Ujemne plusy faworyta
Najwyraźniej ubiegłoroczna decyzja naszej Złotej Pani pozostaje w mocy, skoro kolejnym kandydatem Koalicji Obywatelskiej na prezydenta został pan Rafał Trzaskowski. Najwyraźniej też Sanhedryn Platformy Obywatelskiej bardziej sobie w nim upodobał, niż w Księciu-Małżonku, który mimo stosunkowo młodego wieku był już chyba wszystkim, tylko nie prezydentem. Właściwie to trochę szkoda, bo skoro prezydentem był Lech Wałęsa, czy Bronisław Komorowski, to dlaczego Książę-Małżonek nie mógłby sobie przynajmniej pokandydować? Trawestując słynną piosenkę Jerzego Stuhra można powiedzieć, że kandydować każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, bo przecież nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Otóż to! Zresztą konstytucja mówi, że prezydentem może zostać nawet każdy, więc tym bardziej Książę-Małżonek mógłby kandydować. Ale mówi się: trudno; co sie stało, to się nie odstanie. Skoro w dotychczasowej faworycie Platformy Obywatelskiej nasz mniej wartościowy naród tubylczy najwyraźniej sobie nie upodobał, to ma ona nowego faworyta, który na poczekaniu przedstawił program; trzeba pójść i zagłosować tak samo, jak w Warszawie i po krzyku. Wtedy nastąpi salus reipublice, które – jak wiadomo – suprema lex esto. Okazuje się, że program prezydencki może być prosty, jak budowa cepa, więc obywatele ambitni politycznie zupełnie niepotrzebnie się frasują i niepokoją. „Stoję przy mikrofonie, niech mnie który przegoni” - więc tak naprawdę niczego nie trzeba wiedzieć, ani umieć. Wystarczy mieć trochę tupetu, no a tego panu Rafałowi Trzaskowskiemu, chwalić Boga, nie brakuje. W sytuacjach innych, niż wybory prezydenckie, tupet może nie wystarczyć, o czym przekonałem się w 1977 roku w Paryżu, kiedy to usiłowałem zatrudnić się na czarno w fimie „Pierre d’Alby” kierowanej przez pana Friedmana z polskimi korzeniami. Z powodu tych korzeni pan Friedman od razu się zorientował, że nie ma do czynienia z Francuzem, więc zapytał po polsku: czy ma pan papiery? Odpowiedziałem, że nie, a wtedy on powiada: oj, to niedobrze. A co pan umie? Po chwili zastanowienia odpowiedziałem: panie Friedman, ja nic nie umiem. Popatrzył na mnie uważnie i powiedział: aj, to też niedobrze – ale pan się nauczy! Do dziś jestem mu wdzięczny za tamto pytanie, chociaż nigdy u niego nie pracowałem. Wracając do pana Rafała Trzaskowskiego, to papiery pewnie on ma, być może nawet różnokolorowe, ale co on właściwie umie? Tajemnica to tak wielka, że być może on sam nawet tego nie wie, a cóż dopiero my, którym właśnie przedstawił swój wspaniały w swej zwięzłości program? Drugi plus ujemny, to pan Szymon Hołownia. Według mnie to właśnie on był przewidziany jeśli nawet nie na zwycięzcę tegorocznych wyborów prezydenckich, to w każdym razie – na tego, który zmierzy się z prezydentem Dudą w drugiej turze. Dopóki faworytą Koalicji Obywatelskiej była posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska, to wszystko było na jak najlepszej drodze. Teraz, kiedy faworytem KO został pan Trzaskowski, reżyserowie sceny politycznej naszego bantustanu mogą popaść w potężny dysonans poznawczy, chyba, że postanowili zwinąć nad Platformą Obywatelską swój parasol ochronny. Starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji mawiali, że cuius est condere, eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Pamiętając