swoim faktorem i chciał sprzedać różne ziemiopłody, na targu innym żydom. Oni jednak tylko rozkładali ręce i niczego od niego nie chcieli kupić. Jego pośrednik ulitował się w końcu nad nim, przyszedł do niego i mówi – niech się pan nie trudzi panie Kozioł, oni nic od pana nie wezmą, bo ja sobie pana wykupiłem w kahale. To jest opis rynku propagandy moim zdaniem. Jeśli ktoś kontroluje cały rynek, zmienia natychmiast definicję towaru. Nie są już nim produkty rolne, ale wybrani ich posiadacze, których się do dystrybucji dopuszcza, bądź nie. I za to dopuszczenie bądź nie, pobiera się opłatę. Nie od nich bynajmniej, ale od pośredników, którzy ich obsługują. Bo posiadacze towaru nie mogą mieć pojęcia, że sami są towarem. O wszystkim decyduje organizacja kontrolująca kanały sprzedaży. Podobnie jest na targach książki. Towarem nie jest książka, ale powierzchnia wystawowa. I teraz mam pytanie – gdzie jest ten kahał, w którym można sobie wykupić abonament pozwalający nadawać na żydów w określonych rejestrach, gwarantujących zainteresowanie publiczności? To jest oczywiście taki niewinny żart z mojej strony. Wiem przecież, że kiedyś sprzedam te książki, a ludzie po prostu już tak są skonstruowani, że uwielbiają zasypiać w strachu, ale mieć przy tym pewność, że ktoś czuwa nad wszystkim i wszystko kontroluje. A niechby to nawet był jakiś kahał. Kiedyś bali się czarnej Wołgi, dziś ustawy 447. I tak to się kręci, choć przecież wiemy, że nie stoi za tym żaden cybernetyk, a już z całą pewnością nie Janusz Korwin Mikke.



Czarnoksięstwo i degradacja


Napisałem kiedyś, że prawdziwi wolnorynkowcy, szczególnie ci z dużą ilością dzieci, nie powinni wyciągać ręki do państwa, po pieniądze. Podobnie jest z antysystemowcami, którzy opowiadają o tyranii banksterów, po czym, kiedy ich przyciśnie, albo mają jakiś projekt do zrealizowania, idą do banku po kasę. Kiedy zaś jej nie dostają, zaczyna się płacz i zgrzytanie zębów oraz wołanie do nieba o pomstę, za tę straszna zniewagę i spisek. No dobra, przesadziłem, pan Bosak, jeszcze nie zaczął wołać o pomstę, ale do banku poszedł. Mnie takie rzeczy irytują w stopniu najwyższym. Tym bardziej mnie irytują im więcej pustych i nie dających się zweryfikować deklaracji je poprzedza. No dobra, ale przejdźmy do konkretów, żeby nie międlić bez sensu kwestii ogólnikowych. Pierwszy raz w życiu napisałem tekst, w którym zwróciłem uwagę na pana Marcina Masnego. Zrobiłem to tylko dlatego, że ktoś podsunął mi link z jego wypowiedzią dotyczącą kandydata na prezydenta wyłonionego przez Konfederację. I miałem nadzieję, że nie będę musiał już nigdy wspominać jego nazwiska. No, ale życie płata różne figle. Pod tym moim tekstem, na stronie coryllus.pl ukazał się następujący komentarz:
Adasińska
6 lutego 2020 o 12:29
Masny prowadził kampanię prezydencką Brauna. Dziwne, że go nie kojarzysz. Jak u siebie na fb umieściłam wpis jakiegoś gościa pytający konfę o związki z Kremlem i zapytałam Marcina co o tym sądzi, to nie odpowiedział. A raczej odpowiedział natychmiast mnie blokując. To niebezpieczny człowiek. Zrobił 3 TRZY olimpiady przedmiotowe i zaczął studia mając 16 lat… Jest b. inteligentny i jest guru dla bardzo wielu osób.
To tylko komentarz, jeden z wielu, ale jakiś życzliwy błazenek już doniósł panu Masnemu, że on się pojawił i oto mamy odpowiedź.
W komentarzu, który wklejam, jest tyleż prawdy o mnie, co wiedzy o życiu i jego uwarunkowaniach w linku, który załączam Gabriel Maciejewski. Na żądanie chętnie sprostuję.

Zaliczyłem tylko dwie, a studia zacząłem w wieku 17 lat i przedłużylem o półtora roku. Jak już będę wreszcie kandydowal na prezydenta, to pobiorę nauki od mistrza Clemence’a. Nie nadążał z prostowaniemhttp://storyoftheweek.loa.org/2012/11/running-for-governor.html.
My tutaj nie domagamy się od pana Marcina Masnego żadnego prostowania. Będziemy szczęśliwi, jeśli on nie będzie zajmował się ani mną, ani naszymi blogami. Dla przykładu bowiem ja, nie mam żadnej możliwości prostowania oszczerstw pisanych przez niejakiego Ebenezera Rojta, a gdybym to spróbował zrobić, bardzo pogorszyłbym swoją sytuację na wolnym rynku. Pan Masny jednak – na co pragnę zwrócić uwagę – bardzo chętnie zabiera się za prostowanie błędów kolportowanych na jego temat. I tak dowiadujemy się, że w tekście, który napisałem jest tyleż wiedzy o życiu i jego uwarunkowaniach, co w tym komentarzu prawdy na temat Marcina Masnego. No to może poddajmy obydwie wypowiedzi analizie metodą Ebenezera Rojta. Nie trzy olimpiady, a dwie, nie rozpoczął studiów w wieku 16 lat, ale rozpoczął je w wieku lat 17 i przedłużył o półtora roku. Do kwestii pozostałych, czyli do tego czy jest, czy nie jest niebezpieczny, a także do tego czy jest guru dla wielu osób pan Marcin Masny się nie odnosi, a szkoda. Daje nam jednak znać, stosując przy tym kokieteryjną bardzo ironię, że mógłby kandydować na prezydenta. Do tego jeszcze wspomina Georgesa Clemenceau. I to jest naprawdę niesamowite.

