OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Dziwne wojny, ludzie pokryci patyną, mowa końcowa Pugaczowa, jak rozumieć zwrot „żywy Kościół” oraz czytać „Socjalizm i śmierć”

Ludzie pokryci patyną


Nie wiem, co mi się stało, ale nie mogę przestać myśleć o książce pana Szewczaka i jej dystrybucji przez pocztę. Jest to tylko element pewnego zjawiska, które obserwujemy od dawna wszyscy. Można je nazwać patynowaniem ludzi. Środowiska będące u władzy, nie posiadają niczego – ja już naprawdę nie będę używał wyrazu charyzmat, obiecuję – co mogłoby je uwiarygodnić na dłuższy czas w oczach publiczności. Celowo nie piszę – wyborców. Publiczność traktuje władzę, jako element wymienny, a wybory, jako rozrywkę, raczej trzeciorzędną. Decyzje zaś w związku z nimi podejmuje, tak jak lekkomyślny młodzieniec podejmuje decyzję o ślubie – na podstawie widocznych, trzeciorzędowych cech płciowych partnerki. W przypadku polityków owymi cechami są pokryte sztuczną patyną: mądrość, wrodzona bystrość, a także polityczna przenikliwość. Wszystko to w przypadku polityków opozycji oparte jest na tak zwanych wartościach europejskich, a w przypadku polityków obozu patriotycznego – na tradycji lokalnej, z której – co za zdziwienie – wyłącza się Kościół, albowiem polska tradycja polityczna, to tradycja wielokulturowości. Obie te postawy mają element wspólny, który jest albo trochę ukrywany, albo trochę eksponowany, zależy ile komu brakuje poparcia. Tym elementem jest degradacja żywiołu lokalnego. Ona się odbywa na dwa sposoby – opozycja ma zamiar zdegradować lokalsów tak po prostu, a obóz patriotyczny przed degradacją, chce ich jeszcze w coś wrobić, a przedtem przebrać w jakieś idiotyczne ciuchy, przypominające rzekomo dawne, świetne czasy. Ja się posługuję tutaj pewnymi ogólnikami, ale wszyscy, mam nadzieję, rozumieją o co mi chodzi – o poziom serwowanej masom propagandy. Nie pierwszy już raz prominentny przedstawiciel obozu patriotycznego wskazał, że to sieć jest odpowiedzialna za wszelkie zło. Tym samym zmusił mnie do obrony Krystyny Jandy, której bronić wcale nie chciałem i przed zacytowaniem przez betacoola fragmentu książki Szewczaka, nawet o tym nie myślałem.

Sieć jest odpowiedzialna za zło i szerzący się idiotyzm, albowiem padają tu propozycje, które nigdy nie mogłyby się pojawić w tak zwanym realu (tak jakby sieć nie była realnością), albowiem w tymże realu obowiązuje kolejność dziobania. No, a jeśli tak, to tak zwani zwykli ludzie mogliby co najwyżej cieszyć się gdy jakiś ważny polityk, albo człowiek do polityki aspirujący ukradnie coś z ich dorobku i bełkotnie potem gdzieś publicznie. To wszystko.

W sieci tworzą się inne niż „w realu” hierarchie i one są niezależne tak bardzo, że mogą funkcjonować bez najmniejszego zainteresowania tym, co pisze i mówi Krystyna Janda. To się niestety nigdy nie uda hierarchiom tworzonym wokół publicystyki patriotycznej, co było dobrze widać w zalinkowanym tu nagraniu, w którym wystąpili panowie Pietrzak, Szewczak i Modzelewski, a także prof. Roszkowski. Nie może się udać, albowiem obydwa te obszary mają, opisaną wyżej część wspólną, a są nią uporczywe próby zdegradowania publiczności.

Czym to się może skończyć? Sieci nie zamkną, to pewne, tym pewniejsze im groźniejszy jest koronawirus. No, ale można zamknąć „real”, co dokonuje się na naszych oczach. Spodziewam się więc, że za chwilę, wszyscy publicyści zarówno z obozu władzy, jak i opozycji, będą się próbowali odnaleźć w sieci. Tam, gdzie króluje idiotokracja, przypomnę, gdyby komuś to gdzieś umknęło. I będą się domagać wśród tej idiotokracji, miejsca szczególnego, które im się należy za różne zasługi. Obejrzymy to już niebawem, bo nikt nie odwoła pandemii po świętach.

Wróćmy do patynowania władzy. Ono się odbywa dwutorowo. Z jednej strony władza demonstruje moc i siłę sprawczą, która ludowi przysparza samych korzyści. O tym możemy dowiedzieć się z każdego wydania wiadomości, a z drugiej zaś ludzie stanowiący zaplecze propagandowe władzy, albo za takich się uważający, płaczą, że zło świata tego sprzysięgło się przeciwko nim i nijak tych mądrych książek sprzedawać się nie da, jak tylko przez pocztę. A do tego jeszcze cała sprzedaż słowa drukowanego przenosi się do sieci i po księgarniach, które dobił koronawirus, za chwilę padną hurtownie. Co robić w takiej sytuacji? Z kimś trzeba się porozumieć. Nie ma wyjścia. Moment ten zbliża się wielkimi krokami i ja jestem szalenie ciekaw z kim władza obecna wejdzie w koalicję, bez której to koalicji nie może być mowy o dystrybucji patynowanej propagandy. O zwykłą bowiem propagandę zadba telewizja. Nie o to jednak chodzi władzy. A na pewno nie tylko o to. Poparcie fanów Zenka Martyniuka, nie dodaje nikomu koniecznego dla uzyskania dobrego samopoczucia splendoru. Potrzebny jest inny rodzaj poparcia, który mogą załatwić jedynie dystrybutorzy słowa pisanego. Kim będą, gdy okaże się, że sprzedaż podręczników i autorów nominowanych do nagrody Nike, nie utrzyma na powierzchni firmy Azymut? Nie mam pojęcia, może chodzi o Amazon? A może o coś jeszcze innego? Sprzedaż przez pocztę do chałupnictwo, niczym nie różniące się od tego, które ja tu uprawiam.

Gdybym miał określić to, nad czym się znęcam od dwóch czy trzech notek, powiedziałbym, że to jest strategia ekspansji przez obkurczanie. Za chwilę zabraknie sztucznej patyny, którą można się okleić i ważni prawicowi publicyści zaczną się owijać w folię śniadaniową. Żeby, skoro nie ma szans na pozyskanie atrybutu dostojeństwa, pobłyszczeć choć trochę. No, ale gdzie pobłyszczeć? W sieci, rzecz oczywista, w królestwie idiotokracji, którą trzeba zwalczać przyrodzoną mądrością.

Myślę, że nie ma najmniejszego sensu, by z tymi działaniami polemizować. Ja zaś czynię to tylko dlatego, że mam głowę zawaloną innymi, poważnymi projektami, które sobie wymyślam, też przez zarazę, i które muszę zrealizować do lata. Nie może być inaczej. Potem dopiero popatrzę jak wszyscy próbują mi ukraść kawałki mojej pracy, i za każdym razem, jak dojrzę taką próbę będę bez litości walił po łapach wielką, drewnianą linijką. Tak, jak to miało miejsce w naszej ukochanej szkole podstawowej.

Obiecuję, że jutro zmienię temat i napiszę o czymś innym, ale wierzcie mi, że jest mi trudno, bo nie chcę za wcześnie ujawniać rewelacji, które napłynęły tu do mnie dość szeroką falą.



Czy się utrzymamy? Albo jak rozumieć zwrot „żywy Kościół”?


Cała ta kosmiczna sytuacja spowodowała jedną pozytywną rzecz – zacząłem pracować na zwiększonych obrotach. Nie mówię, że na pełnych, ale na zwiększonych. Powiedziałem o tym w sobotę znajomemu i on wyraził zdziwienie miną. Myślał, że to tylko taka kokieteria. Niestety nie. To jest przymus. Czy jest pandemia czy jej nie ma, czy skończy się za miesiąc czy we wrześniu, muszę mieć więcej swoich książek. Z mojej perspektywy sytuacja nie wygląda tragicznie, ale wiem, że ona nie wygląda tragicznie dzisiaj. Za miesiąc może się okazać bardzo dramatyczna i, jak to zwykle bywa, stanie się to nagle. Plany oczywiście są, ale są to plany drogie w realizacji, na które pewnie będzie jakiś respons, ale niekoniecznie taki, jak to sobie wymarzyłem. Bez zarazy pewnie byłoby lepiej. Pomyślałem też, że jak mam 51 lat, to muszę włączyć w końcu to turbodoładowanie, bo nie mogę tak pyrkotać jak traktorek. Zaraz stuknie mi sześć dych i będę już tylko siedział na przyzbie i karmił gołębie suchą bułką. Do niczego innego się nie nadam. Trochę mnie to ogranicza i teksty bieżące są takie jakie są. Głowę mam cały czas zajętą czymś innym, a do tego muszę zrobić coś, czego nie robiłem nigdy i co jest całkowicie poza mną – notatki, a do tego plan dnia. Katastrofa. Zawsze było tak, że pomyślałem co mam zrobić, po czym zabierałem się za to i nie przerywałem aż zobaczyłem koniec. Teraz trzeba to rozegrać inaczej. Wczoraj cały dzień trwałem w stuporze wymyślając jakieś nieprawdopodobne rzeczy. Mam nadzieję, że zdążę je zrealizować do lata. Nie ma co czekać, albo zrobi się to teraz, albo nigdy. Nie wiadomo, co będzie za tydzień czy dwa.

W przeciwieństwie do innych firm, hybrydowa formuła mojego przedsiębiorstwa sprawdza się w czasach zarazy, ale wolałbym nie testować tej wytrzymałości zbyt długo. Jeśli ktoś jest wydawcą i autorem w jednym, ma lepiej niż ten, kto jest tylko wydawcą, że o sprzedawcach nie wspomnę. Najlepiej mają oczywiście ci, którzy są wydawcami, autorami i jeszcze biorą dotacje na różne projekty. Nie muszą się martwić o nic. No, ale to jest kwestia poza mną, o czym było już wielokrotnie mówione.

Nie mogę niestety na razie podkręcać sprzedaży nagraniami, albowiem mam w domu osobę, która jest w grupie ryzyka i nie chcę jeździć do Michała na te nagrania. Nawet samochodem. Na szczęście Andrzej Ciborski nagra wkrótce trzy rozdziały III tomu Baśni socjalistycznej i będzie można tego posłuchać. W przyszłym zaś tygodniu, książka Michała Radoryskiego będzie tytułem tygodnia w Radio Poznań. Nie ma więc innego wyjścia, jak przygotować serię nowych, zaskakujących tytułów, które w czas zarazy, czy po jej ustąpieniu, zagwarantują dobrą i wysoką sprzedaż. Nie śpię przez to. Jeśli nie zaplanuję i nie zrobię tego teraz, nie podniosę się aż do zimy pewnie, a to jest luksus, na który mnie nie stać. Zważywszy, że mam pewne plany dotyczące rozbudowy firmy i wydatki stałe. Nastał więc czas ostrzenia pałaszy i bagnetów, w brudnym i błotnistym okopie. Wierzę jednak, że będzie dobrze.

Żeby trochę Was podenerwować powiem może jeszcze, że zmienimy nieco optykę i epokę. No, ale to tyle. Rafał z żoną kończą tłumaczenie biografii św. Ludwika. To jest zamierzenie, które będzie dużym sprawdzianem i wielką próbą. Gdybym wiedział, że trafimy z tym w czas zarazy na pewno nie zdecydowałbym się na wydanie tej książki. Koszta są za duże. No, ale umowy podpisane, tłumaczenie prawie gotowe, nie ma się jak wycofać. Ludwik Święty będzie, ale będzie to książka droga. Nie może być inaczej. Tak więc już dziś zapowiadam, że nie będę słuchał żadnych lamentów. Można tego oczywiście nie kupować, ale proszę, żeby nikt tu potem nie udzielał mi żadnych dobrych rad edytorskich, dotyczących okładki, składu czy innych tego typu kwestii.