o zwierzeniach generała Gromosława Czempińskiego, ile to rozmów i bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, by wystrugać z banana Platformę Obywatelską i tych wszystkich działaczów, zwinięcia parasola nad Platformą wykluczyć się nie da. W przeciwnym razie posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska zostałaby Wielką Nadzieją Białych, w której naród, a jeśli nawet nie naród, to w każdym razie tajni współpracownicy bezpieki wojskowej i cywilnej sobie upodobali. Tymczasem smutny koniec posągowej pani Małgorzaty wskazywałby raczej na co innego, zwłaszcza, że wśród doradców pana Szmona Hołowni spotykamy pana generała Różańskiego pana Jacka Cichockiego, byłego ministra spraw wewnętrznych i koordynatora bezpieki, zaś wynalazcą pana Szymona jest pan Michał Kobosko – do niedawna uczestnik nader wpływowego think-tanku z Waszyngtonu „Rada Atlantycka”. Skoro tedy a panem Szymonem stoją i Amerykanie i stare kiejkuty i bezpieka, to któż przeciwko niemu? Poza tym w przypadku pana Szymona, z punktu widzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika nawet jego wygrana niczego specjalnie by nie zmieniała, przeciwnie – byłaby znakomitą ilustracją trafności spiżowej tezy Józefa Stalina, że w demokracji najważniejsza jest prawidłowa alternatywa wyborcza, a poznać ją można po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. W takiej sytuacji nie jest wykluczone, że wystawienie przez KO kandydatury pana Trzaskowskiego odbyło się na łapu-capu, podobnie jak wcześniej – kandydatury posągowej pani Małgorzaty, a skoro początek jest podobny, to jaki może być koniec? Wreszcie trzeci plus ujemny, to rządowy komisarz w Warszawie. Pani Hanna Gronkiewicz-Waltz na wieść o wystawieniu pana Trzaskowskiego już dostała spazmów, a jestem pewien, że nie będzie w tym odosobniona, bo taki rządowy komisarz może w warszawskim ratuszu dokonać prawdziwej rzezi niewiniątek i kiedy pan Rafał, po fazie euforii przeżyje bolesny powrót do rzeczywistości, może zastać tam zgliszcza, płacz i zgrzytanie zębów – jak to zwyczajnie w „ciemnościach zewnętrznych”.
Tymczasem z głębin epidemii zbrodniczego koronawirusa dobiegają strwożone głosy, że tylko patrzeć, jak nastąpi nawrót epidemii i to w postaci jeszcze groźniejszej, niż dotąd. Nauczona doświadczeniem nieprzejednana opozycja zawczasu retorycznie pyta rząd, jak się do tego nawrotu przygotujemy? To pytanie jest podchwytliwe tylko z pozoru, podobnie jak pozorny charakter mają wszystkie inne poczynania nieprzejednanej opozycji, bo odpowiedź na to pytanie nie tylko jest znana, ale w dodatku – pełna godności i treści. Otóż przygotujemy się tak samo, jak do epidemii w jej fazie początkowej, bo przecież, przynajmniej w rządowej telewizji, przygotowani byliśmy doskonale, a doskonałości nie powinno się poprawiać, jako że ze szczytu wszystkie drogi prowadzą w dół. No, może tylko trzeba będzie bardziej uważać z maseczkami i albo tak rzecz załatwić, żeby złowroga „Gazeta Wyborcza” w bezsilnej złości zeżarła własny jęzor lodowcowy, albo zawczasu dokonać podziału rynku tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Wprawdzie przysłowie mówi, że jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, ale to tylko tak się mówi, bo inne przysłowie powiada, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści.