To teraz zastanówmy się ile jest wiedzy o życiu i jego uwarunkowaniach w tamtym moim tekście? Korwin nie założył wydawnictwa w 1978 tylko w 1979? Jerzego Urbana nie spotykał w redakcji Polityki tylko w kawiarni przy Nowym Świecie? Wszystko wyglądało inaczej, a teraz profani, którzy wypełzli nie wiadomo skąd będą to oceniać po swojemu?

Ponieważ pan Masny rzeczywiście jest guru dla wielu osób i to już dziś, od samego rana widać na moim profilu FB, poświęćmy mu jeszcze kilka słów. Jemu i innym anty systemowcom.

Będę cytował z pamięci, a więc ułatwię panu Masnemu prostowanie oszczerstw na jego temat. W jednej z wypowiedzi ujawnił, że jest zwolennikiem rynków lokalnych i wytwórczości. Mnie to zawsze cieszy najbardziej, kiedy ludzie zajmujący się produkcją niespójnych, rozlatujących się w praktyce koncepcji, zaczynają mówić o wytwórczości. A co takiego wytworzyli ostatnimi czasy? I za ile to poszło na wolnym rynku, którego są piewcami i zwolennikami? Czy zorganizowali kiedyś cokolwiek bez kredytu i wsparcia z zewnątrz? A także bez nachalnego lansu na YT? Ja chętnie obejrzę te produkty i chętnie zapoznam się z cenami, tak hurtowymi, jak i detalicznymi. Czy ludzie ci, funkcjonowali kiedykolwiek poza środowiskiem, w okolicznościach skrajnie niesprzyjających? Poza środowiskiem, a którym zgodnie koegzystują ludzie tacy jak Korwin, jak pan Masny i tacy jak Światosław Florian Nowicki i jego matka Wanda Nowicka? Czy próbowali takiej sztuki kiedyś?

Największą zaletą pana Masnego, co wyraźnie jest podkreślane w komentarzach dotyczących tego nieszczęsnego wpisu, jest inteligencja. Nie wiem co powiedzieć w tym momencie, bo w zasadzie trzeba by napisać jakąś dewastującą satyrę na takich ludzi, ale taką, żeby się nie mogli po niej pozbierać. No i wpuścić to przez Bonito i Azymut do Empików. Istnieje jednak poważna obawa, że kiedy nie pojawią się w tej książce nazwiska tych najbardziej inteligentnych, oni nie zrozumieją, że to o nich. Ja jestem wręcz pewien, że by tak było, choć może się kiedyś skuszę. I spokojnie poczekam na pozwy.

Nie jestem bowiem w stanie zrozumieć, dlaczego człowiek tak niezwykły, tak inteligentny, samodzielny, a przy tym pewny siebie, zajmuje się wyłącznie lansowaniem innych, w tym kogoś takiego jak Korwin? Przypuszczam, że powodem jest niezwykła wrażliwość pana Masnego, a także jego wrodzona skromność. O tym, jednak się nie wspomina, żeby nie popełnić nietaktu, dlatego też tak często trzeba podkreślać tę inteligencję.

No i jeszcze kwestia kampanii Grzegorza Brauna, o której zapomniałem – pan Masny jej nie prowadził, ale wpadł na pomysł, jak to zrobić. Niezwykłe, prawda? Nie będę tego robił, ale powiem wam jak. A jak coś spieprzycie to będzie wasza wina. Ja zaś pozostanę rycerzem bez skazy? Tak to należy pojmować? Tylko pytam, bo nie mam na tyle wysokiego IQ, żeby to dokładnie zrozumieć.

Nie wiem, kto podsunął Grzegorzowi Braunowi pomysł, żeby pytać Masnego o radę, ale podejrzewam, że była to ta sama osoba, która doradziła Bosakowi, żeby złożył w banku wniosek o kredyt na kampanię i ogłosił to w mediach. Ja rozumiem, że Konfederacja ma pieniądze na tę imprezę, ale wniosek składa, na wszelki wypadek, w razie gdyby ktoś chciał ich oskarżyć o wzięcie jakiejś drugiej, moskiewskiej pożyczki? Tak tylko pytam. Jestem ciekawski z natury.

Jakby nie było, uważam, że pomysł jest fantastyczny i zdradza niezwykłą wprost inteligencję. Jego skuteczność zaś wkrótce zacznie obrastać legendami.

Dlaczego dałem taki tytuł – Czarnoksięstwo i degradacja? Otóż dlatego, że dopatruję się istotnego celu misji Marcina Masnego oraz istot jemu podobnych, to znaczy niezwykłych do tego stopnia, że trudno w ogóle wskazać system gwiezdny, z którego przybyły, w utrzymywaniu dużych grup ludzi w całkowitym bezwładzie. Dla takich jak ja zaś, pozostawanie w bezwładzie i przysłuchiwanie się komuś takiemu jak oni, to degradacja.

Milczcie i słuchajcie – mówią. I nie daj Boże nie próbujcie niczego robić sami. Czyńcie tylko to, co wam zasugerujemy – odin, dwa, tri, czietyrie…..to jest właśnie wolny rynek połączony z wytwórczością lokalną – piat’, szest’, siem, wosiem…..

Mam nadzieję, że to jest ostatni mój tekst na temat pana Masnego.



© Gabriel Maciejewski
5-9 lutego 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2