Nie mogę się powstrzymać przy okazji tej książki, od kilku uszczypliwych uwag. Ostatnimi czasy, będąc na mszy, kilka razy słyszałem cytowane przez księży słowa prymasa Wyszyńskiego, o tym, że Kościół to nie jest archiwum, ani muzeum, ale żywe ciało. To jest fantastyczna konstatacja, ale jej interpretacja polega w praktyce na tym, że wierni interesują się wyłącznie sobą i swoimi parareligijnymi szajbami. Z których najważniejsze dotyczą bezpośredniego kontaktu z Panem Jezusem, udzielającym jednemu czy drugiemu wariatowi dobrych rad przed snem. Można się oczywiście na mnie obrazić. Można wierzyć w to, że mozaika z Akwilei rzeczywiście przedstawia langustę na palmie, choć to na pewno nie jest palma. Można w zasadzie wszystko, szczególnie jeśli podsuwaną przeze mnie alternatywą jest droga książka i zapomnianym królu, którego przygody nie są nikomu znane, albowiem globalna propaganda skazała go na zapomnienie. Po co się tym interesować? Już lepiej kupić sobie w Biedronce bardzo popularne dzieło zatytułowane „Siedem nawyków skutecznego działania”, sprzedawane w milionach egzemplarzy od końca lat dziewięćdziesiątych. Po jego przeczytaniu można bardzo skutecznie udawać, że się coś robi.

Myślę, że jedną z najtragiczniejszych przypadłości współczesnego katolika jest ta, która każe mu wierzyć, że jak wyjdzie na plac wraz z tysiącem innych, będzie tam śpiewał i się modlił przez godzinę, to przybędzie mu autentycznej siły i stanie się przez to ważniejszy. No i właśnie okazało się, że jedna decyzja administracyjna unieważniła te poglądy, a żywy Kościół siedzi w domach. A jak za dużo ludzi zbierze się w świątyni to przyjeżdża policja i ich rozpędza. Teraz tylko brakuje jeszcze, żeby gazownia i prowokatorzy przekonali ludzi na Podlasiu, że mogą zostać męczennikami z Pratulina w wersji soft, bez ofiar. To jest kierunek, który może być wskazany i ja jestem całkowicie przekonany, że znajdzie się gromada wariatów, którzy dadzą się tej myśli ponieść.

Żywy kościół, w całkowicie błędnej interpretacji słów prymasa tysiąclecia, został zapuszkowany w domach i siedzi tam grzecznie pogryzając suchary. Nie wie co zrobić, bo żadna aktywność poza wymienioną wyżej nie jest dostępna jego zmysłom i umysłowi. O tym, by swoje życie duchowe i intelektualne jakoś pogłębić raczej nie myśli, a jeśli już to ze wskazaniem na siebie i swoje idiosynkrazje.

Ktoś tu zaraz wpadnie i powie – ale z ciebie spryciarz, chcesz wkurzyć wszystkich przed premierą książki, żeby na fali tej wściekłości coś od ciebie kupili. Może tak, a może nie. Już dziś wiem, że żadne mechanizmy regulujące koniunkturę przed zarazą, nie obowiązują w czasie jej trwania. Trzeba więc kombinować, cały czas przyspieszając obroty. Inaczej się nie da.

Przedwczoraj miała być konferencja. Szkoda, że jej nie było. Może listopad też będzie ciepły i będzie można wyjść z hotelu Król Kazimierz i pogapić się na Wisłę.



Dziwne wojny (1) Nikopolis czyli średniowieczna psychologia


Ponieważ zacząłem trochę dłubać przy nowym projekcie, przypomniałem sobie dawno wydaną książkę Barbary Tuchman, którą kiedyś zawalone były wszystkie księgarnie. Nosi ona tytuł „Odległe zwierciadło” i jest próbą syntetycznego ujęcia historii XIV wieku. Kończy się zaś opisem bitwy pod Nikopolem, która definitywnie i na zawsze zakończyła epokę krucjat, a otworzyła epokę najazdów tureckich na Europę Środkową.

Kiedy czytałem tę książkę dawno temu, byłem zachwycony. Wczoraj byłem zachwycony nieco mniej, ale też było ciekawie. Jedno mnie w tej treści uderzyło – próba interpretacji zjawisk politycznych poprzez psychologię i kulturę. To zaskakujące, choć autorka w końcowych fragmentach rozdziału o bitwie pod Nikopolis, zauważa, że coś jednak w tej interpretacji nie gra. Nie rozumie jednak dokładnie co i ów brak zgrania skład na karb różnic w kulturze, jakie zaszły w Europie po epidemii dżumy. To znaczy, ludzie pamiętający czasy przed zarazą byli ostrożniejsi, a ci, którzy urodzili się po niej mieli skłonności do większego ryzyka. To jest, z każdego punktu widzenia, również z psychologicznego, wyjaśnienie słabe. Poza tym, warto by się zastanowić, czy jest sens gmerania w podświadomości wielkich panów feudalnych, żyjących w czasach kiedy o psychologii nikt nie słyszał. Szczególnie jeśli do dyspozycji ma się tylko relacje post factum, pisane wiele lat po samej bitwie i nieszczęśliwej wyprawie nad Dunaj. Może po prostu badacze i popularyzatorzy, tacy jak Tuchman wiedzieli już dawno, że nie mają wyjścia, albowiem formuły literackie opisujące życie średniowieczne, służą do dystrybuowania propagandy obyczajowej, a jakoś trzeba ludziom te dawne czasy wyjaśnić. Psychologia nie jest najgorszym pomysłem, choć moim zdaniem są inne. Przyjrzyjmy się okolicznościom w jakich krucjata wyruszyła do Bułgarii.

Jest rok 1396 i Francja stoi wobec kolejnej odsłony wojny stuletniej. Kraj został pokonany dwa razy w połowie stulecia, a król dostał się wtedy do Angielskiej niewoli. W roku 1396 Konstantynopol jest jeszcze miastem chrześcijańskim, a sułtan rezyduje w Adrianopolu. Podbite są już jednak i Bułgaria i Serbia, która złożyła hołd Turkom.Na Kosowym Polu, ogłoszono sułtanem młodego następcę sułtana Murata – Bajazyta. Nowy sułtan wsławił się wielką sprawnością w walce i dynamiczną bardzo taktyką. Zyskał natychmiast prawie przydomek – Błyskawica. To jest ciekawe, że człowieka nazywają w tak malowniczy sposób, wiedzą o tym wszyscy, a wyruszająca przeciwko niemu wyprawa w większości uznaje go za niedorobieńca i durnia, z którym łatwo sobie poradzi. To można oczywiście złożyć na karb psychologicznych ograniczeń, ale chyba lepiej przyjąć, że mogło to być wynikiem celowo rozpuszczanych plotek, które miały utwierdzić Francuzów w tym, że mają przeciwko sobie przeciwnika słabszego.

Dlaczego krucjata, pobłogosławiona przez obydwu papieży, co także jest dziwne, w ogóle wyruszyła? Turcy zagrozili bezpośrednio Węgrom i Zygmunt Luksemburski, król Czech i Węgier rozpoczął starania o tę wyprawę. No, ale Zygmunt był wierny papieżowi w Rzymie, podobnie jak jego poddani. Francuzi zaś, którzy mieli swojego papieża w Awinionie, stanowili główną masę uderzeniową wyprawy. Zaciągnęło się na nią bardzo wielu rycerzy, giermków i ciurów. Wszyscy wyruszyli jak na wesele, wielkim orszakiem, z niezwykłym przepychem. Ponoć na postojach rozstawiano namioty, a na ich ścianach wieszano obrazy. Potem odbywały się tam uczty połączone rzecz jasna z występami różnych dziewczyn, nie do końca ubranych. Wyprawa wyruszyła w marcu, w pod Nikopolem znalazła się w sierpniu. To oczywiście jest możliwe. Od marca do sierpnia w wolnym bardzo tempie można dotrzeć od granicy niemiecko-francuskiej, do dzisiejszego bułgarsko-rumuńskiego pogranicza.

W zastanawiający sposób autorka ujmuje przygotowania do krucjaty. Oto pomysł narodził się najpierw w głowie Karola VI króla Francji, który objął w posiadania kraj po swoim ojcu, człowieku przebiegłym, potrafiącym dobierać sobie ludzi do współpracy. Karol VI nie potrafił już tego i nie umiał przez długi czas zawrzeć pokoju z Anglikami. Za to bardzo spodobał mu się pomysł wyruszenia na krucjatę przeciwko Bajazytowi. Trzeba koniecznie wspomnieć o tym, że Karol VI był chory psychicznie, nie mył się i uważał, że zrobiono go ze szkła. Jego postępowanie zaś, w późniejszych latach doprowadziło do całkowitej katastrofy królestwa. Dziwi mnie dlaczego można w drobiazgowy dość sposób zastanawiać się nad psychologicznym aspektami klęski pod Nikopolem, pomijając przy tym szaleństwo Karola, które było przecież widoczne i jako takie na pewno znalazło jakieś miejsce w politycznych planach Londynu i nie tylko Londynu.

Ambicje króla nie zostały zaspokojone. Nie on bowiem decydował o tym, czy krucjata wyruszy. Ta kwestia leżała w gestii człowieka, który mógł wycisnąć ze swoich domen maksymalną ilość gotówki. Był nim książę Burgundii Filip Śmiały. Był on faktycznym władcą Francji, którą przejął korzystając z choroby psychicznej króla. I trudno doprawdy przyjąć, że przyświecał mu szczytny cel wypchnięcia Turków z Europy. Barbara Tuchman pisze, że Filip miał zamiar wysłać krucjatę gdziekolwiek – najpierw do Prus, a jeśliby się to nie udało, to na Węgry. Jako przywódców tej wyprawy widział Filip Ludwika Orleańskiego, który miał dziedziczyć koronę po szalonym królu, swoim bracie i księcia Lancaster. To jest zastanawiające w mojej ocenie, bo nosi wszelkie cechy misternego planu, który polegał na tym, żeby wysłać w diabły konkurentów politycznych obydwu stron i jak największą część najgroźniejszego na kontynencie rycerstwa, czyli Francuzów. Niech jadą w cholerę i nich ich tam szlag trafi. Taka operacja nie może się odbywać na pół gwizdka i trzeba się poważnie w nią zaangażować. Oczywiście tracąc przy tym, jak najmniej. Barbara Tuchman pisze, że celem księcia Filipa było wywyższenie siebie i swojego dworu. To jest uzasadnienie psychologiczne. Tym celem było w istocie, zdobycie dominującej pozycji na zachodzie kontynentu, poprzez eliminację pretendentów do korony Francji i Anglii, zawłaszczenie tej pierwszej i zdemolowanie sytuacji w tej drugiej, a potem wyciągnięcie z tego jak największych korzyści. I to akurat nie ma wiele wspólnego z psychologią, za to dużo z polityką. Na tę operację Filip przeznaczył 130 000 liwrów, a chciał aż 200 000. Wycisnął te pieniądze od flandryjskich patrycjatów, które mocno się targowały, ale widocznie wizje, jakie roztoczył przed nimi książę, były na tyle uwodzicielskie, że dali się w końcu przekonać. Wyprawie towarzyszyła oprawa propagandowa, której emisja rozpoczęła się w sierpniu 1395 roku, kiedy to do Paryża przybył orszak węgierskich panów. Ci przedstawili sytuację oszalałemu królowi, w zasadzie ubezwłasnowolnionemu i nie podejmującemu decyzji. To znaczy opisali Bajazyta jako groźnego przestępcę niecofającego się przed niczym, posiadającego w dodatku te właściwość, że pojawia się znienacka w zaskakujących miejscach. Tak się złożyło, że król wydał właśnie swoją sześcioletnią córkę za następcę tronu Anglii, co uznał za niezwykle szczęśliwą okoliczność, dającą dobry pretekst, by wysłać swoich najlepszych ludzi w nieznane, na ryzykowną bardzo wyprawę. Kontrola od tym przedsięwzięciem została mu natychmiast odebrana, a przejął ją wymieniony już tu Filip Śmiały. Postawił o na czele krucjaty swojego syna Jana, znanego potem, jako Jan bez Trwogi, znanego pogromcę Szwajcarów, który całe życie poświęcił idei przebicia się do Morza Śródziemnego, i zbudowania trwałego szlaku handlowego – północ-południe, wiodącego przez jego dziedziczne ziemie i miasta. Nie wszystko układało się po myśli księcia Filipa, bo obaj prawdopodobni następcy trony wymówili się od udziału w krucjacie.