Jak Jarosław z Jarosławem
Jeszcze przed tygodniem cały nasz nieszczęśliwy kraj zastygł w oczekiwaniu, co przyniesie najbliższa przyszłość. Oczekiwania krążyły wokół pobożnego posła Jarosława Gowina, który sprzeciwił się drugiemu, Jeszcze Ważniejszemu, a właściwie nie tyle „jeszcze Ważniejszemu”, tylko po prostu Najważniejszemu Jarosławowi w sprawie wyborów prezydenckich. Obudziło to wielkie nadzieje, zwłaszcza Wielce Czcigodnego posła Pupki, który – jak się okazało – prawdopodobnie był wynalazcą posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na prezydenta w tegorocznych wyborach prezydenckich. Konieczność znalezienia jakiegoś kandydata w miejsce Donalda Tuska, któremu Nasza Złota Pani zabroniła kandydowania w tych wyborach, najwyraźniej skłoniła posła Pupkę do wysunięcia tej kandydatury zastępczej, za którą przemawiały pozory racjonalności. Rzecz w tym, że posągowa pani Małgorzata zebrała w Warszawie podczas wyborów parlamentarnych ponad 400 tysięcy głosów. Ale to był jedynie pozór racjonalności, bo posągowa pani uzyskała te głosy tylko, a przynajmniej przede wszystkim dlatego, że te wybory, zwłaszcza w Warszawie, miały charakter plebiscytowy: za Kaczyńskim, czy przeciwko niemu, więc gdyby nawet przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu jakiś współczesny Kaligula wystawił kandydaturę swego konia Incitatusa, to i on dostałby pewnie 400 tysięcy głosów. Kiedy jednak posągowa pani zaczęła przemawiać własnym słowami, czar prysnął w jednej chwili i jej notowania zaczęły pikować w dół, aż osiągnęły poziom błędu statystycznego. W tym samym czasie, dzięki epidemii zbrodniczego koronawirusa, zaczęły rosnąć notowania prezydenta Andrzeja Dudy, które poszybowały niemal do 60 procent, co stwarzało nadzieję, że wygra on w pierwszej turze – ale pod warunkiem, że wybory odbędą się właśnie teraz, najlepiej 10 maja. Stąd też Najważniejszy Jarosław bardzo na ten właśnie termin nalegał, nie bez słuszności obawiając się, że jeśli zostaną przesunięte, na przykład do sierpnia, kiedy to zaczną objawiać się ekonomiczne skutki rządowych restrykcji epidemicznych, to sytuacja może się odwrócić. Nie do tego stopnia, by prezydent Duda nie przedostał się do drugiej tury, bo na pewno by się przedostał, ale w drugiej turze spotkałby się prawdopodobnie z Szymonem Hołownią, który wysforował się na drugie miejsce w sondażach, a przede wszystkim – którego popierają i Amerykanie i stare kiejkuty i bezpieczniacy - a wtedy rysuje się groźba, że nieprzejednana opozycja, czyli obóz zdrady zaprzaństwa poprze kandydaturę Szymona Hołowni, więc trudno powiedzieć, kto by wówczas wygrał. Nawiasem mówiąc, ta kombinacja jest całkowicie zgodna ze spiżową uwagą klasyka demokracji Józefa Stalina, że w demokracji sprawą najważniejszą – jeszcze ważniejszą od liczenia głosów – jest przygotowanie wyborcom prawidłowej alternatywy. A alternatywa jest prawidłowa wtedy, gdy bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane. Z tego punktu widzenia kandydatura Szymona Hołowni jest nawet lepsza od kandydatury pana prezydenta Dudy, bo pan Hołownia nie tylko nie ośmieli się usiąść w obecności starszych i mądrzejszych, ale będzie się ich słuchał w stopniu jeszcze większym, niż pan prezydent. Zatem – periculum in mora - i właśnie dlatego pobożny poseł Jarosław Gowin uznał, że może sprzeciwić się Najważniejszemu Jarosławowi – że jeśli ten nie zgodzi się na przesunięcie terminu wyborów, to jego partia nie poprze w Sejmie nowelizacji kodeksu wyborczego, którą Senat, po 30-dniowej obstrukcji, odrzucił. Wprawdzie Najważniejszemu Jarosławowi udało się wyłuskać z partii pobożnego posła Gowina co najmniej trzech, a być może nawet pięciu posłów, ale nawet w tej sytuacji rząd nie miałby większości. Toteż obydwaj Jarosławowie negocjowali i negocjowali, aż rządowa telewizja zaczęła już pobożnego posła Gowina brać pod obcasy, może nie aż tak, jak na przykład posłów Konfederacji, którzy, jako ruscy agenci, którym śmierdzą onuce, są jeszcze gorsi nawet od posła Pupki, czy posła Łajzy, niemniej jednak ostatnie słowo nie zostało przecież powiedziane, więc nie było pewności, że w najgorszym razie może się okazać, że pobożny poseł Jarosław też nosi śmierdzące onuce. Najwyraźniej pobożny poseł Gowin poczuł pismo nosem i poszedł z Najważniejszym Jarosławem na kompromis, to znaczy – dogadał się z nim, jak Jarosław z Jarosławem, że wybory zostaną przesunięte, bo niezawisły Sąd Najwyższy orzeknie, że te, które 10 maja się nie odbyły, były „nieważne”. Tak też i ogłoszono całemu ludowi, w następstwie czego koledzy pobożnego posła Gowina głosowali za odrzuceniem uchwały Senatu, co oznaczało przyjęcie nowelizacji kodeksu wyborczego. Rzecz w tym, że w tym momencie zorganizowanie wyborów 10 maja stało się praktycznie niemożliwe – no i dlatego Obydwaj Jarosławowie zdecydowali, że Sąd Najwyższy orzeknie ich „nieważność”. Ale pani sędzia Lemańska, przewodnicząca Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN, słysząc to, nie posiadała się ze zdumienia, skąd Obydwaj Jarosławowie już wiedzą, jak Sąd Najwyższy orzeknie w tej sprawie, skoro sędziowie w Sądzie Najwyższym są jeszcze niezawiślejsi, niż gdzie indziej? Dodatkową komplikację przynosił też art. 129 ust. 1 konstytucji, stanowiący, że Sąd Najwyższy stwierdza „ważność wyboru prezydenta Rzeczypospolitej”, Żeby tedy mógł stwierdzić ważność, albo i nieważność, to najpierw jakiś wybór musiałby się dokonać, a skoro się nie dokonał, to i Sąd Najwyższy nie ma przedmiotu jakiegokolwiek „stwierdzania”. Okazało się, że Naczelnik Państwa znowu zaplątał się we własne nogi, a żeby ten węzeł gordyjski rozplątać, w sukurs pośpieszyła Państwowa Komisja Wyborcza podejmując uchwałę, że 10 maja brak było możliwości głosowania na kandydatów, ponieważ kandydatów nie było. Co prawda kilka dni wcześniej cała Polska mogła obejrzeć w rządowej telewizji debatę z udziałem 10 kandydatów, ale cóż; PKW najwyraźniej chciała w ten sposób oddać przysługę, jeśli nawet nie Polsce, to przynajmniej – Najważniejszemu Jarosławowi. Ale to zaplątanie się we własne nogi musiało zirytować Naczelnika Państwa, toteż wrócił do „koncepcji” wyborów majowych, tyle że albo 17-go, albo 23-go maja. Konkretnie miała to ogłosić pani marszałek Sejmu Elżbieta Witek, ale jak dotąd jeszcze nie wie, co myśli, bo nie wiadomo, co będzie, zwłaszcza jeśli pobożny poseł Gowin, zorientowawszy się, że Naczelnik Państwa swoim zwyczajem go wyrolował, znowu zacznie mu się stawiać.
Tymczasem klub Zjednoczonej Prawicy, czyli PiS z satelitami, 12 maja złożył autopoprawkę do własnej nowelizacji kodeksu wyborczego, przewidującą wybory mieszane, to znaczy – korespondencyjne, albo osobiste. W chwili, gdy to piszę, trwa w Sejmie debata, a wszystko znowu zależy od tego, jak zachowają się koledzy Jarosława Mniejszego, czyli pobożnego posła Gowina.
Tymczasem prawdziwy spektakl nieudolności wynikającej z politycznego zacietrzewienia przedstawił niezawisły Sąd Najwyższy, Pełniący obowiązki Pierwszego Prezesa tego Sądu prof. Kamil Zaradkiewicz zwołał był Zgromadzenie Ogólne sędziów, żeby wybrało spośród siebie 5 kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa, spośród których pan prezydent wybierze na to stanowisko jakiegoś swojego faworyta. Odpowiednie quorum nawet się zebrało, ale przez kilka dni nie potrafiło wybrać nawet komisji skrutacyjnej, co, pokazuje, że sędziowie nie tylko znają, ale podzielają spiżowe spostrzeżenie klasyka demokracji Józefa Stalina, że ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy. W tej sytuacji pan prof. Zaradkiewicz sam wybrał członków tej komisji, ale praworządni sędziowie uznali, że to przestępstwo, zbrodnia niesłychana, więc kotłowanina trwa w najlepsze. Jak tak dalej pójdzie, to poczynając od Sądu Najwyższego, wszyscy sędziowie wyaresztują się wzajemnie i w ten sposób może dojść do tzw. opcji zerowej. Na widok tego że Sąd Najwyższy przez tyle dni nie może poradzić sobie z tak w końcu prostą czynnością, jak wybór spośród siebie 5 kandydatów na Pierwszego Prezesa, nikt nie może się już dziwić katastrofalnej sytuacji w polskim wymiarze sprawiedliwości, bo - jak wiadomo – ryba psuje się od głowy, a przeraźliwy smród tego rozkładu bije aż pod nozdrza Najwyższego.