Filip, który traktował tę wyprawę, jako pretekst do umocnienia swojej pozycji na miejscu, musiał dołożyć do ekspedycji i opodatkował na nowo swoich poddanych. Liczył – też sobie popsychologizuję – że kiedy tamci będą daleko od załatwi parę ważnych spraw metodą faktów dokonanych. Jego syn, który wyruszy na krucjatę, będzie zaś gwarancją, że w razie zwycięstwa cały splendor spadnie na jego rodzinę.

Aha, jeszcze jedna sprawa, która pozornie nie łączy się z krucjatą – zwariowany król Karol wyrzucił z Francji żydów. Stało się to w roku 1394. Gdzie się ci żydzi udali, nie wiem, ale podejrzewam, że do Turcji.

W opisie krucjaty i przygotowań do niej dominuje wątek kulturowy. Oto rycerstwo francuskie, pyszne i pełne buty nie chce nikogo słuchać, jest samowolne, wydaje masę pieniędzy, bawi się wesoło i przez to właśnie ponosi klęskę. To jest zadziwiające, bo jeszcze dekadę wcześniej, za panowania Karola V i rządów jego konetabla, znanego bretońskiego gangstera Bertranda du Guesclin rycerstwo francuskie zachowywało się zgoła inaczej. Byli to ludzie zdyscyplinowani, świadomi celów, dobrze przeczołgani przez toczącą się w kraju wojnę i gotowi na wiele poświęceń. Czy istnieje coś takiego jak zbiorowa świadomość kasty, która zmienia się pod wpływem czynników środowiska? Jeśli tak jest rzeczywiście, dlaczego do razu przyjmuje się, że środowisko to nie jest stymulowane przez wrogów tej kasty, a składa się na nie jedynie ciąg nie powiązanych ze sobą zbiegów okoliczności? Przyznam, że tego nie rozumiem. Wiem za to, jakie z takiego postawienia kwestii wyciąga się wnioski – kasta panów feudalnych, musiała odejść w zapomnienie, bo nie sprostała nowym czasom. Taki był efekt naturalnej ewolucji społeczeństw. Jasne, naturalna ewolucja…

Minęło dziesięć lat, na tronie zasiadł wariat, któremu, jak sądzę to szaleństwo sprokurowano za pomocą podawanych w ukryciu specyfików, i wszyscy we Francji dostali szału. Kronikarze zaś pisali o tym, że wobec pokoju z Anglią, rycerstwo musiało poszukać jakiegoś godnego siebie zajęcia. Dlaczego du Guesclin, żołnierz, cwaniak, bandzior pierwszej klasy, nie wierzył w takie idiotyzmy? Jego zaś następcy tylko w nich pokładali wiarę?

Wyprawa dotyczyła się do miasta Nikopolis, a wcześniej zdobyła twierdzę Oriachowo. Wzięto masę jeńców, których ciągnięto potem za sobą. Wyrżnięto ich w przeddzień bitwy.

Co się stało pod Nikopolem? Armia złożona z Francuzów zachowujących się w sposób ostentacyjnie ekstrawagancki, a także z rycerzy węgierskich, polskich, niemieckich i czeskich oraz kontyngentu wołoskiego, zaczęła oblegać miasto. Okazało się, że nie zabrano ze sobą machin oblężniczych. To niezwykłe – zabrano namioty i obrazy, a nie zadbano o machiny? I na to wydał swoje pieniądze największy spryciarz epoki – książę Burgundii Filip?

Miasto nie zostało zdobyte, a stanowiło ono klucz od kontroli całego dolnego Dunaju. Wkrótce nadciągnął sułtan Bajazyt ze swoim wojskiem, ponoć gorzej wyposażonym ale lepiej wyszkolonym. Tak się tłumaczy tę klęskę – Francuzi byli dzielniejsi, walczyli jak lwy, ale tamci byli lepiej zorganizowani i mieli jednego dowódcę. To samo mówił po bitwie cudem ocalały król Węgier Zygmunt Luksemburski.

Nie wiemy jednak co naprawdę wpłynęło na Francuzów, albowiem zasłania nam to metoda psychologiczna, którą posługują się, wyłącznie dla wygody, moim zdaniem, wszyscy autorzy. Czy na radach wojennych, z których pierwsza odbyła się w Budzie – stolicy Węgier – ktoś celowo tych ludzi nie podkręcał? A jeśli tak, jakimi metodami to czynił? Barbara Tuchman wymienia głównych prowodyrów tej wojennej hucpy, którzy nie chcieli słuchać króla Węgier, bo obawiali się, że odbierze im on splendor zwycięstwa. Byli to hrabia, d’Eu, marszałek Boucicaut, książę de Nevers (późniejszy Jan bez Trwogi) . Byli to wszystko ludzie młodzi, przed trzydziestką, którzy – nie wiadomo z czyjego polecenia – sterroryzowali całą wyprawę i doprowadzili do jej klęski. Można oczywiście przyjąć, że w całej armii nie było nikogo, kto mógłby się im przeciwstawić, ale to jest wyjaśnienie mocno kulawe. Musiały grać jeszcze jakieś inne czynniki, których nie widzimy.

Hrabia d’Eu poprowadził frontalny atak na schodzącą ze wzgórza piechotę turecką. Wszystko szło dobrze dopóki impet Francuzów nie zatrzymał się na wbitych w ziemię, zaostrzonych palach, które sięgały koniom do brzuchów. I to jest moim zdaniem niezwykłe. Sułtan idzie z odsieczą oblężonemu miastu i zachowuje się tak, jakby wiedział co za chwilę się wydarzy. Przyjmuje taktykę defensywną. Dlaczego? Ktoś mu powiedział wcześniej, że d’Eu, Boucicaut i de Nevers zwariowali i ruszą frontem na jego ludzi? Pod Nikopolem zjawił się w nocy, wkopanie pali w ziemie oznaczało, że znał doskonale miejsce, w którym wszystko się rozegra, a cała szarża została sprowokowana. Przez kogo? Ja nie wiem. Dobrze by było sprawdzić w ilu jeszcze bitwach Turcy zastosowali ten sposób – pale wbite w ziemię. Bo czyja to jest taktyka w tamtym czasie, wszyscy doskonale widzą – łuczników angielskich, którzy za osłoną z takich pali oczekiwali ze spokojem na szarżę francuskiego rycerstwa.

Można mnożyć opisy dzielności Francuzów, liczyć zabitych Turków, których było znacznie więcej, ale nie ma to znaczenia. Węgrzy, Polacy, Niemcy i Czesi zaatakowani przez jazdę turecką nie mogli przyjść na pomoc okrążonym, walczącym pieszo Francuzom. Wycofali się z pola bitwy zaatakowani jeszcze dodatkowo przez duży kontyngent serbski, który wzmacniał siły sułtana. Odwrót zamienił się w ucieczkę, a powrót do domu w udrękę. Kraj po drugiej stronie Dunaju był spustoszony przez wojska wołoskie, które pierwsze odstąpiły od sojuszników i widząc co się dzieje, wolały zająć się rabunkiem. Po bitwie sułtan bardzo się zasmucił widząc ilu jego ludzi poległo. Postanowił też, że musi dokonać zemsty, za wymordowanie jeńców i oddzieliwszy największych i najmożniejszych panów królestwa, za których spodziewał się wielkiego okupu, kazał wyciąć resztę bezbronnych jeńców. To też jest ciekawe, bo Barbara Tuchman powołuje się na tekst źródłowy pewnego bawarskiego giermka, który powrócił do rodzinnego kraju po 30 latach tureckiej niewoli. Jakoś mu się udało? Nie był przecież bogatym rycerzem, no i nie był Francuzem. Sądzę, że eksterminacja kilku tysięcy najlepszych, choć nie najbogatszych feudalnych panów na polu pod Nikopolem, został zaplanowana i przeprowadzona celowo. Cóż bowiem dla sułtana znaczyli zamordowani, albo rzekomo zamordowani przez krzyżowców Bułgarzy, broniący Oriachowa? Za wszystkich tych rycerzy można było także dostać okup, może nie tak wielki, jak za księcia de Nevers, ale pieniądz to pieniądz, zawsze jest potrzebny, szczególnie kiedy planuje się ciągle nowe wojny.

Dziwne jest też to, że nikt nie poddaje takiej psychologicznej obróbce tureckich uczestników bitwy. A byłoby to przecież ciekawe. Nie wiemy nawet, jak się ci ludzie nazywali. Nikt też nie próbuje dziś wyjaśniać mechanizmów wojny poprzez ograniczenia psychologiczne dowódców. Ciekawe dlaczego?

Trochę mi się zeszło z tym tekstem, ale mam już dosyć bieżączki i będę się starał, by było ukazywało się tu coś ciekawszego.



Dziwne wojny (2) Oszałamiające kariery ludzi znikąd


Kiedy zaglądamy do biografii Tamerlana, choćby tej, która znajduje się w wiki, uderza nas od razu jedno – był to człowiek znikąd. Znajdował się poza hierarchią mongolską i nie było teoretycznie mowy, żeby w tej hierarchii awansował. A jednak. Ja to się stało i jakimi narzędziami można rozmontować dzieje tej kariery, żeby coś zrozumieć? Próbujmy. Każda hierarchia, nawet tak sztywna i nie dająca nikomu szansy, jak ta, którą stworzył Czyngis, degeneruje się prędzej czy później. Można rzec, że te najgroźniejsze i najsilniejsze degenerują się najszybciej, bo poza brutalnością i krwią rodową, nie liczy się w nich nic. Hierarchia gwarantuje liczne przywileje, a te osłabiają jej strukturę błyskawicznie. Im bardziej prymitywni ludzie ją tworzą, tym ten proces następuje szybciej. Nie wchodźmy w szczegóły dynastycznych i osobistych animozji, które rozwaliły państwo mongolskie, bo są one nieistotne.

Spójrzmy na to inaczej. Degenerację hierarchii przyspieszają różne katalizatory. Na przykład pieniądze i możliwości z nimi związane, a także przeróżne wizje, które nie mają szans na spełnienie, ale są bardzo uwodzicielskie. Na przykład wizja dotarcia do Atlantyku i napojenia w nim koni.

Pieniądze ułatwiają też awans ludziom spoza hierarchii, o ile ci gotowi są spełniać życzenia organizacji zajmującej się emisją i obrotem pieniądzem. Inaczej nie da się wyjaśnić oszałamiającej kariery jaką zrobił kulawy Mongoł, który zaczynał swoje przygody jako dowódca bandy grasującej na szlakach kupieckich wiodących z Azji Środkowej do Anatolii. W wiki można przeczytać, że Timur tym się różnił od innych gangsterów, że dzielił się ze swoimi ludźmi łupem po równo. To jest ciekawa wizja, ale myślę, że nieprawdziwa. Dzielił się pewnie nie tylko z kolegami, ale jeszcze z tymi, którzy go wynajmowali okazyjnie, żeby wpływał swoją działalnością na koniunktury rynkowe Bliskiego Wschodu.

Nie będę śledził całej kariery Timura, chcę tylko wskazać na kilka jej istotnych momentów. Zacznę od końca czyli od wspomnianego tu wczoraj sułtana Bajazyta, zwanego Błyskawicą. Ten niezwykły człowiek pokonał krzyżowców w bitwie pod Nikopolis i na długie lata sparaliżował Francję, likwidując fizycznie najlepszych jej wojowników. I wielu wydawało się, że nie ma mocarza, który by się z sułtanem mógł zmierzyć. Okazało się jednak, że w niewiele lat po bitwie pod Nikopolem, Bajazyt Błyskawica został unieważniony, w jednej właściwie bitwie – pod Ankarą. Timur, wkroczył do Anatolii, rzekomo w obronie miejscowych emirów, którzy mieli dość sułtana i chcieli trzymać sztamę z Timurem. No i wziął ich w obronę. Podkreślę jeszcze raz – nie ma najmniejszego sensu śledzenie tego skomplikowanego meczu, łączącego w sobie elementy polo, piłki nożnej rozgrywanej głowami przeciwników, tańca z szablami i curlingu. Trzeba zwrócić uwagę na jeden ważny moment. Przed wyruszeniem na wojnę z sułtanem Timur wypłacił swoim żołnierzom pensję na siedem lat z góry. Wow!!! To dopiero wyczyn! To jest lepsze niż cała bitwa pod Nikopolem i wszystkie cudowne historie o rycerzach, którzy przepłynęli Dunaj w pełnej zbroi. Żołd za siedem lat wypłacony od ręki, jednego dnia! Co mogli poczuć wojacy, którzy dostali do ręki taką fortunę? Przede wszystkim wdzięczność. Potem zaś zastanowili się zapewne czy to koniec wypłat, albowiem chciwość ludzka nie zna granic. Timur uspokoił ich jednak, mówiąc, że w Anatolii będzie można rabować ile wlezie. To żołnierzy podniosło na duchu i utwierdziło ich w przekonaniu, że obojętnie jakby się sprawy nie potoczyły, trzeba stać przy Timurze, bo on jest człowiekiem serio. To nic, że nie płynie w nim krew Czyngis Chana. Ci, którzy mieli ją w żyłach, dawno przestali przypominać prawdziwych mężczyzn i zamienili się w stare baby.

My zaś musimy zadać pytanie następujące – kogo sułtan Bajazyt wkurzył tak strasznie swoją postawą pod Nikopolem, że ludzie ci, postanowili puścić się na imprezę tak ryzykowną, jak kredyt dla Tamerlana, z którego mógł on opłacić wojska na siedem lat i kupić sobie ich bezwzględną wierność? Jakim bankom sułtan popsuł interesy i komu się naraził? Trudno powiedzieć, ale ja bym obstawił Genueńczyków. Możemy to poznać po tym, że protegowany Timura, a potem jego wróg – Tochtamysz chronił się kilka razy w Kaffie. Po śmierci zaś Tamerlana i rozpadzie mongolskich ord, kolonie genueńskie nad Morzem Czarnym zostały skazane na zagładę, której dokonali Turcy. Posłowie z Kaffy prosili nawet Kazimierza Jagiellończyka, by objął ich protektoratem, ale on odmówił, albowiem siedział w kieszeni Wenecjan. No, ale to są czasy późniejsze.

Bitwa pod Ankarą była finałem rozgrywek wojennych, które zaczęły się zaraz po klęsce nikopolskiej. Timur, który walczył takim samym sposobem, jak Ugedej, Batu i Dżebe, sto pięćdziesiąt lat wcześniej, nie przejął się ani tureckimi armatami, ani bronią palną w rękach janczarów, ani w ogóle niczym. Zniszczył piechotę, za pomocą uzbrojonej w łuki jazdy, obległ sułtana na niewielkim pagórku, a potem, nocą, kiedy Bajazyt chciał uciec, kazał pojmać go swoim ludziom. Timur kiedy prowadził tę wojnę, był już mocno, jak na owe czasy, posunięty w latach. Przekroczył sześćdziesiątkę. Sułtan był o dwadzieścia lat młodszy. Nic mu to nie pomogło. Timur do końca życia, trzymał go w swoim pałacu na łańcuchu. Jest nawet taki obraz, gdzie widać smutnego Bajazyta, który nie przypomina już błyskawicy, i uśmiechniętego Timura, stojącego o lasce, który patrząc na swojego jeńca robi zygu, zygu, marchewka…

Bajazyt został najprawdopodobniej otruty, ale pisze się dziś eufemistycznie, że okoliczności jego śmierci są nieznane. Niebawem, niewiele lat po nim umarł Timur. Jego śmierć można wyjaśnić wiekiem i niezdrowym trybem życia jaki prowadził.

Popatrzmy teraz na tego całego Tochtamysza. Jest to człowiek zatrudniony na etacie podwykonawcy. Timur, poprzez swoje ograniczenia przyrodzone – nie jest potomkiem Czyngisa, nie może załatwić wszystkich spraw. Jako depozytariusz narzędzi kontroli rynków, którymi w wielkim zaufaniu obdarzyli go Genueńczycy, nie może też się lekkomyślnie narażać, albowiem jego osoba stabilizuje sytuację w regionie. Musi mieć Murzyna do specjalnych zadań. I tym Murzynem jest Tochtamysz, który występuje jako ten, co chce zjednoczyć Białą i Złotą Ordę. Nagle jednak coś się dzieje i z przyjaciela Timura człowiek ten staje się jego wrogiem. Oczywiście, można przyjąć, że zmienił poglądy, że wymyślił własny plan, ale bezpieczniej będzie założyć, że Wenecjanie mu zapłacili za to, by miast stabilizować sytuację w regionie, zajął się jej destabilizacją. Tochtamysz już nie może uciekać do Kaffy. Przypomnijmy, że był to człowiek, który dokonał rzeczy niezwykłej – zdobył i spalił Moskwę. Potem zaś, wskutek niekorzystnego obrotu spraw, który ja opiszę, jako podjęcie zbyt wielu zobowiązań od organizacji zainteresowanych kontrolą szlaków wiodących z Azji do Europy, musiał uciekać na Litwę. Tam nawiązał różne korzystne znajomości, ale nie skończyło się to dobrze, albowiem kiedy zjawił się ponownie w stepie, w towarzystwie księcia Witolda, krzyżaków i polskiego kontyngentu, został rozbity nad Worsklą przez innego Murzyna, którego wysłał przeciwko niemu Tamerlan – Timura Kutługa. Można to pewnie oceniać inaczej, ale ja będę się upierał przy swoim. Polska, która wchodziła wtedy w orbitę wpływów weneckich, przysłała nad Worsklę niewielki kontyngent. Krzyżacy zaś, którzy realizowali politykę Hanzy, przyszli z Witoldem po to, by rozszerzyć w Azji wpływy tej organizacji. Tochtamysz przylazł z nimi, ale cała impreza skończyła się marnie. Ludzie Timura jeszcze raz pokazali, że mają lepsze karty. To nie koniec.

Ułóżmy teraz podobną sekwencję zdarzeń, jaką ułożyliśmy przy okazji hołdu pruskiego, bitwy pod Mohaczem i Sacco di Roma.

Musimy cofnąć się do roku 1390, kiedy to książę Lancaster, hrabia Derby wyprawia się na Litwę i oblega Wilno. Pan ten przyjechał tu dwa razy, żeby rozprawić się z Litwinami i sprawy te zawsze tłumaczy się albo kulturą rycerską, albo młodzieńczą brawurą i chęcią użycia przygody. Jak pamiętamy, Filip Śmiały, książkę Burgundii, usiłuje wypchnąć go wraz z Ludwikiem Orleańskim na krucjatę przeciwko Bajazytowi, z nadzieją, jak mniemam taką, że obaj tam polegną, albo umrą od zarazy. Postępowanie to świadczy o tym, że Filip już w roku 1395 wiedział, kto będzie następcą tronu we Francji i w Anglii, czyli, że znał plan bankierów i usiłował się mu przeciwstawić. Filip miał własne pieniądze, więc trudno go podejrzewać o to, iż reprezentował jakieś inne poza własnymi interesy. Obaj szykowani na następców tronu młodzieńcy wymigują się od tego zaszczytu. Mają inne sprawy na głowie. Klęska krucjaty psuje czyjeś interesy. Spotyka się to z natychmiastową reakcją. Do akcji wkracza Tamerlan wykładając na stół miliardy w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze. Próba ustabilizowania sytuacji kończy się jednak chaosem w Azji. Tamerlan umiera w trzy lata po Bajazycie, a Tochtamysz w rok po nim. Henryk zostaje królem Anglii w roku 1399, we wrześniu, miesiąc po tym, jak Murzyni Tamerlana rozprawiają się z kontyngentem litewsko-polsko-krzyżackim, grzebiąc nadzieje Hanzy na otwarcie kantorów w stepie. Teraz niech ktoś przypomni, kiedy Hanza zainstalowała się w Londynie. Ja tego nawet nie sprawdzę, niech będzie, że się mylę i na niczym się nie znam, a wszystkie swoje koncepcje wysysam z palca. Nie obrażę się. Dalej będę to robił. Turcy tracą impet na ładnych parę dekad, ale Wenecjanie futrują ich bardzo mocno, bo nie mogą pozwolić, by ktokolwiek jeszcze poza nimi miał swoje przedstawicielstwa w Azji. A Turcy gwarantują im wyłączność.

Najlepsze zaś jest to, że sławny angielski dramaturg, Christopher Marlowe napisał sztukę pod tytułem Tamerlan Wielki. Nigdzie jak sądzę nie graną, bo i po co? Ramota jakaś.

Taka oto wizja. Być może niesłuszna i błędna. To be continued, ale raczej w książce niż na blogu.



Jak czytać „Socjalizm i śmierć”


Doszły mnie słuchy, że III tom socjalizmu uważany jest przez tych, co go już przeczytali, za najlepszy i najbardziej zrozumiały. To może oznaczać tylko jedno – dwa pozostałe nie są tak zrozumiałe i tak czytelne, jak ten.

Ja to oczywiście przyjmuję do wiadomości, ale muszę coś na ten temat powiedzieć. Najpierw deklaracja – nigdy nie stanę w rzędzie tych autorów, którzy uprawiają łatwą do przełknięcia publicystykę. Nie ma mowy. Nie mogę tego zrobić, albowiem wyklucza taką postawę sama choćby lektura prasy z czasów, o których pisałem w trzech tomach socjalizmu, a także wspomnienia członków PPS i innych partii socjalistycznych, których fragmenty przeczytałem. Próby zanalizowania i opisania zjawiska zwanego socjalizmem polskim muszą być fragmentaryczne, albowiem każda synteza jaką próbuje się podsumować to zjawisko, jest z założenia zakłamana. I to jest proste do wyjaśnienia – socjalizm przyniósł nam niepodległość, a wobec tego faktu, wszystkie inne muszą zamilknąć. Wreszcie odnieśliśmy sukces i nie można tego negować. Ten sposób rozumienia sukcesu, ma swoje konsekwencje. Polegają one głównie na tym, że potomkowie socjalistów, nawet tych wykończonych w katowniach UB i zesłanych na Syberię przez swoich kolegów, którzy przeszli na stalinizm i maoizm, mogą dogadywać się wyłącznie z potomkami tychże stalinistów i maoistów. Wszyscy bowiem tworzą jedną wielką rodzinę wtajemniczonych. Jeśli ktoś nie wierzy i myśli, że sprawy te unoszą się gdzieś wysoko nad naszymi głowami i są w zasadzie publicystyczną fikcją, niech sobie jeszcze raz obejrzy wszystkie wystąpienia prawicowych publicystów u Moniki Jaruzelskiej. Tylko osoba skończenie naiwna będzie sądzić, że to są takie konszachty taktyczne, służące podniesieniu słupków popularności. Nie, jest całkiem inaczej. Ostatnio Ziemkiewicz, kolega z klasy licealnej pani Moniki zachwalał wystąpienie Jacka Bartosiaka w jej programie. Jak widzimy dość wyraźnie rozgranicza się aktorów od widzów. I nie ma mowy, by dziedziczący aktorskie tradycje publicysta zgodził się na to, by na scenę wszedł ktoś z widowni. No chyba tylko po to, żeby go przeciąć na pół piłą w takim specjalnym pudełku.

Socjalizm i śmierć jest serią, która powstała po to, by ujawnić i opisać tę dziwną tradycję, której wielu z nas oddaje hołd, miast oddawać go świętym Kościoła Powszechnego i organizacjom rzeczywiście troszczącym się do dobro narodu, to znaczy takim, które tego narodu nie wysyłają tysiącami na śmierć, w imię oszukańczych idei.

Opiszę teraz dwa dziwne spotkania. Rozmawiałem kiedyś z pewnym panem ostro sfiksowanym na punkcie rotmistrza Pileckiego. Zapytałem go o to, o co zwykle pytam – po co Pilecki tu przyjechał do Polski po wojnie? Kto go w to wrobił? Miły, starszy pan, powiedział mi, że ofiary są konieczne i nie ma co żałować jednego czy drugiego życia. Jasne, tym mniej można żałować im dalsze jest nasze pokrewieństwo z jednym czy drugim nieboszczykiem, poległym za sprawę.

Rozmawiałem też kiedyś z pewną panią historyk, która, po otrzymaniu ode mnie w prezencie II tomu socjalizmu, popatrzyła mi głęboko w oczy i zapytała czy pojawia się w tym tomie nazwisko Rudomino. Ono się, rzecz jasna pojawia, ale jest to chyba jedyna książka w całym świecie, jeśli nie liczyć wspomnień Krzywickiego, w której można je znaleźć. Był to bowiem agent ochrany, który aranżował sławny strajk szkolny, imprezę wysławianą dziś pod niebiosa, która pozbawiła kilka roczników młodych ludzi w Polsce normalnych możliwości startu w dorosłe życie i uczyniła z nich mięso armatnie przyszłej wojny i klientów – przymusowych – organizacji socjalistycznych. Pani ta doskonale wiedziała o co chodzi i zdawała sobie sprawę z tego, jak silnie zakłamana jest ta historia. Żeby doczekać się klarownego opisu wypadków rozgrywających się pomiędzy rokiem 1882 a rokiem 1922, potrzeba, żeby zostały spełnione różne warunki. Po pierwsze trzeba dopuścić do głosu nie-socjalistów, a za takich uważam – Hipolita Milewskiego, Edwarda Woyniłłowicza, Emanuela Małyńskiego i Mariana Tokarzewskiego. Po drugie trzeba zorganizować ogólnokrajową dyskusję na te tematy, wliczając w to zamach na prezydenta Narutowicza. Po trzecie musi powstać seria krytycznych publikacji dotyczących socjalizmu. Nic takiego się oczywiście nie stanie. A przez to ja, nie mogę przyjąć argumentu – III tom jest najlepszy, a dwa pozostałe słabsze. Wszystkie tomy są jednakowo dobre, tyle, że ten trzeci, poświęcony zamachowi na Narutowicza opisuje wypadki i postaci znane. Dwa pierwsze zaś wyciąganą na światło dzienne sprawy i ludzi, których wiele osób nie kojarzy, albowiem nie mają one żadnego oficjalnego charyzmatu, który różnym bohaterom nadali profesorowie z uniwersytetu. Wszyscy jak jeden będący potomkami socjalistów. Nikt nie będzie dziś analizował kariery Wincentego Jastrzębskiego, przez pryzmat jego wspomnień, bo wielu ludzi nie mogłoby po czymś takim pozbierać szczęki z podłogi.

Spór jaki toczymy w Polsce to spór o jakość socjalizmu. Można to, rzecz trywializując, nazwać sporem o to jakość spożywanych śmieci, które pozyskujemy na miejskim wysypisku, płacąc za to potem i krwią. Najgorsi w mojej ocenie są socjaliści prawicowi, albowiem oni przenoszą na grunt polityki, bardzo trywialnej i podstępnej jednocześnie, nawyki religijne i mają idiotyczny zwyczaj oddawania czci bałwanom. Najważniejszym socjalistycznym bałwanem, nie jest bynajmniej Józef Piłsudski czy Roman Dmowski, ale Eligiusz Niewiadomski, który urósł w niektórych kręgach do rangi świętego, co zabił złego masona szkodzącego Polsce. To jest idiotyzm. Więcej – to jest kamień milowy idiotycznej wersji historii, której hołduje duża część Polaków. Kolejnym bałwanem jest generał Zagórski. Cześć dla Zagórskiego i Niewiadomskiego wynika wprost z pokusy zarobienia 20 złotych na powtarzanych już do porzygania demaskacjach Piłsudskiego. Najważniejsza, w mojej ocenie demaskacja Piłsudskiego znajduje się w II tomie wspomnień Edwarda Woyniłłowicza. Zacytowałem ten fragment w III tomie socjalizmu. Piłsudski i Wojniłłowicz siedzą i rozmawiają o postawie ziemian w czasie wojny z bolszewikami. Piłsudski jest na nie i cały płonie niechęcią do wielkiej własności, które zdegenerowała Polskę. Na co Woyniłłowicz, mówi mu, że przecież on – Woyniłłowicz – pan z panów, bojar, jeden z ostatnich na Litwie, miał ledwie 500 dziesięcin ziemi ornej, a Piłsudski odstawiający przy każdej publicznej okazji drobnego hreczkosieja, miał tych dziesięcin aż 9000. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek poza mną poszedł tym tropem i zastanowił się nad tym, jak to się stało, że to olbrzymie gospodarstwo zostało zaprzepaszczone. A także, na jakim kredycie ono funkcjonowało. To jest dla demaskatorów Piłsudskiego nieciekawe. Oni będą w nieskończoność opowiadać o tym, jak to miał dwie żony i jak kazał zabić gen. Zagórskiego. Uważam, że Piłsudski nie kazał zabić gen. Zagórskiego, a w przekonaniu tym utwierdza mnie to, że Zagórski był człowiekiem dobrze ustosunkowanym za granicą. Zabicie go nie było łatwe i niosło ze sobą ryzyko. Zagórski, ponoć ze łzami w oczach, patrzył, jak Frankopol niszczy szanse Polski na zbudowanie silnego lotnictwa, ale nic biedaczek z tym nie mógł zrobić. Miał też brata, który dwa razy, bez konsekwencji opuścił szeregi armii. Najpierw austriackiej, a potem polskiej, zrobił to, żeby zająć się różnymi poważnymi interesami. Potem zaś, upozorował własną śmierć, o czym można przeczytać w gazetach z epoki. Młodszy Zagórski zrobił w mojej ocenie to samo, a intensywna kampania prasowa, opisująca jego bestialskie zamordowanie, tylko mnie w tej ocenie utwierdza. Nie będzie żadnej nowej oceny wypadków z lat 1882 – 1922, albowiem chodzi wyłącznie o to, by podtrzymywać w Polsce spór o fałszywe wartości i posługiwać się w tym sporze fałszywymi figurami, całkiem fałszywych bohaterów. U podstaw tego leży chęć wykorzystania centralnie nakręcanych koniunktur publicystycznych. Im silniej promuje się Piłsudskiego, tym mocniej podkreśla się z drugiej strony jego niepiękne postawy. To jest mechanizm w istocie ukrywający sens wypadków i ich konsekwencje. Jakie one były? Najważniejszą konsekwencją odzyskania niepodległości przez socjalistów była degeneracja armii. Tak to trzeba nazwać – degeneracja armii. Prawdziwe wojsko bowiem przede wszystkim nie chce umierać. Dopiero na drugim miejscu jest chęć zwycięstwa, ale ta pojawia się w prawdziwym wojsku, po głębokiej analizie strategicznej. Jeśli nie ma szansy na zwycięstwo wojsko będzie pierwszą organizacją, która zaproponuje coś innego niż szarżę na bagnety przeciwko przeważającym siłom wroga. Jeśli tradycja wojskowa w jakimś kraju wywodzi się wprost z organizacji terrorystycznej, a nie z takiej, która odnosiła sukcesy w polu, to będzie ona promować postawy terrorystyczne. Te zaś są z istoty niepiękne. Najważniejszym zaś mechanizmem terroryzmu, działającym także i dzisiaj jest wrabianie niewinnych w poważne kłopoty, kończące się śmiercią. No i przemożna chęć chronienia i ratowania własnego życia. Organizacje terrorystyczne składają się z kręgów wtajemniczeń. Przy czym jasne jest, że krąg najbardziej wtajemniczonych nie ponosi żadnego ryzyka. To co wydarzyło się w Polsce w XX leciu, czyli utrata kluczowych lat po I wojnie przeznaczonych na odbudowę przemysłu lotniczego i wdrożenie nowych technologii, a także dominacja wśród wyższych oficerów członków legionów, było bezpośrednią przyczyną katastrofy roku 1939. Był to granat, z którego minister Beck wyciągnął zawleczkę wiosną tego sławnego roku. Ludzie, którzy z terrorystów awansowali na generałów nie potrafili zrozumieć, że wojna to nie strzelanie zza węgła i pisanie odezw rozlepianych na murach. Nie potrafili też zrozumieć, że skazanie na śmierć kilku roczników młodzieży, to nie żadne bohaterstwo, ale kryminał. Kiedy pisałem te trzy tomy, obejrzałem sobie w pewnym momencie film „Kamienie na szaniec”. Niestety w polityce jest tak, że konsekwencje postępowania ojców ponoszą synowie w wnuki. Ryzyko jakie podejmowała PPS, walcząc o niepodległą Polskę, układy w jakie Piłsudski i jego ludzie wchodzili z Niemcami, położyły się cieniem na życiu przyszłych pokoleń. To ryzyko było minimalne w porównaniu z tym, które było udziałem Janka Bytnara i Tadeusza Zawadzkiego. Ono było żadne. Piłsudski zaś był człowiekiem zdegenerowanym politycznie, nie żadnym wizjonerem. Niemcy, którzy uznawali go za swojego, uważali jego ludzi normalnie za zdrajców i kiedy przyszli tu w roku 1939 dokonali organizacyjnej wendetty, na Bogu ducha winnych dzieciach, które rozlepiały na murach plakaty z napisem – Jak by powiedział marszałek Piłsudski – możecie nas w dupę pocałować. Byli za to mordowani w piwnicach Pawiaka i wywożeni do Oświęcimia. I niech to sobie dobrze zakarbuje każdy polski polityk, zanim zacznie rozważać kwestie związane z metodą działań i systemem sojuszy.

Socjalizm w Polsce był zaimportowany i trafił tu na bardzo podatny grunt. Ten grunt także został przygotowany przez serię prowokacji politycznych kończących się powstaniami. Interpretacje historii XIX i XX wieku lansowane dzisiaj noszą tę samą skazę, którą nosił propagandowy entuzjazm z lat międzywojennych. I to można stwierdzić łatwo patrząc na ludzi, którzy są ich dystrybutorami. Oni sami chcieliby być bohaterami, ale nie ponosić przy tym żadnego ryzyka. To samo można stwierdzić patrząc na ich ideowych przeciwników, czyli na tak zwaną lewicę. To są wszystko postaci strugane z jednego kartofla. Ich charakterystyczną cechą zaś jest brak wyobraźni. Nie tylko politycznej, ale także takiej zwyczajnej, ludzkiej. Co ich od siebie odróżnia? Lewica zwykle powołuje się na zdrowy rozsądek, przez który rozumie polityczną prostytucję, prawica zaś uważa, że trzeba się targować, za ile będziemy ten proceder uprawiać. I to jest z kolei nazywane realizmem politycznym.

Poprzez fakt podstawowy, czyli zanegowanie istoty tego sporu, jego skuteczności, rzekomych korzyści płynących dla narodu z wybrania tej czy innej opcji, seria Socjalizm i śmierć może się wydawać trudna w odbiorze. Wcale taka nie jest. Nie można po prostu demaskować kanciarzy, przyłączając się do nich i używając tego samego co oni języka. Trzeba mieć swój sposób komunikacji. On naprawdę nie jest trudny.

Na dziś to tyle. Dziękuję.



Jak czytać socjalizm i śmierć (2)


Ponieważ autorzy piszący teksty do ostatniego numeru papierowej Szkoły nawigatorów mocno się z tym ociągają, musiałem sam zabrać się za napisanie jakiegoś tekstu. Oczywiście powróciłem do moich ulubionych tematów czyli wojen starego Fritza. Naszły mnie w związku z tym następujące refleksje.

Niewielkie aspirujące państwa, powstające w zasadzie z niczego, są skazane na zagładę. Tylko od uporu, determinacji i inteligencji ludzi tymi państwami zarządzających zależy czy się utrzymają. No i może trochę od szczęścia, jeśli brać pod uwagę ocalenie Fryderyka, poprzez śmierć carycy Elżbiety. Nikt, a na pewno nie siły, które dominują i zwalczają się zawzięcie, a przy tym graniczą z nowo powstającym państwem, nie pozwoli, by ono urosło w siłę. Można dać takiej organizacji złudzenie sukcesu i wpędzić ją w pułapkę. To wszystko. Od uświadomienia sobie tego mechanizmu i podjęcia kroków zapobiegawczych zależy przetrwanie. To się udało Prusom w stuleciu XVIII i nie udało się Polsce w stuleciu XX. Dziś w Niemczech nie świętuje się już triumfów Fryderyka, ale za to w Polsce świętuje się triumfy Piłsudskiego. Czy słusznie? Może należałoby raczej, z racji tego, że większa część Prus znajduje się na terenie Polski, wyprawić jakąś fetę na cześć tego pierwszego? To są takie przekomarzania, który już tu kiedyś wstawiłem, wiedząc, jaką reakcję wywołają. Nie o to teraz chodzi. Jak zachowują się mocarstwa wobec nowo powstających organizmów politycznych, zdradzających wielkie aspiracje. Można rzec, że z życzliwym zainteresowaniem, które od początku do końca jest fałszywe i obliczone na ograbienie takiego frajera, a potem na jego likwidację. Na początku jednak organizacja dostaje szansę. Dla Prus szansą wydawała się Wielka Brytania. To prawda, że Amerykanie zamówili w Prusach masę sukna na mundury dla armii kontynentalnej, ale to były sprawy późniejsze. Kiedy wszystko się już utrzęsło. Dawanie szansy, to po prostu udzielanie kredytu. Ten kredyt jest wysoko oprocentowany i trzeba go naprawdę dobrze zainwestować, żeby nie stać się ofiarą. Po tym jak wykorzystuje się kredyt, banki poznają, co można a czego nie można zrobić z nowo powstającą, aspirującą organizacją. Prusy były w tej szczęśliwej sytuacji, że posiadały armię. Była to bardzo duża armia. Kraj liczył 4 miliony ludzi, a armia ponad 100 tysięcy. Niezwykłe proporcje. Najważniejszym doświadczeniem, z którego ta armia czerpała, zanim zaczęła zdobywać własne, były kampanie Johna Churchilla, księcia Marloborough, prowadzone przeciwko Francuzom we Flandrii. Prusacy zerżnęli z nich wszystko, poustawiali swoich żołnierzy tak, jak Churchill, uzbroili ich identycznie i zaczęli swoją przygodę. To zrobiło odpowiednie wrażenie i wtedy do drzwi króla zapukali goście w dziwnych frakach z umowami kredytowymi.

W Polsce było podobnie. Tyle, że armia nie wzorowała się na nikim szczególnym, a korzystając ze słabości przeciwnika pokonała go. Potem przyszli ludzie od kredytów, ale politycy w Polsce zrozumieli z tego tyle, że oni będą za nich ponosić odpowiedzialność polityczną. Ich obecność zaś w kraju podobna jest do obecności misjonarzy na dalekiej, tropikalnych wyspach. Misjonarze zaś myślą tylko o tym, by przychylić nieba tubylcom. Nie potrafili też zrozumieć politycy w kraju, że to nie Polska, ale bolszewia jest głównym terenem zainteresowania i poważnych inwestycji globalnej finansjery. Z tego oczywiście można było wybrnąć, ale trzeba było zaryzykować życie. I możecie mi tłumaczyć ile wam się podoba, ja wiem swoje, w przeciwieństwie do Piłsudskiego, który życiem własnym nie ryzykował ani razu, stary Fritz czynił to bez przerwy. To jest wyraźna różnica, która stanowi o sukcesie.

W przeciwieństwie do Prusaków, Polacy w roku 1918 i później zachowywali się jak buszmeni. To znaczy uważali, że pojawiające się w kraju przedstawicielstwa konsorcjów zagranicznych ułatwią im przede wszystkim triumf wewnętrzny. To znaczy dadzą zdecydowaną przewagę nad opozycją. Ten sposób myślenia żywy jest do dzisiaj i degraduje nas wszystkich, albowiem pokazuje wyraźnie, że nie ma nikogo, kto w sposób najprostszy, w punktach, opisałby polską rację stanu.

Afera zakładów zbrojeniowych – Frankopolu, Nitratu i zakładów „Pocisk”, wyraźnie pokazuje jakie były zamiary kontrahentów francuskich, którzy, jako najwierniejsi sojuszniczy, próbowali inwestować w przemysł zbrojeniowy w Polsce. Celem tych ludzi było wpędzenie Polski w pułapkę, która uniemożliwiłaby rzeczywiste unowocześnienie armii, a jednocześnie pozbawiłaby ministerstwo wojny wszelkich funduszy inwestycyjnych, które mogły być wykorzystane, jedynie poprzez firmę Frankopol. Zmarnowano osiem kluczowych lat i miliardy, goniąc za złudzeniem, produkując jednocześnie propagandę sukcesu wymierzoną w unowocześniające się Niemcy. Wszystko po to, by w kluczowym momencie, a taki z pewnością był przewidywany już na początku dwudziestolecia, wepchnąć nieuzbrojoną Polskę pod pędzący, niemiecki pociąg pancerny. Wszystko po to, by dać Francji czas na negocjacje.

W przemyśle lotniczym zaczęło się coś dziać dopiero w roku 1926, kiedy partnerem ministerstwa wojny zostały zakłady Skoda. Było już jednak za późno. Afery wokół przemysłu zbrojeniowego,ciągnące się po roku 1918, opisywane są zwykle jako ciąg niesamowitych i bardzo przykrych przypadków, których konsekwencji nie potrafili unieść polscy generałowie, w tym Sikorski i Zagórski. Nikt nie myśli o tym, że to jest mechanizm stały i działanie celowe, w które zawsze wpędza się nowo powstające organizacje z wielkimi aspiracjami. Poświęcenie narodu i jego wiara w sukces były po odzyskaniu niepodległości tak wielkie, że uniemożliwiały Polakom rozsądne myślenie. Już się przecież dokonał sukces, mamy niepodległość, pokonaliśmy bolszewików, Francuzi inwestują w przemysł zbrojeniowy, czego mamy się bać? No właśnie, czego? Fala tego entuzjazmu nie opadła właściwie do września roku 1939. Wchodzące w życie roczniki wierzyły, że prawdziwe wielkie zwycięstwo dopiero przed nimi. Nie było nikogo, do dziś nie ma, kto mógłby na tymi kwestiami zastanowić się inaczej.

Jeśli do tego dodamy omawianą tu wczoraj degenerację armii, mamy gotowy przepis na katastrofę. Powtórzę, bo tak to trzeba nazwać – degeneracja armii, polegająca na zdeprawowaniu najwyższej kadry za pomocą pieniędzy i tanich komplementów, udziału w organizacjach niejawnych, nie mających żadnego znaczenia poza folklorystycznym, wiara w to, że one jednak mają jakieś znaczenie i szereg pomniejszych grzechów i zaniechań, wszystko to złożyło się na klęskę. Jej zapowiedź, można było wyczytać już w umowach jakie ministerstwo wojny zawierało z Frankopolem, firmą, w której zarządzie zasiadali sami najszczersi i najbardziej oddani sprawie patrioci. W tym Juliusz Leski, ojciec sławnego Bradla, Kazimierza Leskiego i dziadek Krzysztofa Leskiego, legendy opozycji demokratycznej, zamordowanego w grudniu zeszłego roku. Tego samego, który do swojej matki mówił – mateńko. To jest ten sam klimat i ten sam sposób ujmowania myśli i emocji, który się nie zmienił od momentu odzyskania niepodległości. To jest ta sama tradycja, która dla kilku złudnych bardzo kwestii, wśród których na pierwszym miejscu są pieniądze, a na drugim lojalność kasty, poświęcić jest gotowa życie milionów. Byle uratować to złudzenie. No i tę mateńkę, tak przecież kochaną i ubóstwianą, którą rzecz jasna od razu trzeba utożsamić z ojczyzną.

Historycy omawiając różne paralele pomiędzy państwami, sytuacjami, organizacjami, czynią to dla zabawy. Wydaje im się, że to są takie opisy modelowe, służące do tego by zyskiwać tytuły naukowe, albo punkty w systemie bolońskim. W żaden zaś sposób nie mogą być to narzędzia opisu sytuacji rzeczywistej. Tak, jakby fakty tego nie potwierdzały. To też jest pewna tradycja – wiara w treść pisaną, a nie w treść doświadczaną zmysłami i umysłem. Wiara w deklaracje, a nie w fakty. Prusy nie dlatego zrobiły oszałamiającą karierę, że wszyscy im pomagali. Kraj ten doszedł do wielkiej potęgi mimo tego, że wszyscy mu przeszkadzali. Ktoś powie – nie możemy naśladować Prusaków! Dobrze. Nie możemy. To kogo chcecie naśladować, robiąc politykę w granicach, które mamy i w hierarchii, gdzie jesteśmy uplasowani bardzo nisko? Bo Prusacy naśladowali Churchilla. Czego chcemy? Wiecznego 500+, nowych kredytów? Funduszu wczasów pracowniczych? Czego? Musimy coś ustalić, bo jeśli tego nie zrobimy przebudzenie będzie straszne.

I nie mówcie mi, że mamy naśladować świętych Kościoła, bo nikt o tym nie myśli w skali państwa. Nawet biskupi. Nie ma więc potrzeby wyskakiwania przed szereg i robienia tego za nich.



Jak czytać „Socjalizm i śmierć”? (3). Historycy czy propagandyści?


Myślałem, że nie będę już musiał tego robić, a jednak….Dziś z rana przeczytałem taką oto polemikę prof. Marka Chodakiewicza z niejakim Jochenem Böhlerem.

https://www.tysol.pl/a45655–Tylko-u-nas-Prof-Marek-Jan-Chodakiewicz-Wojna-domowa-

Z niemieckimi historykami, kłopot jest taki, że oni – nawet jeśli mają rację – nie mogą jej wyłożyć przemawiając do nikogo właściwie. Wszyscy bowiem z miejsca podejrzewają ich o to, że chcą bronić swojej wstrętnej, antyludzkiej historii. Poza tym, jak wszyscy Niemcy, nie potrafią opowiedzieć żartu, który byłby zrozumiały dla każdego słuchacza. Wywołuje to w historykach niemieckich dwa rodzaje reakcji. Pierwsza polega na znalezieniu sobie żyda, który ich uwiarygodni, a druga na zwaleniu winy za różne niepiękne sprawy na Polaków. Mnie zawsze to dziwi. Podobnie jak dziwi mnie, że niemieccy historycy chcą być śmiertelnie poważni, zamiast – jak to robią Brytyjczycy ze swoimi bohaterami – opowiadać fantastyczne historie o starym Friztu i Wilhlemie II. To dopiero by się Polacy wkurzali…ale byłoby przynajmniej zabawnie i można by powymieniać jakieś uwagi w duchu innym niż to czyni prof. Chodakiewicz. Ta polemika ma charakter mowy pogrzebowej i to mnie smuci, albowiem wychodzi ona z całkiem w mojej ocenie fałszywych założeń. Uważam, że Böhler, choć jest nadętym niemieckim bucem, ma w wielu kwestiach rację. I to nie w tych, które wskazuje prof. Chodakiewicz. Przedstawia jednak te racje z intencją fałszywą – jak każdy niemiecki humanista i demokrata. Ja to już wiele razy mówiłem, a prof. Kucharczyk mnie w tym utwierdził też wielokrotnie – znacznie lepiej jest rozmawiać z niemieckim feldfeblem niż z niemieckim demokratą i reformatorem ustroju. Stąd wolę słuchać bajek o Fryderyku niż o wiośnie ludów.

Oczywiście, że w Polsce po roku 1918 była wojna domowa, a nie dość, że domowa, to jeszcze mafijna. Wojna ta toczona była w parlamencie, na ulicach wielkich miast i w polu. I trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego nie rozumie tego Marek Chodakiewicz. To znaczy łatwo w zasadzie. On wierzy, że projekt Piłsudskiego znany pod umowną nazwą „koncepcja federalistyczna” był do zrealizowania. To jest, w mojej, skromnej bardzo ocenie, największy grzech polskich historyków – traktują oni koncepcje polityczne nie jako grę w trzy karty na mocno już okrwawionym stoliku, ale jako rzeczywistość w niedoczasie. To znaczy – już, już by się stało, ale źli ludzie przeszkodzili. To jest dziecinada. Gorszą dziecinadą jest tylko wskazywanie paralel historycznych i udawanie, że istnieją one jedynie na papierze, a nie w rzeczywistości. To jest wysoki bardzo poziom obłąkania, do którego szczytu nie każdy doleci, ale my będziemy próbować. Nie teraz jednak, może, ale bliżej lata. Wojna domowa w Polsce trwała w najlepsze od wkroczenia bolszewików na Kresy i cofnięcia się Ober-Ostu aż do zamachu majowego. To wydarzenie było jej końcem, ale tego nie widzi wcale pan Böhler, albowiem on chce udowodnić, że Polacy i inne nacje walczyli, jak szczury na wypalonych przez wojnę ruinach, o resztki spuścizny post imperialnej. To jest prawda tylko częściowo. Wojna domowa w Polsce toczyła się przede wszystkim o spuściznę po I RP i o to kto przejmie jej tradycję i ją twórczo zmodyfikuje. Nazywając rzecz wprost, można powiedzieć, że toczyła się o to, kto po likwidacji elit, będę mógł te elity udawać i żyć z ich pozostawionych zasobów. Do tego między innymi służyła, całkiem bezużyteczna koncepcja federalistyczna Piłsudskiego. Ja tylko może przypomnę, że majątek rodziców Józefa Piłsudskiego był kredytowany z tego samego banku, w którym stanowiska menedżerskie piastowali panowie Smetona i Voldemaras. To może nie mieć znaczenia dla Marka Chodakiewicza, który traktuje serio wszystkie, nawet najbardziej idiotyczne deklaracje, ale moim zdaniem ma. Wspólne źródło finansowania projektów politycznych, którego ciężar główny spoczywał na kresowym ziemiaństwie, bo tak działał ten bank, ma znaczenie podstawowe. W przeciwieństwie do koncepcji ludzi przez całe życie pozostających na pensji, takich jak Dmowski.

Polemika Marka Chodakiewicza z Böhlerem to kolejna odsłona sporu o jakość socjalizmu. Tym razem jednak dołączony został do niej element obcoplemienny, bo Böhler chce powiedzieć, że niemiecki socjalizm, podobnie jak niemiecka nauka, nie może się mylić nigdy. My to już znamy, ale tego nie kupujemy. Pożyczamy sobie jednak od niego koncepcję wojny domowej, albowiem nie starczyło mi odwagi w serii „Socjalizm i śmierć”, by te okoliczności tak nazwać.

Zanim dokończę wątek o spuściźnie po I RP, o którą toczyła się ta batalia, wymieńmy główne bitwy tej wojny. Niech początkiem będzie próba puczu w korpusie Dowbora, chronicznym terenem walk, niech będą ulice Warszawy, gdzie szalała tak zwana milicja ludowa oraz defensywa, do której socjaliści, czego dziś uporczywie nikt nie chce przyznać, doprosili byłych agentów ochrany. Kolejną bitwą były wypadki 11 grudnia roku 1922, a następną zamach na prezydenta Narutowicza, który unieważnił wygrane przez prawicę wybory i całkowicie ją zdefasonował. Do dziś wszyscy wierzą, że Niewiadomski był członkiem Ligi Narodowej i popijał wino w gabinecie gen. Hallera. Do dziś wszyscy wierzą, że w grudniu 1922 prawica próbowała dokonać faszystowskiego zamachu stanu. Myślę, że wierzy w to także prof. Marek Chodakiewicz. Kolejna bitwa rozegrałaby się tuż po zamachu, ale w ostatniej chwili zatrzymano siły główne. To znaczy nie zamordowano ani Hallera, ani polityków prawicy. Następną bitwą były wypadki krakowskie roku 1924, w których bojówka pokazała wojsku, kto naprawdę rządzi w kraju. No, a potem już tylko zamach majowy.

Wojna domowa w Polsce miała charakter warstwowy, prócz frontu PPS vs endecja były jeszcze inne fronty, na przykład PPS vs ludowcy. O co się toczyła już napisałem, ale spróbujmy to doprecyzować. Dwie kwestie były moim zdaniem najważniejsze – kto będzie zarządzał produkcją rolną i na jakim obszarze będzie ona prowadzona. Wszystkie inne sprawy, w tym doktrynalne są dodatkiem do tej jednej. Nie sposób nazwać inaczej jak sabotażem, prób przeprowadzenia reformy rolnej. A gadanie, że ta reforma miała skonsolidować naród, bo chłopi, którzy dostaliby ziemię, poczuliby się bardziej Polakami i uważaliby, że wreszcie nastała sprawiedliwość, to są po prostu Tworki. I trzeba być bardzo nierozgarniętym, żeby tego nie rozumieć. Na jednej szali położono dobrze utrzymane, prosperujące gospodarstwa, które dawałby krajowi dużo taniej żywości i zapewniały jeszcze nadwyżkę eksportową, na drugiej zaś lojalność kasty tradycyjnie nielojalnej, gotowej na wszelkie ustępstwa dla paru banknotów. I jeszcze do tego kastę tę wpuszczono do sejmu. Ja bardzo wszystkich przepraszam, ale nie mam ani odrobiny serca dla pana Witosa i jego pomysłów.

Kto to wszystko finansował? Kto finansował występy chłopów w sejmie i ich głupie ekscytacje? O tym możecie sobie przeczytać w III tomie serii „Socjalizm i śmierć”. Żeby nikt mnie nie posądzał o stronniczość powiem może jeszcze, że przed wyborami roku 1922 prawica zadłużyła się u Kronenberga.

Do czego zmierzała federalistyczna koncepcja Piłsudskiego? Do okrojenia granic. Niczego więcej nie mogło to przynieść, albowiem po odzyskaniu niepodległości Polacy byli bezradni na swoim terenie wobec sił obcych. I niech świadczy o tym omawiana tu wczoraj afera Frankopolu. Drenowanie budżetu najważniejszego ministerstwa przez osiem lat nie spotkało się, z żadną gwałtowną reakcją. Dlaczego? Albowiem bawiliśmy się wtedy w demokrację. I to samo byłoby w tych sfederalizowanych republikach, które, jedna po drugiej, wybierałby przynależność do ZSRR. Dlaczego? Bo tak by chciały ich elity przekupione przez bankierów. Pomijam już całkiem niepoważny i hucpiarski charakter tej rzekomej koncepcji. Niech Wam będzie, że ona była do zrealizowania.

Historycy zarówno polscy, jak i niemieccy tkwią w pewnej pułapce. Otóż oni nie mogą wejść na grunt popularyzatorski, tak jak czynią to Brytyjczycy i Amerykanie, albowiem środowisko odbierze im wówczas charyzmat. To jest czarcia zapadka, bo tamci przecież mogą. Napisał nam to wyraźnie Niall Fergusson we wstępie do książki „Rynek i ratusz” – że mogą. A nie dość, że mogą, to jeszcze będą to czynić bardzo ofensywnie. Ta pułapka nie ma wyjścia, stąd spory pomiędzy tak zwanymi specjalistami, obciążone są ciężkimi zaniechaniami, a czasem głupstwami. Każde polityczne oszustwo traktowane jest jak fakt. Każda głupota, wyprodukowana do oswojenia bardzo konkretnych okoliczności, uważana jest za wizję. Ścierają się w tych polemikach koncepcje, które nigdy nie istniały, ale są narzędziami porządkującymi nasze mózgi i nasz sposób postrzegania. Do tego służą dziś historycy w Europie środkowej – do pilnowania by nikt nie zrobił kroku w prawo, ani w lewo, bo wtedy koniec. I ja to ze smutkiem konstatuję, po przeczytaniu polemiki Marka Chodakiewicza.

Jeśli ktoś nie wierzy, że istotą sporu, który wiodą historycy, jest tylko i wyłącznie jakość socjalizmu, co sprowadza się do kłótni o rzeczy istniejące wyłącznie w wyobraźni dawno nie żyjących polityków, o kwestie, które nigdy nie zaistniały, niech popatrzy co się dzieje teraz. Oto od kilku dni mamy dmuchany medialnie spór o wybory. Ponoć Gowin chce postawić prezesa pod ścianą i doprowadzić do końca Zjednoczonej Prawicy. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że sprawy mają się inaczej, że Gowin nie może się postawić Jarosławowi i rzecz ma charakter pułapki zastawionej na opozycję. Równo w tej sprawie gardłują wszystkie media, a tłem są oczywiście zakażenia koronawirusem. Ja w związku z tym mam jedno pytanie do polityków – co będzie z maturzystami? Jak oni będą zdawać egzamin dojrzałości, bo że nie potrafią temu egzaminowi sprostać ani politycy ani dziennikarze, to już widać. Jeszcze nikt nie zabrał głosu w sprawie matur, a one przecież będą zaraz. Mamy za to, dęty całkiem spór polityczny, który powinien być ucięty raz na zawsze. A właśnie nie, bo przecież kogo obchodzą głupie emocje tych dzieci? No kogo? Nawet Broniarza nie obchodzą. A maturę przecież każdy jakoś tam zdał. O większe rzeczy toczy się gra. O koncepcję federalistyczną i temu podobne idiotyzmy.

Tymczasem nie ma decyzji. Jest fikcyjny spór, który – jak zwykle – ma coś zasłonić. Jeśli prof. Marek Chodakiewicz twierdzi, że w Polsce nie było wojny domowej w latach 1918 – 1922, niech przyjrzy się może okresowi pomiędzy rokiem 2005 a 2010. Może to mu da do myślenia. I niech przeczyta jeszcze raz fragment swojej wypowiedzi, o ten właśnie:

Jednak paradygmat wojny domowej do Polski po 1918 r. po prostu nie pasuje. Warunki i okoliczności w Polsce znacznie się różniły od choćby tych w Czechosłowacji czy na Ukrainie, nie mówiąc o Łotwie i Estonii. Polska bowiem walczyła o restaurację państwa, a nie o utworzenie bytu zupełnie nowego. Polska miała kontynuację elit, tradycji, historii i kultury. Inne państwa „spadkobiercy” – zupełnie nie.

Polska ma nadal kontynuację elit, ale wskutek tego, że w latach 1918 – 1926 wojnę domową wygrali socjaliści, elity polskie mają już inny charakter i innej tradycji hołdują. One się nie odwołują już do I RP, ale do czegoś innego zgoła. Do nigdy nie istniejącej federalistycznej koncepcji Piłsudskiego, która w dodatku traktowana jest jako pulpa do nakarmienia ludożerki, zwanej czasem narodem. Do tego samego celu służy sam Piłsudski. I o tym właśnie świadczy spór Kaczyńskiego z Gowinem.

Jakie były konsekwencje zwycięstwa socjalistów w wojnie domowej, o której tu piszemy? Socjalizm to emanacja siły banków i został on stworzony do tego, by dewastować kreowane lokalnie budżet i elity. Nie ma takiego socjalisty, który nie spotkałby na swojej drodze socjalisty bardziej ortodoksyjnego. Ten drugi jest zawsze ważniejszy. O tym socjaliści, którzy wygrali polską wojnę domową przekonali się w roku 1939. Wojna między socjalistami mniej i bardziej ortodoksyjnymi nie skończyła się bynajmniej, ale trwa w najlepsze. Jej ostatnią wielką bitwą była ta, stoczona na lotnisku pod Smoleńskiem. Czy ona czegoś socjalistów, albo wynajętych przez nich historyków nauczyła? Niczego. Dokładnie i absolutnie niczego. Oni nadal wierzą, że już za chwileczkę, już za momencik, wszystkie kłamstwa, którymi ich karmiono przez dekady staną się prawdą.

Na koniec chciałbym jeszcze przypomnieć sławetny strajk szkolny z lat 1905- 1908, wydarzenie, które wywołuje na niektórych plecach dreszcz emocji do dzisiaj. Akcję przeprowadzoną w najlepszej zgodzie przez środowiska patriotyczne i agentów ochrany, po to, by pozbawić możliwości nauki w państwowych zakładach, młodzież męską. Ci, którzy mogli, bo mieli pieniądze, zdali matury w szkołach prywatnych, albo za granicą. Reszta patriotycznego żywiołu poszła na poniewierkę. Nikt dziś o tamtych sprawach nie myśli, albowiem każdy uczciwy socjalista, kiedy mu się tym zaświeci w oczy, powie – bracie, tak było trzeba. To jest oczywiście kłamstwo. Podobnie jak dzisiejsze spory wokół wyborów majowych. Matura jest od nich ważniejsza. Tak tylko nieśmiało przypominam.
[…]



Jak czytać książki księdza Mariana Tokarzewskiego (1)? Mowa końcowa Jemieliana Pugaczowa


W III tomie Baśni socjalistycznej znajduje się rozdział zatytułowany – O Grodzisku Mazowieckim, gdzie wiele rzeczy się zaczyna i wiele kończy.

W rozdziale tym zaś jest poniższy fragment:
W dzienniku socjalistycznym „Robotnik” z dnia 2 maja 1927 roku przeczytać możemy artykuł zatytułowany Bezwzględność księdza Tokarzewskiego. Tekst jest krótki i ma właściwie charakter depeszy, warto jednak zacytować go w całości.

W zeszłym tygodniu umarł w Grodzisku (pow. błoński) tow. Juljan Pop. Zmarły był działaczem partyjnym od 20 lat. Po śmierci zwrócili się nasi tow. Geller, Simon i Zając do miejscowego proboszcza ks. Tokarzewskiego (b. kapelana prezydenta Wojciechowskiego) z prośbą o pokropienie zwłok. Ks. Tok, przyjął naszych tow. w ogrodzie plebanii z karabinem w ręku i odmówił pokropienia zwłok, albowiem zmarły towarzysz „żył z żoną bez sakramentów ”. Dnia 29 maja odbył się pogrzeb przy licznym bardzo udziale ludności Grodziska. Nasi tow. przynieśli zwłoki pod kościół i zwrócili się ponownie do ks. Tok. o pokropienie zwłok. Ks. Tokarzewski odmówił ponownie. Tłum zebrany przed kościołem w sposób bardzo drastyczny dawał wyraz swemu oburzeniu, wnosząc okrzyki przeciw wojowniczemu księdzu.

Z trudem udało się naszym towarzyszom, uspokoić licznie zebrany tłum, poczem dopiero wyniesiono zwłoki na cmentarz.

Zaznaczyć przy tern należy, że ks. Tokarzewski odznacza się w ogóle bardzo wojowniczym charakterem . Na kazaniach grozi socjalistom, są to właściwie mowy polityczne a nie kazania. Ks. Tokarzewski ma kilka podobnych sprawek na sumieniu. Przed kilku dniami zgłosiła się do niego robotnica z prośbą o pokropienie zwłok 3-ch tygodniowego dziecka. Ks. Tok. zażądał 13 złotych. Na prośbę matki by obniżył zapłatę, albowiem mąż jej jest bezrobotny, oświadczył: „możesz mieć zęby plombowane (w kasie chorych, uw. Nasza) możesz zapłacić i księdzu”. Jest rzeczą niezmiernie charakterystyczną tego rodzaju sposób załatwiania spraw, pomijając już bezceremonjalność tonu ks. prałata.

Przyzwyczajeni dziś do antyklerykalnych ataków, oraz do ustępliwości księży w wszystkich właściwie kwestiach, czytamy powyższe z łezką w oku i ciepłym uśmiechem a ustach. To były czasy…przyjął towarzyszy w ogrodzie plebanii z karabinem w ręku, a potem jeszcze odmówił pokropienia zwłok…co za człowiek….Oczywiście, ktoś może się zastanawiać czy ksiądz Marian Tokarzewski nie przesadzał czasem, czy może nie poniósł go temperament. Mógł chociaż odłożyć ten karabin i zwyczajnie ich zwymyślać. No, ale to nie było w jego stylu. Ksiądz Tokarzewski miał bowiem za sobą bardzo ciężkie doświadczenia, a większość z nich dotyczyła socjalistów i komunistów.
Niektórzy mogą powiedzieć, że jeszcze z własnego życia pamiętają duchownych o podobnym charakterze, ale ja sądzę, że to nie jest możliwe. Takiego księdza już później w Rzeczpospolitej nie było. Mogły być jakieś podróbki, ale takiego nie było. Ksiądz Marian, stanął sam naprzeciwko wygrażającego mu tłumu i nie ustąpił. Nie ma się więc co dziwić, że postawił się też Piłsudskiemu, kiedy był kapelanem w Belwederze. Nie ma się też co dziwić, że jego wspomnienia z Belwederu zostały zniszczone, a ocalał tylko ten fragment, który opublikowałem swego czasu w 11 numerze Szkoły nawigatorów. Ponieważ wielokrotnie proszono mnie o ponowne jego wydrukowanie, przychyliłem się do tych życzeń i znajduje się ów fragment także w III tomie Baśni socjalistycznej.

Dziś chciałem jednak napisać o czymś innym. O skromnej książeczce, którą wydałem jakiś czas temu, a która także została skreślona ręką księdza prałata. Napisał on ją siedząc na zesłaniu w klasztorze Bernardynów w Zasławiu, gdzie znajdowało się obszerne bardzo i nieuporządkowane archiwum. I żałować tylko należy, że ksiądz Marian nie miał czasu ani możliwości jego uporządkowania. Zrobiłby to bowiem zapewne tak samo dobrze, jak dobrze i bezkompromisowo oddawał się pracy kapłana.

Wczoraj zacząłem na nowo przeglądać tę książkę – Z kronik klasztoru i kościoła ojców Bernardynów w Zasławiu – albowiem zdążyłem już zapomnieć co się tam znajduje, prócz listów sułtańskich do Zygmunta Augusta, o których już mówiłem. Mamy tam, na przykład, przedśmiertną mowę Pugaczowa, ściętego w Moskwie z rozkazu Katarzyny II. I to jest coś naprawdę niezwykłego, bo Jemielian Pugaczow, stojąc na szafocie mówi wyłącznie o Polsce i z Polską swoją i swojego ruchu sytuację porównuje. Przyznam, że mnie to zdziwiło, albowiem nie zastanawiałem się nigdy głębiej nad misją i celem wystąpienia tego człowieka. No, a ona przypada na lata tuż po pierwszym rozbiorze Polski i nie ma możliwości, żeby się z tym wydarzeniem nie łączyła. Z tego co możemy wyczytać w wiki, a także z opisów chronicznych przypadłości, z jakimi borykała się rosyjska armia, rzecz wygląda następująco – Jemielian Pugaczow zajmował się organizowaniem masowych dezercji z carskiego wojska, załatwiającego różne sprawy w Europie. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że on te dezercje organizował w czasie wojny z Prusami, zwanej wojną siedmioletnią i w czasie wojny tureckiej. Przesiedział się za to w więzieniu, ale o dziwo nic mu się nie stało. Został wypuszczony. To jest ciekawe, jeśli porównać los podobnych, ale działających na o wiele mniejszą skalę, ancymonów czynnych w armii pruskiej. Oto, dla przykładu, po bitwie pod Zorndorf, Prusacy wzięli tylu jeńców rosyjskich, że jak ich zamknięto w twierdzy Kostrzyń, okazało się, że garnizon liczy mniej ludzi niż ta grupa. Od razu też zaczęły się jakieś próby organizowania zbiorowej ucieczki, co raczej nie było trudne, bo jeńcy mogli swobodnie chodzić po mieście. Prusacy jak się o tym dowiedzieli załatwili rzecz krótko. Prowodyrzy do piwnic, pod klucz, a najważniejszy prowodyr został połamany kołem, na oczach wszystkich swoich kamratów. Ho, ho, tak, tak, oświecona Europa roku 1758. W tym samym czasie pan Jemielian za podobne przewiny, dostaje parę miesięcy w celi, gdzie zapewne oferowane mu są różne atrakcje. Po czym wychodzi z więzienia nie niepokojony przez nikogo. W roku zaś 1775, kiedy go postawili przed pieńkiem, w samym środku Moskwy, zamiast płakać i wyrażać skruchę, perorował o Polsce i marszałku Ponińskim. Skąd on w ogóle, niepiśmienny mużyk w stopniu chorążego, orientował się w tych sprawach?

Bunt Pugaczowa zorganizowany został według starych i sprawdzonych wzorów. Jemielian znudzony organizowanie dezercji swoich kamratów, sam się zorganizował, zdezerterował i pojawił w towarzystwie licznych, oddanych mu, współbraci, nad rzeką Jaik (dziś Ural). Po czym podał się za zamordowanego cała Piotra III i wezwał lud do buntu. I to jest ciekawe, bo mógł się podać za kogokolwiek. Piotr III nie żył już od ponad dziesięciu lat, a jego wspomnienie nie było przecież w ludzie ruskim za bardzo żywe. Jemielian wybrał jednak jego, co może, choć nie musi wskazywać, że cała jego działalność, od organizowania dezercji poczynając, na sławnym buncie kończąc była finansowana z Berlina. Jeśli nie w całości, to częściowo na pewno. W zasadzie należałoby się też zastanowić, kiedy ten ruch został, przez zaufanych ludzi carycy, podmieniony, i ze zwykłej ruchawki na tyłach, która ma odwrócić uwagę Rosji od Europy, stał się pretekstem zatrzymania reform agrarnych. Ja tego nie rozstrzygnę. Myślę jednak, że sprawy miały się tak – Prusy, do spółki z kimś jeszcze, bo skąpstwo Fryderyka było legendarne, postanowiły odtworzy w Rosji nowy, wewnętrzny front. Być może po to, by odwrócić uwagę dworu petersburskiego, od spraw polskich, a być może po coś innego. Pugaczow zebrał ponoć 50 tysięcy ludzi i zaczął rozprawiać się ze szlachtą. Do tego zwerbował robotników z uralskich manufaktur, co oznaczało, że zdefasonował produkcję na tyłach kraju. No i zapewne zmusił kupców w Moskwie i Petersburgu do jakichś intensywniejszych zakupów za granicą. Ciekawe gdzie? Nie wytrzymał długo, bo był zmanipulowanym głąbem, czego nie chciał zrozumieć. Starszyzna kozacka, której przewodził, wydała go w ręce oddziałów interweniujących na Powołżu, gdzie trwało to całe powstanie. On sam zaś, już w niewoli, zaczął przedstawiać się jako zbawca ludu, który uwolnił ten lud od tyranii i samowoli szlachty. Jego jedynym zaś grzechem było, że zrobił to bez porozumienia z miłościwie panującą.

Jak napisałem, nie ma możliwości, by wystąpienie Pugaczowa, było oderwane od wypadków w Polsce, na co on sam wskazuje, w swoim przedśmiertnym przemówieniu, które pasuje bardziej do polityka z jakiejś tajnej kancelarii, a nie do chorążego wojsk kozackich, służącego na wojnie z Prusakiem. Trzeba by się też zastanowić, nad sensem politycznym reform agrarnych w Rosji, nad tym kto zmusił carycę do ich rozpoczęcia i kto podsunął jej pomysł, by korzystając z ruchawki pana Jemieliana, szybciutko je zakończyć. No, ale to jest temat na inną notkę.

Możemy tylko żałować, że siedząc w tym klasztorze w Zasławiu, dziś zamienionym na więzienie, ksiądz Marian Tokarzewski miał do pomocy, bardzo starych, schorowanych i zniedołężniałych braci, którzy nawet nie mieli pojęcia jakiej jakości papiery znajdują się w powierzonym im archiwum. Ksiądz Marian wśród archiwaliów, jakie widział, wymienia na przykład list Katarzyny II do papieża, w którym tłumaczy się ona z tego, że nie skasowała u siebie zakonu Jezuitów. Pisała też miłościwie panująca, że osobiście dopilnuje, by jezuici nie czynili niczego, co byłoby wbrew doktrynie katolickiej. Tego listu jednak ksiądz Marian nie opublikował. No, ale są inne.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/


© Gabriel Maciejewski
29 marca - 5 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / za: www.thesouthernc.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2