Nadjeżdżają jeźdźcy Apokalipsy?
Wymowni Francuzi powiadają, że nasze marzenia się spełniają, zwłaszcza gdy nie staramy się o to zbyt usilnie. Zresztą nie tylko dlatego; pewna powściągliwość w forsowaniu marzeń wskazana jest również ze względu na przestrogę, jakiej jeszcze w głębokiej starożytności udzielił Platon , wołając: „Nieszczęsny. Będziesz miał to, czegoś chciał!” W podobnym duchu wypowiedział się raz nawet sam Pan Jezus, opowiadając świętej siostrze Faustynie Kowalskiej, w jaki sposób postępuje z zatwardziałymi grzesznikami. - Upominam ich – powiedział – głosem sumienia, głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody mogące doprowadzić ich do opamiętania, a kiedy nic nie pomaga – spełniam wszystkie ich pragnienia. To nawet dowcipna metoda karcenia, o czym mógł przekonać się pan Kazimierz Marcinkiewicz, który aż tyle szczęścia z pewnością się nie spodziewał. Cóż dopiero w przypadku Naczelnika Państwa, który postanowił przeprowadzić wybory na prezydenta Dudę 10 maja? Nie ulega wątpliwości, że starał się o to usilnie, może nawet zbyt usilnie, więc nie jest wykluczone, że właśnie to szalenie skomplikowało sytuację w naszym nieszczęśliwym kraju. Władająca nim menażeria z jednej strony podporządkowała wszystkie swoje poczynania, by wola Naczelnika Państwa zatriumfowała, a z drugiej – by do tego triumfu woli nie dopuścić. W ten sposób jednak i z jednej i z drugiej strony, podporządkowała się Naczelnikowi, który w ten sposób nie tylko organizuje im wszystkie czynności, ale nawet przedmiot myślenia. Jak on białe, to oni czarne, więc gdyby tak Naczelnik Państwa ogłosił, że już nie chce, by wybory na prezydenta Dudę odbyły się w maju, to nieprzejednana opozycja, ci wszyscy wyjrzali z rozporka Umiłowani Przywódcy, jeden przez drugiego zaczęliby się domagać, by koniecznie odbyły się w tym właśnie miesiącu, podpierając się kategorycznymi opiniami utytułowanych mądrali – tych samych, którzy dzisiaj na obstalunek wygłaszają opinie dokładnie odwrotne. Dzieje się tak między innymi ze względu na towarszyszące Umiłowanym Przywódcom poczucie całkowitej bezkarności, będące konsekwencją niepisanej zasady, konstytuującej III Rzeczpospolitą: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych. Czyż nie dlatego właśnie pani marszałek Elżbieta Witek i pan poseł Gawkowski z Lewizny tak nerwowo zareagowali na wystąpienie posła Grzegorza Brauna, który przypomniał, jak to podczas Insurekcji Kościuszkowskiej w Warszawie wieszano targowiczan? Pani marszałek wysunęła przeciw posłowi Braunowi argument, że „mamy wiek XXI” - jakby to była jakaś gwarancja bezkarności każdego bęcwalstwa. Co prawda pewne przesłanki za tym przemawiają, między innymi w postaci przezornego wykreślenia w konstytucji kary chłosty. Tymczasem gdyby została ona przywrócona, to nie byłoby problemu z tym, jak skarcić jakiegoś zasrańca, który publicznie pali biało-czerwoną flagę pod pretekstem, że państwo polskie krzywdzi sodomitów. Zamiast uczyć go rozumu przy pomocy więzienia, czy grzywny, rozsądniej byłoby nauczyć go rozumu przez tyłek – bo taką naukę, w postaci np.15 kijów, nawet głupek zapamiętałby do końca życia w dodatku – z pożytkiem dla siebie. O słuszności takiego podejścia można przekonać się w Singapurze, gdzie za wyrzucenie na ulicy niedopałka papierosa, czy wyplucie gumy, grozi kara chłosty w wymiarze 6 kijów, dzięki czemu czystość panuje tam nawet w dzielnicy hinduskiej. Tymczasem nasi Umiłowani Przywódcy, nawet za wyjście obywatela na ulicę bez kagańca, z upodobaniem stosują kary grzywny w wysokości co najmniej 5, a w porywach – nawet 30 tysięcy złotych. Najwyraźniej albo utracili poczucie rzeczywistości, albo też nigdy normalnie nie pracowali na swoje utrzymanie i nie wiedzą, ile się trzeba napracować, by zarobić 5 tysięcy złotych. Pewne nadzieje wzbudził protest, jaki 7 maja przeprowadzony został w urzędach skarbowych, gdzie walczący o podwyżkę wynagrodzeń pracownicy na 15 minut wyłączyli komputery. Jednak niewielka to nadzieja, bo – po pierwsze – tylko na 15 minut, a po drugie – jedna jaskółka nie czyni wiosny. Gdyby tak urzędy skarbowe zastrajkowały na przykład na rok, albo dłużej, to zaraz gospodarka ruszyłaby z kopyta, bez konieczności obmyślania jakichś „antykryzysowych tarcz”. Ale to jest zbyt piękne, by było prawdziwe, więc zgodnie z prawem Murphy’ego, jeśli tylko coś złego może się stać, to na pewno się stanie.
A na to właśnie wskazuje napięcie, jakie pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa rośnie między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Po pretekstem - bo jeszcze przed wybuchem epidemii, Kongres uchwalił ustawę o wzmacnianiu międzynarodowej pozycji Tajwanu, co już w samej intencji służyć miało eskalacji napięcia we wzajemnych stosunkach. Nic dziwnego, że teraz pan Pompeo, sekretarz stanu w administracji prezydenta Trumpa twierdzi, że „są dowody”, iż zbrodniczy wirus jest rezultatem wypadku przy pracy w laboratorium w Wuhan, albo nawet czegoś gorszego. Chińczycy oczywiście twierdzą, że żadnych dowodów nie ma, więc w tej sytuacji warto przypomnieć, że pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda. A perspektywa wojny wydaje się coraz bardziej prawdopodobna również dlatego, że walka ze zbrodniczym koronawirusem może doprowadzić, jeśli nawet nie do głodu w sensie dosłownym, to z pewnością – do niedostatku, a wtedy walka o byt może zostać pozbawiona wszelkiej staroświeckiej rewerencji. To z kolei może doprowadzić do przyspieszonej i radykalnej depopulacji, o której marzy Bill Gates i którą postuluje znakomicie ukorzeniony pan prof. Ehrlich z Pensylwanii – żeby ludność świata została zredukowana do najwyżej miliarda osobników – by jednak było komu pożyczać pieniądze na wysoki procent. W wiekach poprzedzających wiek XXI, z którego taka dumna jest pani marszałek Witek, choć przecież ten wiek nie jest żadną jej zasługą, ani wynalazkiem - zbrodniczy koronawirus, nazywany był „powietrzem”. On właśnie świetnie się do tego nadaje tym bardziej, że precyzyjnie uderza w schorowanych starców, przysparzających najwięcej zgryzot społecznym ubezpieczalniom. Jeśli tedy następstwem „powietrza”, a konkretnie – walki z nim, może być „głód”, który ściągnie na świat „wojnę” - to znaczy, że spoza horyzontu słychać już tętent koni wszystkich czterech jeźdźców Apokalipsy. W ten sposób mogą spełnić się marzenia i Billa Gatesa i profesora Ehrlicha, to i oczywiście - „głębokich ekologów”, tak zatroskanych o przyszłość planet.
Polska w Unii Europejskiej.
CAŁA MROCZNA PRAWDA
Stanisław Michalkiewicz mówi, czy ma jakiekolwiek pozytywne spostrzeżenia, co do działań w gospodarce Lecha i Jarosława Kaczyńskich, o zagrożeniu militarnym ze strony Niemiec, Konfederacji, monarchii w Polsce i Unii Europejskiej w kontekście Polski.
© Stanisław Michalkiewicz
17-19 maja 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
17-19 maja 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz