Archeologia i socjalizm
Ci, którzy nie kupili pierwszego i drugiego tomu Baśni socjalistycznej, mogą nie uwierzyć w to, iż najważniejszym członkiem partii znanej jako Wielki Proletariat nie był bynajmniej Ludwik Waryński. To się tak mówi, a prace rzekomo naukowe, podkreślające wartość postaci i misji pana Ludwika, ściemę tę utrzymują, ale prawda była inna. Najważniejszym członkiem Wielkiego Proletariatu był hrabia Włodzimierz Zubow, ożeniony z Zofią Billewiczówną ciotką Józefa Piłsudskiego. Mnie zawsze do łez radości doprowadzają różni demaskatorzy Ziuka, którzy wskazują na jego niepiękne czyny, na rzekome zlecenia skrytobójstw, przy czym w kwestii tej starannie omija się zlecenie na Narutowicza, za to podkreśla „zlecenie na Zagórskiego”, na rozrywkowy sposób prowadzenia się i lekki stosunek do obyczajów. Ludzie ci, jak to powiedział dawno temu Mikołaj Kopernik, doszukują się błędów w cyfrach na trzecim i piątym miejscu po przecinku, a nie widzą błędów w jednościach. Nie rozumieją i nie chcą zrozumieć z jakiej tradycji wyszedł Józef Piłsudski i w jakiej, niejawnej organizacji się wychował. Tak to trzeba nazwać, choć poza mną nikt tego nie czyni. Przypomnę najpierw może kwestię eksperymentów dokonywanych w olbrzymim majątku, który ojciec Piłsudskiego objął po ślubie z Billewiczówną – ponad 10 tysięcy hektarów. W tym czasie magnaci kresowi, tacy których Piłsudski później tępił, na przykład Edward Woyniłłowicz dysponowali areałem o wiele mniejszym, ok 500 ha. No, ale to oni byli wskazywani, jako ci, którzy muszą ugiąć się pod presją nadchodzących czasów. Piłsudski nie musiał, bo jego ojciec, eksperymentując w tym wielkim majątku, wszystko zaprzepaścił, a swoją żonę doprowadził do śmierci. Rodzina Zubowych, wywodząca się, a jakże, od Płatona Zubowa, co było w czasach Piłsudskiego już tylko powodem do żartów, rozciągnęła parasol ochronny nad rodziną Piłsudskich i nie dała im zginąć. Zubow należał do Proletariatu, potem się z niego wypisał, miał majątek i wielkie stosunki u dworu. Tak wielkie, że nie było wywrotowca, którego by nie mógł wyciągnąć z tiurmy. No chyba, że nie chciał.
Opisane tu ramy działalności socjalistycznej, niepodległościowej i przestępczej, nie mieszczą się w głowach krytyków Ziuka, bo oni by koniecznie chcieli zniszczyć Piłsudskiego i ocalić Dmowskiego. Jeden mit przeciwko drugiemu, to jest cała dyskusja. Żadna postać, ani żadna sytuacja, która wyłania się gdzieś tam, z tyłu, nie może zaburzyć tej prostackiej wizji, utrzymywanej nie wiadomo właściwie po co. Po to, żeby paru kolegów mogło zrobić jakieś rzekome kariery w mediach i na uczelniach. Poza tym kwestie istotne, o których tu piszemy są trudne do przekazania publiczności. Tę zaś łatwo znudzić i stracić jej poparcie oraz zainteresowanie. No, a odzyskanie tego, to już wyższa szkoła jazdy. Ja się nie boję ryzyka, dlatego napisałem trzy tomu Baśni socjalistycznej.
Teraz pora zdradzić czego tam nie umieściłem. Otóż Ludwik Krzywicki, na którego się wielokrotnie powoływałem, opisuje swoje zatrudnienia letnie na Żmudzi w latach 1901 – 1913. I robi to z wdziękiem zawodowego kłamcy. Oto, przypadkiem kiedyś trafił na informacje o tak zwanych pilkalniach, czyli o starych wałach ziemnych, kryjących średniowieczne, a może i wcześniejsze grodziska. Potem pan Ludwik zajął się gromadzeniem dokumentacji dotyczących tychże pilkalni, a następnie, korzystając z gościny hrabiego Zubowa, rok w rok przyjeżdżał na Żmudź, dokonywał pomiarów i prowadził prace archeologiczne, rozgrzebując te pilkalnie i płacąc chłopom wykonującym tę robotę, po kilka kopiejek za jeden znaleziony artefakt. Oczywiście pan Ludwik nie mógł płacić ze swoich pieniędzy, albowiem był aspirującym intelektualistą, a wykopki archeologiczne, prowadzone rok w rok, przez dwanaście lat muszą kosztować. Szczególnie jeśli są prowadzone niejako w opozycji do państwowego, rosyjskiego programu wykopalisk, prowadzonego w tym samym czasie, który został przez Krzywickiego skompromitowany. Urzędnicy bowiem, poinstruowani przez centralę o konieczności wskazywania owych pilkalni, wypisywali w raportach bzdury, chcąc się zasłużyć i podnieść swoje znaczenie. Krzywicki tego nie robił. On prowadził solidne wykopaliska. I to jest zaskakujące oraz dziwne, albowiem jestem przekonany, choć mogę się mylić, że studentom archeologii nie wspomina się dziś ani pół słowem o działalności Ludwika Krzywickiego, znanego jako socjolog, politolog, pisarz i działacz polityczny. O tym, żeby był on pionierem archeologii nikt nie wspomina.
Nie słyszałem też, żeby jakiś tropiciel masonerii, zajął się tą kwestią, albowiem oni mogą bez ustanku stukać dziobem w jedno i to samo miejsce, wskazując przeniewierstwa organizacji niejawnych i ich niecne plany, które doprowadzą wkrótce do zniewolenia nas wszystkich za pomocą podskórnych czipów. Kto by się, wobec takiego zagrożenia, przejmował jakimiś wykopaliskami na Żmudzi? Głupek chyba jakiś tylko. Kogo to zresztą obchodzi.
No, ale żarty na bok, wracajmy do Krzywickiego. Pan Ludwik, przygotowywał się do swoich badań terenowych, wykonywanych niemałym nakładem pracy i środków bardzo starannie. Najpierw studiował źródła, a potem dokonywał pomiarów w terenie i robił rozpoznanie. Pomagali mu w tym wszyscy, miejscowi ziemianie o niemieckich nazwiskach, litwomańscy duchowni katoliccy, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z Polską, no i rzecz jasna hrabia Włodzimierz Zubow, który gościł pana Ludwika u siebie, a jeśli go akurat nie było, to pan Ludwik spał u jego zarządcy Janowicza, kolejnego po Zubowie i Waryńskim, członka Wielkiego Proletariatu. On też miał areał, też gospodarzył, ale zajmował się również administracją majątku Zubowych. I teraz mała dygresja – mając to wszystko przed oczami, ta kretynka Orzeszkowa, pisze książkę tak idiotyczną jak „Nad Niemnem”. To jest w mojej ocenie po prostu niezwykłe. Mam na myśli skalę kłamstwa i manipulacji, które musimy przeżuwać do dziś. To tak, jakbyśmy byli bydłem rogatym, a ktoś karmił nas pomalowanymi na zielono torbami foliowymi, my zaś musielibyśmy udawać, że to trawa. I jeszcze ten plastik przerabiać w brzuchu, nie wytwarzając przy tym gazów. No dobra, miałem nie żartować. Pan Ludwik w swoich wspomnieniach, wymienia takie oto, dla przykładu źródła, cytuję cały fragment
W piśmiennictwie litewskim i nielicznych wzmiankach na stronicach dzieł polskich znajdowałem jedynie luźne wzmianki, co umożliwiły stworzenie kartoteki pilkalnianej, ale podawały nic ani o ich budowie wewnętrznej, ani o ustroju obronnym dawnej Żmudzi, którego były rozsianymi ogniwami, ani w końcu o ich liczbie. Zaciekawiony zajrzałem do kronik krzyżackich, do układanych przez Zakon przewodników, którędy najłatwiej byłoby zbrojnym wyprawom dostać się na Litwę. Tam właśnie zetknąłem się z pilkalniami w ich roli obronnej, jako strażnicami bezpieczeństwa publicznego. Aż w końcu rok 1900 zwrócił mnie całkowicie na drogę badań nad tymi pomnikami.Kiedy to przeczytałem, myślałem, że śnię. Przebrnąłem swego czasu przez kilka książek o historii zakonu krzyżackiego, ale w żadnej nie znalazłem wzmianki o przewodnikach dla rycerzy wyprawiających się w celach rabunkowych na Litwę. Być może czegoś nie zauważyłem, nie doczytałem, albo zapomniałem, ale jeśli ktoś zetknął się z takimi tekstami, albo opracowaniami na ich temat, bardzo proszę coś o tym napisać. Zagadką pozostaje kto owych dokumentów Ludwikowi Krzywickiemu dostarczył i w jakiej formie to zrobił. Przyniósł mu gotowe pergaminy? Broszury może? Jak to wyglądało i gdzie jest dziś? Wyznaje nam Ludwik Krzywicki, że nie mógł jeździć do Berlina w czasie prac nad pilkalniami, nie mógł korzystać z tamtejszej biblioteki, bo mu źli urzędnicy odmówili paszportu. No, ale skądś to wszystko przecież wziął.
Nie mogę w tym miejscu opowiedzieć żadnego dowcipu, bo a nuż to wszystko prawda. Na jedno tylko chciałem zwrócić uwagę, choć pewnie wszyscy już to zauważyli. Badania terenowe i kwerendy Krzywickiego służyły podkreśleniu znaczenia i siły litewskiej organizacji państwowej w średniowieczu. I z całą pewnością były przez kogoś finansowane. Miał bowiem przy sobie Ludwik Krzywicki, jak sam pisze – …duży aparat Groetza (klisza 9 na 12 cm). Chodzi o aparat fotograficzny, przedmiot nie tani i z pewnością rzadko oglądany wśród żmudzkich pagórków. A jednak pan Ludwik i Wincenty Janowicz, konkretnie zaś ten ostatni, dźwigali go skacząc przez miedzę w drodze do kolejnego, zagadkowego obiektu ziemnego stojącego gdzieś na polu Zubowych, Piłsudskich lub Skirmuntów.
Na dziś to tyle. Nie mam dobrej pointy do tego tekstu. Będę jeszcze ten wątek kontynuował, bo to jest niezwykłe. Myślałem nawet o wznowieniu wspomnień Krzywickiego, ale myślę, że nikt ich nie kupi. Nie da się bowiem wytłumaczyć ludziom ile ważnych treści one kryją. Nauczeni bowiem jesteśmy, a winę za to ponoszą demaskatorzy tropiący masonów, czytać tylko te rewelacje, które zostaną nam wskazane palcem, przez uprzednio wykreowany autorytet w dziedzinie demaskacji. Krzywicki zaś to socjalista, więc na pewno kłamie i nie ma sensu się w jego prozę zagłębiać. O, żeby ci wszyscy ludzie, o których tu wspominam potrafili tak pisać prawdę jak Krzywicki kłamie, to byśmy dopiero mieli się czym podniecać.
Dzisiaj polecam książkę Szymona, co oczywiste oraz trzy tomy socjalizmu.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wieki-brazu-i-zelaza-tom-i-nowa-ksiazka-szymona-modzelewskiego/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/
Między Altranszadem a Połtawą (1)
Prymas Michał Radziejowski
Na początek dwie kwestie. Wczoraj zorientowałem się, że to, co jest dla mnie oczywiste, nie może być już oczywiste dla ludzi, którzy dorosłe życie rozpoczęli dziesięć lat temu. Kiedy ja piszę – Wielki Proletariat, to mam przed oczami 100 zł z Waryńskim, które było najczęściej oglądanym w PRL banknotem. Ludzie ode mnie młodsi nie wiedzą z czym i z kim tę nazwę skojarzyć. Myślę, że łatwiej jest promować treści dotyczące czasów dawniejszych niż epoki socjalistów, bo ci co rozpoznają szczegóły, albo je wręcz pamiętają, stawiają dyskusję na poziomie dla młodszych niedostępnym.
Kwestia druga. Czasy, o których zamierzam pisać w związku z książką księdza biskupa Jana Kopca, są tak pogmatwane, że jedynym sposobem na ich zrozumienie jest przedstawianie po kolei wszystkich osób dramatu, jaki rozegrał się w Polsce w od śmierci Jana III do roku 1709. Postaci te są po pierwsze fascynujące, po drugie nieznane, po trzecie w większości zdegenerowane i uwikłane, co ułatwia ich prezentację. Dobrze też by było, gdyby w związku z każdą z nich można było opowiedzieć jakąś anegdotę. Akurat jeśli idzie o księdza prymasa Michała Radziejowskiego, ja taką anegdotę mam. Oto ona.
Na pierwszym roku historii sztuki poczułem się gorzej niż rozczarowany. A stało się tak za sprawą pewnego asystenta, który ponoć (ja tego nie słyszałem) opowiadał publicznie iż jest tylko sługą profesora wykładającego historię sztuki nowożytnej polskiej. Ten ostatni już nie żyje, sprawdziłem. Nazwisko zaś tego pierwszego zachowam w tajemnicy. Ów sługa zaprowadził nas kiedyś do kościoła św. Krzyża, który znajduje się naprzeciwko uniwersytetu i pokazał nam tam złotą figurę w szatach biskupich, klęczącą i wykonującą bardzo dramatyczne gesty. Pan ów, a mam na myśli sługę profesora, a nie złoconą figurę, był człowiekiem niewysokim i w mojej ocenie dziwnym. Patrzył najpierw na nas bardzo uważnie, a potem zapytał, czy wiemy kim był człowiek, którego ta figura wyobraża. Nie mieliśmy pojęcia rzecz jasna, bo nie zdaje się na historię sztuki, z powodu figur stojących w kościołach, tylko z powodu treści książek Nienackiego, do czego rzecz jasna nie można się przez całe studia przyznać. Powoduje to pewien dyskomfort, ale daje się z tym żyć. Sługa profesora, który jak wielu młodych asystentów, reprezentował wobec studentów postawę roszczeniową, to znaczy uważał, że oni powinni wszystko wiedzieć i wszystko rozumieć, a do tego jeszcze wyrażać niekłamany podziw dla postaci takiej jak on, patrzył na nas bardzo długo i bardzo uporczywie. Potem, jakby mało było tego upokorzenia, straconego czasu i nerwów – mógł nam przecież wytłumaczyć o co chodzi, ale nie, wolał nas dręczyć – podchodził do każdego z osobna i patrząc z dołu do góry, prosto w oczy pytał – a pan wie kto to? A pani wie kto to? Nikt nie wiedział, a nawet jeśli ktoś wiedział ( na przykład Grażyna, Marek, Anka albo Magda) i tak siedział cicho, żeby nie łamać solidarności grupy. Trwało to i trwało, minęła ponad połowa zajęć, kiedy sługa profesora wyznał nam wreszcie, że ta złocona figura, to prymas Michał Radziejowski. Nic mi to w owym czasie rzecz jasna nie powiedziało. Pan, który mówił, że jest sługą profesora, zniknął wkrótce z naszego życia, ale nie stało się ono przez to wcale łatwiejsze.
Prymas Michał Radziejowski, mógłby stać się symbolem epoki, ale nie ma na to szans. Epoka bowiem, w której żył, nigdy nie znajdzie swojego piewcy, albowiem nie ma w niej nic co mogłoby zainspirować młode, szlachetne dusze, chcące czerpać wzory postaw z przeszłości. A wiadomo, że dla takich właśnie osób podejmują swój trud pisarze. I dobrze, że tak się nie stanie, ponieważ możemy się nią w spokoju zająć my – ludzi w pewnym już wieku, sporo rozumiejący.
Nie mam zamiaru opisywać tu całego, przebogatego życia księdza prymasa, chcę jedynie wskazać kilka momentów, które je zdeterminowały. Jeśli ktoś myśli iż fakt, że Michał Radziejowski był synem najczarniejszego zdrajcy Hieronima Radziejowskiego, w jakiś sposób zaważył na jego życiu, ten jest w błędzie. Nie miało to najmniejszego znaczenia. A jeśli nie miało, to znaczy, że my, czytając wszystkie książki o historii XVII i XVIII wieku nie mamy o ówczesnej polityce i jej składowych zielonego pojęcia. I nikt nam nie zamierza tych arkanów wyjaśnić. Co w takim razie miało wpływ na życie Michała Radziejowskiego? Przede wszystkim pokrewieństwo z Janem Sobieskim. Tak, właśnie, król Jan III był kuzynem syna ober zdrajcy, a sam jak pamiętamy, do dostatnich chwil trzymał się Szweda okupującego kraj i wiązał z nim jakieś tam nadzieje. Owa relacja pomiędzy kuzynami nie była bynajmniej łatwa i nie rozpoczęła się od razu. Musiały zajść tak zwane okoliczności szczególne. Te zaś miały miejsce we Francji. Tam bowiem wysłano Michała, żeby uczył się na oficera i wrócił do kraju z wiedzą, determinacją i zapałem do służby i reformowania armii. Niestety zły los zrządził inaczej. Jak wiemy, od tamtych czasów wiele się przecież nie zmieniło, młodzież męska zajmująca się ćwiczeniami wojskowymi, dostaje czasami tak zwanego małpiego rozumu. Oto ulubioną rozrywką bogatych kadetów, ćwiczących w Paryżu, było podrzucanie jednego w prześcieradle do góry, nad kamienną posadzką. I kiedyś takiego jednego podrzucali, a jak spadał, to Michał Radziejowski nie utrzymał swojego kawałka prześcieradła. Co za pech. Kolega huknął o posadzkę i już się nie podniósł, był całkiem martwy. Nie byłoby może z tego wielkiej tragedii, ale okazało się, że to pociotek kardynała Mazariniego, kierownika francuskiej polityki zagranicznej. Radziejowski od razu się ukrył, a jeszcze tej samej nocy uciekł do Polski, ostro popędzając konia.
Będąc już w kraju, ani nie spojrzał w kierunku atrybutów sztuki wojennej. Został duchownym, a później, z polecenia, wręcz wyraźnego rozkazu króla Jana, biskupem warmińskim. Kapituła i stany pruskie przyjęły go chłodno, bo nominacja była wymuszona, ale jednak, po długich targach z królem, to znaczy po wskazaniu także innych kandydatów, spośród których kapituła wybrała kandydata królewskiego, jakoś tym biskupem został.
I teraz dochodzimy do pierwszej kontrowersji, której, zaślepieni emocjami, ani nie rozumiemy, ani nie chcemy poznać. Dotyczy zaś ona polityki stolicy apostolskiej wobec sił rządzących Polska i Litwą. Tak to chyba trzeba określić, albowiem nie ma mowy przecież o żadnej „polityce wobec Polski”. Oto prymasem, po zgonie Jana Stefana Wydżgi, miał zostać biskup poznański Stefan Wierzbowski. No, ale nim nie został, a to z powodu wyraźnego oporu Rzymu. Wierzbowski był protegowanym króla, został dobrze przyjęty przez kapitułę i wszystko wyglądało świetnie, ale okazało się iż papież Innocenty XI go nie chce. Dlaczego? Albowiem ksiądz biskup przystąpił do konfederacji gołębskiej i wraz z innym hierarchą, biskupem chełmskim Stanisławem Babskim, złożył z urzędu prymasa Prażmowskiego. Były też inne powody, takie jak pozwolenie na ślub Hieronima Lubomirskiego z Konstancją Bokum, ale to jest sprawa mniejszej wagi. Chodzi o to, że hierarchowie łamiący prawa Kościoła, nie mieli na co liczyć w Rzymie, nawet jeśli popierał ich sam król, kapituła i miejscowe mafie.
Wierzbowski był więc tylko nominantem na stanowisko prymasa. Zmarł zresztą wkrótce i wtedy król przedstawił swojego nowego protegowanego, czyli Michała Radziejowskiego. Kapituła zatwierdziła wybór jednomyślnie, albowiem biskup warmiński dał się poznać jako dobry organizator, zapobiegliwy gospodarz i człowiek przytomny. Był do tego jeszcze krewnym króla, tak więc nic nie zapowiadało tragedii. Michał Radziejowski rzeczywiście był dobrym organizatorem i człowiekiem zapobiegliwym, ale wszystkie trudy podejmował z myślą o sobie i o wyniesieniu swojej osoby, a także otoczeniu jej jak największym blaskiem i splendorem. Dziś, kiedy o tym czytamy, sprawy te wydają nam się śmieszne i niepoważne. Ja jednak chcę przypomnieć, że były to czasy, kiedy ludzie przywiązywali wagę do atrybutów władzy jawnej i świętej. Tak więc gdy prymas kazał nad swoim krzesłem w senacie ustawić purpurowy baldachim, do czego w żadnym razie nie miał prawa, a wieść ta rozeszła się szerzej, panowie senatorowie musieli blokować drzwi z obawy iżby panowie posłowie, napierający na one z drugiej strony, nie roznieśli księdza prymasa na szablach. Były to jednak czasy już późniejsze.
Wróćmy jednak na chwilę do konfederacji gołąbskiej, która została zawiązana przez króla i szlachtę, przeciwko magnatom i Sobieskiemu. To jest ciekawy moment, bo kwestią było czy Polska i Litwa staną się tureckimi protektoratami, czy nie. Ja tego dziś nie wyjaśnię, ale chcę tylko wskazać jak złożony jest problem. Do obrońców Kamieńca, Turcy strzelali z francuskich armat, obsługiwanych przez francuskich oficerów. Konfederacja gołąbska została zawiązana po to między innymi, by zakończyć wojnę i wynegocjować jakiś traktat z Turkiem. Król Michał Korybut Wiśniowiecki, popierany przez Wiedeń, pragnął tego pokoju, a z kolei hetman wielki koronny, Jan Sobieski, wówczas popierany przez Francję, parł do wojny i rewizji faktów jakie stworzyła kapitulacja Kamieńca. Wszystko to wskazuje, że w epoce kojarzonej przez nas z Janem Sobieskim, sprawy widoczne i rozpoznawalne miały chyba znaczenie drugorzędne, a kwestie istotne i takież podziały, obecne były gdzieś na zapleczu. I tak się to ciągnęło aż do rozbiorów.
Wracajmy do Radziejowskiego. Zanim został prymasem, król zrobił zeń kardynała, co wymagało wielu zabiegów w Rzymie. Po tej nominacji, coś się Radziejowskiemu stało i zaczął domagać się, na przykład, by król w listach tytułował go swoim czcigodnym przyjacielem. Uważał, że przy stole należy mu się miejsce przy królu, przed jego synami nawet. Owo pierwszeństwo wymuszał, nie siadając w ogóle do królewskiego stołu, ale ustawiając sobie krzesło tuż za krzesłem królewskim. Nie jadł wówczas, ale próbował konwersować z władcą. Zmitygował się dopiero wtedy, kiedy awantury zaczęła robić królowa, czyli Maria Kazimiera, osoba o charakterze strasznym, niereformowalnym, posiadająca wielki wpływ na króla. Wtedy Radziejowski przestał, a król w nagrodę zaczął pisać doń w listach – krewnemu naszemu najmilszemu – co nieco księdza kardynała uspokoiło.
W swojej posłudze kapłańskiej, koncentrował się kardynał, a potem prymas, na zajęciach związanych z liczeniem pieniędzy i demonstrowaniem wpływów oraz mocy. I to było ciekawe, a także zaskakujące momentami, albowiem wiązało się z różnymi wyzwaniami natury mistycznej i symbolicznej.Kiedyś przed Wielkanocą, umył nogi dwustu ubogim. To musiało być wydarzenie niezwykłe, zważywszy, że mówimy o człowieku, który inwestował poważne sumy w budowę pałaców, dekorację kaplic, któremu zarzucano, że ma kochankę i syna, a także dąży do najwyższych zaszczytów. Ciekawe, kto tych dwustu ubogich wyselekcjonował?
Najciekawsze w życiu prymasa są rzecz jasna jego zabiegi polityczne po śmierci króla Jana III, w których to zabiegach ujawnił się ponoć wyraźnie, niepiękny charakter hierarchy. Czy aby na pewno był on aż tak odrażający jak piszą? Zważywszy postawę uznanego za legalnego, króla Augusta II, który tuż po koronacji rozpoczął wyniszczającą kraj wojnę zaczepną, postawa Michała Radziejowskiego, może być oceniana inaczej. Może był on po prostu, człowiekiem dobrze poinformowanym, a także świadomym, jaką wagę, ciągle jeszcze, ma jego urząd, pieczęć i słowo. To ostatnie łamał co prawda wielokrotnie i brał za to poważne sumy, ale nie był w tych działaniach odosobniony. Tak czynili wszyscy, usiłując – w mojej ocenie – ocalić swój świat, świat czerwonych baldachimów, koronek, biretów, mantoletów, rzymskich kap i dziwnych iluzji, przed czymś co nieuchronnie się zbliżało.
No, ale to już temat na kolejny odcinek.
CDN
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/
Nuncjusz Lancelotti, Karol Marks i Tata Tasiemka
Gdyby nie Karol Marks, oko moje nigdy nie spoczęłoby na postaci nuncjusza Giovanni Battisty Lancelottiego. Wszystko jednak zaczęło się od kogoś zupełnie innego, od pewnego gdańskiego wynalazcy i tkacza, który próbował ułatwić życie sobie i innym ludziom, ale niestety skończył tragicznie. Opowiadałem już o tym, ale wszyscy pewnie zapomnieli. Sam zresztą nie pamiętam u kogo po raz pierwszy przeczytałem historię Antona Müllera. Później jednak, kiedy już ją rozkolportowałem, dowiedziałem się, że pisał o nim Karol Marks w Kapitale. Dzieło Marksa, to jest w ogóle świetna książka do czytania i każdemu ją szczerze polecam. Szczególnie na niedzielę, kiedy zamknięte są kościoły. Marks bowiem skutecznie leczy z marksizmu, a do tego czyni to w sposób niezwykle ciekawy i zajmujący. Był bowiem pan Karol bardzo sprawnym autorem i miał też dobrych tłumaczy na języki obce. Kapitał kupiłem już dawno, ale zaglądać do niego zacząłem od niedawna. To jest wstrząsające doświadczenie. O tym, że Anton Müller wspomniany jest tam raz jedynie, wiedziałem już wcześniej. Wiedziałem też, że informacja o nim znajduje się w przypisie na stronie 462, gdzie Marks powołuje się na pracę włoskiego księdza Lancelottiego, który w swojej, wydanej w Wenecji w roku 1636 książce, opowiada o pewnym wynalazcy z Gdańska, który diesięć lat wcześniej wykonał kunsztowną machinę do produkcji wstążek. Urządzenie mogło produkować do sześciu wstążek naraz. Był to wielki postęp jeśli idzie o wydajność i sprzedaż.
Nie miałem pojęcia kim był ten, bardzo lekceważąco potraktowany przez Marksa, włoski ksiądz Lancelotti. Okazało się, że to nuncjusz papieski na dworze Zygmunta III Wazy, człowiek ze wszech miar godny uwagi, który stał się wielką inspiracją, dla księdza profesora Tadeusza Fitycha. Badacz ten poświęcił Lancelottiemu całe życie właściwie. W sieci zaś można znaleźć materiały zawierające instrukcje papieskie dla nuncjusza, w nich zaś prawdziwe rewelacje, jakże bliskie naszym czasom i sercom. Nie będę tych instrukcji cytował w całości, chciałbym tylko zwrócić uwagę na dwie ważkie kwestie. Oto stosowne fragmenty:
Misja nuncjuszów z jednej strony nawiązywała do tradycji legatów papieskich, którzy dysponowali pełnią władzy papieskiej, na obszarze legacji, a z drugiej – była konkretnym przejawem centralizacji tejże władzy oraz urzeczywistnieniem kolegialności biskupiej – bardzo istotnego czynnika kontrreformacji w sensie umocnienia aspektu hierarchicznego (klerykalnego) społeczności katolickiej, jako przeciwstawnego idei kapłaństwa laikatu, głoszonej przez eklezjologów protestanckich.Drugi z punktów, które chciałem tu wymienić jest krótki
Odnowienie życia zakonnego zgromadzeń męskich i żeńskich poprzez (między innymi, bo lista jest długa) zlikwidowanie problemu zakonników wagabundów.Uważam, że idea kapłaństwa laikatu, tak żywa w naszym dzisiejszym świecie, szczególnie zaś dziś w Polsce, przed wyborami, także wymaga jakiejś reakcji Rzymu, popartej stosowną instrukcją. Podobnie jak problem zakonników wagabundów.
Zostawiamy jednak te kwestie i wracamy do Antona Müllera. Niestety Marks nie podał adresu bibliograficznego książki nuncjusza i ja jej nie widziałem. Bardzo jednak jestem ciekaw, co takiego skłoniło Lancelottiego do zainteresowania się maszynami tkackimi, których produkcję, na swoje nieszczęście rozpoczął biedny Anton. Być może ktoś dotrze do tekstu i nam tę kwestię tu dokładniej wyłoży. Pora przypomnieć jak się zakończyła ta historia. Oto rajcy miejscy w Gdańsku stwierdziwszy, że produkcja wstążek nie wymaga już ani wtajemniczenia, ani przeszkolenia robotników, ani specjalnego wysiłku, kazali Antona zamordować. Ktoś zadźgał go nożem i wrzucił do Motławy. Biedny Anton naraził się wszystkim, a najbardziej chyba Karolowi Marksowi. Nie dość bowiem, że wymyślił maszynę prostą w obsłudze – wystarczyło posadzić przy niej chłopaka, który poruszając kijkiem, „produkował” naraz sześć wstążek, to jeszcze zburzył Marksowi całą koncepcję wyzysku człowieka pracy przez kapitalistę. I przez to pan Karol musiał dokonywać nie byle jakich wygibasów, żeby swoje pomysły ocalić. Przypis, w którym występują zarówno nuncjusz Lancelotti jak i Anton Müller znajduje się w podrozdziale zatytułowanym Walka między robotnikiem a maszyną. Podaje w tym fragmencie Marks liczne przykłady masowego niszczenia maszyn przez ludzi pracy, którzy widzieli w nich konkurencję i zagrożenie dla swojego bytu. Potem tłumaczy naiwność tych zachowań tym, że był to taki etap w rozwoju społeczeństw. Lud nie rozumiał kto jest jego wrogiem i niszczył maszyny, a jak już zrozumiał, to zabrał się za obmyślanie sposobu zniszczenia kapitalistów. Nie posądzam tu Marksa o naiwność. Posądzam go o żydowski spryt i próbę wyprowadzenia w pole czytelnika i ewentualnych polemistów. To jest bardzo naiwne, albowiem w każdym podawanym przez Marksa przypadku niszczenia maszyn, dokonywanego w XVII i XVIII wieku, widoczni są zleceniodawcy tych aktów wandalizmu. Są nimi rajcy miejscy, których nie interesuje postęp, ale zachowanie dotychczasowych stosunków, gwarantujących im dominującą pozycję na rynku. Dlatego wynajmują oni skrytobójców żeby mordowali wynalazców, albo organizują bojówki, żeby dewastować maszyny. Nie jest to żaden spontaniczny gniew ludu, ale zorganizowana i opłacona akcja. Pod koniec stulecia XVIII i w stuleciu XIX zleceniodawcy przestają być widoczni. Bynajmniej nie dlatego, że nastąpił kolejny etap ewolucji społeczeństw, związany z pogłębieniem świadomości klasowej, ale dlatego, że zleceniodawcy zauważyli iż maszyny mogą zwielokrotnić produkcję, a co za tym idzie powiększyć zyski. Masowa produkcja zaś wymagała masowych odbiorców, ci zaś, by kupować perkale, musieli być do tego przygotowani poprzez jakąś propagandę. W tym samym momencie, ktoś z ludzi, którzy sto lat wcześniej zlecali zamachy na różnych Antonów Müllerów, wpadł na pomysł, by dać masom robotniczym jakąś ideologie do wierzenia i podnieść im samoocenę, co zawsze dobrze robi sprzedaży. No i wynajęto do tej roboty, tego całego Marksa.
Nas jednak interesuje moment wcześniejszy. Ten, w którym kapitaliści współpracują z robotnikami przeciwko wynalazcom. Na jakiej płaszczyźnie dochodzi do porozumień między nimi i dlaczego to interesuje nuncjusza Lancelottiego? Marks nic o tym nie pisze, coś jedynie sugeruje. Nie widzi, że praca ma charakter parareligijny i póki nie ma maszyny, która ją upraszcza, majstrowie i najlepsi tkacze są kimś w rodzaju kapłanów nowej religii. Muszą działać w porozumieniu z nakładcą i muszą organizować szkolenia czyli cykle wtajemniczeń dla adeptów sztuki tkackiej. Głębia i jakość tych wtajemniczeń decydują o ilości i jakości produkcji. I nie ma mowy, żeby było inaczej. Mamy organizację złożoną z tkaczy, którzy wiedzą swoje i mają swoją – parareligijną tradycję, daleką od Kościoła Powszechnego – i protestancką hierarchię władzy – patrycjat, z którą ta organizacja współpracuje. Między nimi nie istnieje żaden konflikt, do momentu, w którym nie pojawia się Anton Müller ze swoją maszyną. Wtedy robi się kłopot. Wtajemniczenia i parareligijny charakter tracą na znaczeniu, a produkcja, zwiększa się co prawda, ale też dewastuje uświęcone od wieków stosunki na rynku. To zaś musi zakończyć się w jeden sposób – wojną gangów, albo zwykłą wojną. W każdym razie katastrofą. Te sprawy, nawet jeśli nie opisane tak, jak ja to zrobiłem, z pewnością bardzo interesowały nuncjusza.
Jak ja to połączę teraz z Łukaszem Siemiątkowskim, zwanym Tatą Tasiemką? Bardzo prosto, z wdziękiem prestidigitatora. Pojawienie się na świecie kogoś takiego jak Łukasz Siemiątkowski, rodem z Grodziska Mazowieckiego, człowieka, który w różnych papierach, w rubryce zawód, wpisywał zawsze wyraz – wstąrzczaż (nie poprawiać), unieważnia całą koncepcję Marksa. Nie dość, że Tata Tasiemka pracował w Grodzisku Mazowieckim przy produkcji wstążek, na maszynach, znacznie bardziej wydajnych niż ta, którą skonstruował Anton Müller, to jeszcze, kiedy socjalizm i niepodległość zatriumfowały, został radnym miasta stołecznego Warszawy. Kiedy przychodził na sesje, a był to pan bardzo prosty w obejściu, w dodatku sepleniący i całkiem niewyjściowy, wszyscy radni zachowywali się jak trusie. Tak silnie byli uświadomieni klasowo i patriotycznie. Trzeba było wojny gangów, trzeba było żeby Siemiątkowski wszedł na teren kontrolowany przez organizacje żydowskie nie związane z jego długoletnim współpracownikiem Józefem Łokietkiem, żeby go postawić przed sądem i wyrzucić z rady miasta. No, ale cóż się wtedy stało? Nigdy nie zgadniecie. Prezydent Mościcki, niczym Lech Wałęsa w przypadku Słowika, podpisał akt ułaskawienia i Siemiątkowski – wstąrzczaż wyszedł na wolność. Trochę przycichł, ale nie za bardzo.
Ktoś może oczywiście próbować tłumaczyć tutaj, że Siemiątkowski był dojrzałym klasowo przedstawicielem proletariatu miejskiego, ale lepiej niech tego nie czyni. Tata Tasiemka unieważnia Marksa i socjalizm w ogóle. Jest także wielką przestrogą dla ludzi reprezentujących typ prawicowca frajera, któremu wydaje się, że jak opanuje drobny handel to uda mu się potem, wraz z innymi sklepikarzami wejść do rady miasta. Takich rzeczy nie ma. Rada miasta składa się z socjalistycznych gangsterów i kapitalistycznych nakładców, którzy – wodząc się za łby – decydują jaka będzie wielkość i jakość produkcji, a także gdzie ona będzie sprzedawana. Decydują też, na ile uda się naciąć skarb państwa, żeby masy pracujące czuły się dopieszczone i nie wychodziły na ulice wołając domagając się chleba i pracy. Miastem rządzi lewica, zawsze. Ta zaś składa się z dwóch elementów – bojówki i banku. I to się nie zmieniło do czasów Antona Müllera
O przygodach Taty Tasiemki i rodzimych ideologów postępu i ewolucji społeczeństw poczytać można tutaj.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/
Jak zrobić coś fajnego
Miałem dziś pisać kolejny promocyjny tekst, ale pomyślałem, że zrobię przerwę. W końcu, jak ogłasza Onet, obroty wydawców spadły przez pandemię o 50 procent, nie warto się więc wyrywać przed szereg.
Nie wiem co się dzieje, ale mamy teraz wysyp tych raperskich nagrań polityków różnych opcji, które są po prostu degradujące. Nie wiem czy ktoś to tak zaplanował, czy może samo wyszło, ale fakt pozostaje faktem – źle zrobione, żenujące, momentami komiczne wystąpienia polityków, którzy coś mówią do mikrofonu, kiedy z offu lecie muzyka – degradują nas wszystkich. Nawet jeśli nie zabieramy głosu w tej sprawie, a po prostu milczymy. Głos opinii publicznej nie jest już zresztą wcale interesujący, albowiem wokoło jest mnóstwo ludzi, którzy za dwa złote chętnie opinię publiczną odegrają i będą się przy tym świetnie bawić. Nas to może nieco skonsternować, albo wręcz postawić w stuporze, ale tak już jest i poradzić nic się na to nie da.
Nie rozumiem tylko dlaczego w tych chybionych całkiem projektach biorą udział urzędnicy państwowi. Na przykład prezydent Andrzej Duda. Moim zdaniem została tu złamana jakaś zasada. Do tej pory było tak, że ludzie, którzy zdobyli popularność poprzez jakieś działania i zaangażowanie, dla poparcia jakiejś idei bądź projektu „wchodzili między lud” i udawali, że są tacy sami. Nie byli i nie są, albowiem od ludu odróżnia ich, jeśli nie mają już nic innego, sprawowana funkcja”. To co mamy dziś przed oczami, czyli te wszystkie rapy, które mają pomóc służbie zdrowia w walce z koronawirusem, jest zaprzeczeniem tej idei. Oto postaci całkiem nieznane, może z wyjątkiem prezydenta, którego popularność, choć spora, jest jednak warunkowa, stają w jakichś dziwnych aranżacjach i zaczynają coś mówić do mikrofonu. To są jakieś deklaracje, żale i wspomnienia, które zrymowane naprędce i wpuszczone w przestrzeń publiczną, nie robią na nikim wrażenia. Poziom zażenowania, jaki osiągają nasze emocje przy słuchaniu tego czegoś, dalece wykracza poza podobne historie, znane na przykład z wesel, kiedy to wujek Tadek, w rozchełstanej koszuli tańcował na stole. Tamto dało się jeszcze przeżyć, bo człowiek wcześniej coś wypił. Tego znieść nie sposób, bo musimy tę produkcję konsumować na trzeźwo. Tak to zostało pomyślane, albowiem idea jest szczytna i poważna. Nie jest. To są, w mojej ocenie, kpiny z ludzi, którzy umarli na koronawirusa.
Kolejna kwestia – żeby ludzi czymś zainteresować, trzeba wykazać się jakimiś umiejętnościami. Faceci stojący przed mikrofonami i nadający coś w sensie, że jest źle, ale damy sobie radę, bo jesteśmy silni, nie ujawniają nic poza słabością. Myślę, że jest gorzej – oni tą słabością chcą zarazić nas, a przez fakt, że piastują jakieś funkcje, powstaje złudzenie iż nic ponad takie rzygi nie może się w sferze publicznej pojawić. Przepraszam, że tak brzydko napisałem, ale tak to właśnie wygląda. Jeśli prezydentowi Andrzejowi Dudzie zdawało się, że rapując podniesie, poprzez swoją funkcję, jakość i znaczenie tego projektu, to bardzo się pomylił. Przez udział w tym czymś dał do zrozumienia, że urząd prezydenta nie jest wcale tak poważny jak nam się zdawało. Być może założenie było takie, żeby ten projekt adresować do bezideowej i zagubionej młodzieży, którą da się zaktywizować i skłonić do uczestnictwa w wyborach. Nie wiem. Moim zdaniem to jest coś potwornego. Jeśli zaś idzie o tak zwane trafianie do młodzieży, to przerabialiśmy to już sto razy. Młodzież jest tworem sztucznym i wymyślonym po to, by nie było za dużej konkurencji na rynku pracy. Jest to pewne złudzenie, które także ma właściwości degradujące. Są bowiem młodzi ludzie, którzy nie słuchają rapu, ani nie tracą czasu na głupstwa, a przeciwnie, usiłują coś robić. Niestety przymus bycia „młodzieżą” ich od tego odwodzi.
W tym całym rapie, w którym uczestniczą politycy i urzędnicy, chodzi, w sferze deklaracji, o to, by nawiązać kontakt z młodzieżą. To jest niemożliwe z istoty, a poziom tego projektu taką komunikację wyklucza. Z tego prostego i dobrze wszystkim znanego powodu, że młodzież nienawidzi kokieterii. Czy wobec tego projekt ten wyklucza jakąkolwiek komunikację? Nie on służy do aktywowania internetowych troli, udających opinię publiczną. Pełni tę samą funkcję, co wieś potiomkinowska, ale żaden człowiek, który w tym uczestniczy nie powie tego głośno. Do tego samego służy nowa piosenka Kazika, która jest po prostu parodią samej siebie. Szkoda, że pan Staszewski tego nie widzi, ale ja bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić sytuację następującą – jakiś aspirujący artysta pisze pretensjonalny i słaby utwór zatytułowany „Twój ból jest większy niż mój” i na to zbuntowany i świadomy swoich celów, a także dobrze rozpoznawany przez rzesze całe publiczności artysta Kazik odpowiada mu parodią zatytułowaną, przepraszam panie, „Twój ch…j jest większy niż mój”. Uzasadnienie zaś ma takie, że to się lepiej i pełniej rymuje. Niestety sytuacja taka nie zajdzie, albowiem pan Staszewski właśnie stał się artystą reżimowym. On może tego nie rozumieć, albowiem karmi się pojęciami takimi jak „pełzający zamach stanu”, „pisoboleszewia” i innymi. Wszyscy wiemy, że to co mamy dziś w Polsce nie jest żadną opresją, a ludzie którzy protestują przeciwko rządowi nie są żadnymi dysydentami. To co widzimy to nowy sposób zarządzania, w którym główną rolę odgrywa internet. Jego walory są właśnie dewastowane, albowiem tak to jest kiedy Buszmeni dostają do ręki narzędzia, których używać nie potrafią. Wszyscy chcą spłaszczyć swój przekaz i uczynić go tak dosłownym, żeby zrozumiała go jak największa liczba osób. To jest wyraz pychy i pogardy dla tych osób. Nic więcej. Reżim zaś, to nie jest prezydent Duda, który bardzo się ostatnio pogubił, ale pan Tanajno, udający na ulicy przedsiębiorcę. No i ludzie mu towarzyszący. Ponoć z 60 osób zatrzymanych w czasie demonstracji żadna nie prowadzi własnej działalności gospodarczej.
No więc ja, jako przedsiębiorca, rzec mogę tyle – podstawowym moim problemem, który staram się rozwiązać każdego dnia w inny sposób jest kwestia – jak zrobić coś fajnego. Coś fajnego, to znaczy takiego, co zatrzyma Was na tym blogu, spowoduje, że sięgniecie do portfela i kupicie książki, a także weźmiecie udział w dyskusji. Porzuciłem swój dawny styl życia, przestałem myśleć tylko o nowych projektach. Codziennie zamawiam masę książek, za pomocą których usiłuję sprzedać te, które znajdują się w magazynie. Codziennie czytam dziesiątki stron. Nie mogę się przy tym zachowywać w sposób standardowy, bo to wszystkich zaraz znudzi. Nie mogę też protestować przeciwko rządowi, bo on nie ma nic wspólnego z moją działalnością. Nie mogę i nie chcę wychodzić na ulicę, gdzie gromadzą się prowokatorzy, bo to oni właśnie są reżimem. To oni są przedstawicielami władzy tajnej. Szkoda, że nie rozumieją tego niektórzy posłowie.
Marzę zaś o tym tylko, żeby ci wszyscy ludzie wreszcie się zamknęli i przestali deklarować to swoje współczucie dla ludzi i głębokie zrozumienie sytuacji. Niech się po prostu zamkną. Niech milczą, a najlepiej niech zamkną też oczy. I posiedzą trochę w ciszy. Staszewski zaś niech wyjdzie do swojej posiadłości w Hiszpanii i tam pogada o przyszłości z miejscowymi komunistami. Może oni pomogą mu cokolwiek zrozumieć.
Na koniec najlepsze kawałki
https://www.youtube.com/watch?v=5egdKarVUp0&feature=emb_title
https://www.youtube.com/watch?v=dFjhnltJ-DQ
https://www.youtube.com/watch?v=m0XDcTOxQM0
Czy Rosjanie wierzą w Auschwitz albo frajda płynąca z uległości
Dzisiejszy tekst będzie o sprawach całkiem nieistotnych, można nawet powiedzieć, że wręcz o pozorach. O czymś, czego ludzie poważni i skupieni na kwestiach ciężkich nie powinni nawet dotykać. Można też oczywiście powiedzieć, że będzie to tekst o tym, co nazwane tu zostało wczoraj docieraniem wszystkich w jedno. W mojej ocenie, być może błędnej, są to sprawy niesłychanie ważne, choć już widzę przed oczami duszy mojej komentarze kolegów, którzy piszą, że jeden lubi to, a drugi tamto. Jeden woli Bolka i Lolka, a drugi czarne króliki i nie ma sensu o tym rozmawiać. To jest oczywiście rozumowanie błędne wynikające z tego, o czym napisałem w tytule – z przemożnej chęci przeżywania frajd wynikających z uległości.
No, ale zacznijmy od Rosjan. Pojawiła się tu kwestia, z którą co jakiś czas próbujemy się zmierzyć. Kwestia niewiary Rosjan w to, że wojna wybuchła we wrześniu 1939. Oni uważają, że ta wojna zaczęła się w czerwcu 1941. A na poparcie swoich tez mają wyłącznie emocje, zwały trupów, a także bohaterstwo swoich żołnierzy, którzy walczyli w kotłach do ostatniego okrążeni przez hitlerowców. Wszystko to, o czym mówią Rosjanie jest nie dość, że kłamstwem, szantażem emocjonalnym, to jeszcze wynika z tego o czym napisałem w tytule – z frajdy płynącej z uległości. Hagada ta obowiązuje tylko wtedy, kiedy stoi za nią siła i to z ową siłą Rosjanie się liczą a nie z faktami. Można oczywiście z nimi dyskutować, ale to nie ma sensu, albowiem oni nie słuchają. A nawet jeśli, to i tak przetrzymają każdego swoim uporem i przekonaniem, nieujawnionym przed rozmówcą, że frajda płynąca z uległości jest czymś nie do zastąpienia. Ludzie dyskutujący na te tematy z Rosjanami, starają się ich jakoś zawsze wytłumaczyć. Powstała cała kultura, której celem jest ukrycie istotnych motywacji Rosjan i danie im alibi na te kłamstwa. Ludzie opowiadają o rosyjskim fatalizmie, odwieczności Rosji, specyficznych dziejach i temu podobnych idiotyzmach. Wszystko po to, by ukryć fakty i zasłonić mechanizm najistotniejszy – uległość wobec siły daje im frajdę, której nie można zastąpić niczym.
Wyjaśnienie Rosjanom kiedy naprawdę wybuchła II wojna światowa jest proste, a przy okazji wygodne, bo stawia ich, o ile nie złapią za nóż, w nielichym ambarasie. Wszyscy oni wierzą w Auschwitz, albowiem niezwyciężona Armia Czerwona wyzwoliła ten obóz i okryła się chwałą. W rosyjskiej wikipedii napisane jest, że obóz ten został zbudowany w latach 1939 – 1940 na terenach przyłączonych do Rzeszy. Szlus. Kareta asów, zgarniamy pulę. Albo na terenach przyłączonych do rzeszy, albo wojna w 1941. Na coś się trzeba zdecydować.
Ja wiem, że to co napisałem jest tylko teorią, a w praktyce wygląda to inaczej. Oni na pewno zaczną kręcić, kłamać, straszyć i wznosić się na najwyższe poziomy emocjonalnych szantaży, aż do oskarżenia rozmówcy o osobistą współpracę z Hitlerem włącznie. No, ale nie wolno temu ulegać. Czy armia czerwona wyzwoliła Auschwitz? Tak, oczywiście. A kiedy ten obóz zbudowano? Zajrzyjmy do rosyjskich źródeł. Koniec dyskusji, dziękuję za uwagę.
Teraz popatrzmy jak mechanizm czerpania frajdy z uległości działa dzisiaj. On się manifestuje poprzez liczne przykłady, nieraz bardzo komiczne. W filmie „Nie lubię poniedziałków” (chyba) pokazywali takiego faceta, który tłumaczył wszystkie działania władzy. Jak mu zastawili malucha wielkimi betonowymi elementami, on to też wytłumaczył tak, żeby władza była usprawiedliwiona. Frajda bowiem płynąca z uległości jest nie do zastąpienia niczym, nawet wódką i narkotykami. Dobrze pamiętam jak Tusk ukradł II filar emerytalny. Jego fanatyczni zwolennicy pisali, że to bardzo dobrze, albowiem w ten sposób uratował ZUS, który wcześniej też okradał. A ponadto te pieniądze należały w istocie do państwa. No i generalnie – nic się nie stało, Polacy nic się nie stało….I mowy nawet nie było, żeby tym ludziom cokolwiek wyjaśnić, albowiem frajda płynąca z uległości jest uzależniająca. No, a ponadto daje coś, czego nie da nikt inny – poczucie bezpieczeństwa i wybraństwa. Tak właśnie, poczucie wybraństwa, czyli przynależności do grupy ludzi uświadomionych, poważnych i dobrze poinformowanych, którzy nie podejmują niepotrzebnego ryzyka, albowiem uległość daje im gwarancje.
Czytając wczorajsze komentarze i teksty dotyczące całej tej histerii związanej z rapowaniem, nie mogłem wyjść z podziwu dla ludzi, którzy traktują to serio, albo próbują tłumaczyć, że politycy nie mają wyjścia i muszą w tym uczestniczyć. To jest bowiem element zaplanowanej szeroko akcji i nie ma z niej dobrego wyjścia. Otóż jest. Można się w to nie angażować powołując się na argumenty estetyczne, a także ekonomiczne. Jakiś rapujący pajac powiedział, że zebrali już milion złotych i chcą uratować świat. Proszę bardzo, niech pokaże wyciąg z konta, chcę zobaczyć ten milion zebrany przez szczekających przed mikrofonami głąbów. Pamiętam bowiem dokładnie, jak zespół disco polo o nazwie Bayer Full, lansował hagadę o swojej niezwykłej popularności w Chinach. Kłamstwo to było zbudowane tak, jak wszystkie kłamstwa – było zaprzeczeniem prawdy. Nikt w Chinach nie słyszał o zespole Bayer Full, oni tylko bardzo chcieli zaistnieć na tamtym rynku, ale im się nie udało. No i sprzedawali tę hagadę o Chińczykach, żeby poprawić swoje notowania na rynku polskim.
Nie jest istotne przez kogo została nakręcona ta akcja. Ważne jest tylko w kogo jest wymierzona. No, a to jest akurat jasne – ona jest wymierzona w obecny rząd, który nie radzi sobie z pandemią. Jeśli w tej akcji uczestniczy prezydent, to wystawia sobie jak najgorsze świadectwo. Gorsze wystawiają sobie tylko zawodowi śpiewacy i aktorzy, którzy to popierają. Oni jednak czynią to wprost z tego powodu, żeby powiększyć jeszcze w oczach widzów uwikłanie prezydenta i postawić go w jeszcze gorszym świetle. To jest pułapka. Ci ludzie nie będą głosować na Andrzeja Dudę, będą wyłącznie zeń szydzić. Ci zaś, którzy mogliby na niego zagłosować, dobrze się teraz zastanowią, czy płaczący Hołownia nie będzie lepszy, a może Tusk, jeśli go wskrzeszą impulsem elektrycznym z wielkiego agregatu. Wszak już się wsławił zajumaniem II filaru i został usprawiedliwiony. Po co szukać kogoś nowego?
Usprawiedliwianie udziału prezydenta w tej akcji, wynika wprost z przekonania, że za PiS stoi siła, dla której takie, pardon, pierdy nie mają żadnego znaczenia. No, a z czym się wiąże uleganie sile, już tu wyjaśniłem. No, a co jeśli nie stoi, albo jeśli pod stołem pójdą jakieś inne oferty? Co wtedy? Gdzie podzieje się Andrzej Duda? Zasili krajową scenę rap?
Ta akcja jest dęta od początku do końca. Ma charakter polityczny i posługuje się chorymi jak narzędziem. Jej celem istotnym jest, prócz kompromitacji prezydenta, także zunifikowanie narzędzi propagandy i pokazanie ludziom, że niedomył używający ksywy Taco Hemingway, jest tak samo ważny jak zawodowy śpiewak Orliński, bo przecież robią w tej samej branży i Orliński także rapuje. To prawda rapuje. A teraz nich Taco zaśpiewa arię.
I teraz dochodzimy do kwestii szalenie istotnej, a przez wszystkich lekceważonej – propaganda masowa musi wyrażać się w muzyce, albowiem tylko muzykę można bez końca degradować. Unieważniając przy tym umiejętności wykonawców i instrumenty. Jak ktoś nie wierzy, niech sobie przypomni dowcipy o żołnierzach carskich co potrafili wypierdzieć hymn imperialny. Żadna inna aktywność artystyczna nie nadaje się już dziś do użytku propagandowego. Pisarze, są zbyt przewidywalni, a poza tym bez cenzury prewencyjnej nie da się wykreować tych właściwych. Malarze i performerzy służą do robienia przekrętów bankowych, a do teatru chodzą wyłącznie grupki zboczeńców, którzy nie mają wpływu na nic. Muzyka zaś i jej uniwersalny przekaz uwodzi wszystkich. Im bardziej prymitywna tym lepiej, bo każdy może być muzykiem. Kolega który prowadził kiedyś zespół muzyczny, bardzo awangardowy, wyjaśnił mi to już dawno temu, ale ja mu nie uwierzyłem. Teraz tę niewiarę weryfikuję. Otóż kolega ten twierdził, że nie ważne co się gra, albowiem ludzie przychodzą na koncert po to, by popatrzeć na muzyków. Tak więc im więcej ekspresji, szaleństwa, przebieranek i ekstrawagancji w muzykach, a także w doniesieniach o muzykach, tym lepiej. To z czym oni występują ma znaczenie drugorzędne. Mogą nawet pierdzieć hymny całej UE stojąc na scenie. Jako dowód kolega mój miał taki przykład – nieważne czy grali dobrze czy źle, a byli zespołem naprawdę przeciętnym, ważne żeby była dynamika na scenie. I nie było takiego występu, czy to koncertu, czy kameralnego grania w knajpie, żeby dziewczyny nie rzucały w nich biustonoszami. Tworzyli bowiem ci chłopcy, atmosferę, w której pojawiać się zaczynała przemożna frajda płynąca z uległości. I tego niestety nie da się zmienić. Można się oczywiście bronić przed tą hipotezą i budować całe hierarchie jakości w muzyce i gdzie tam chcecie, ale już dawno nikomu nie chodzi o jakość…Już dawno…
Przy okazji
Czy moglibyście wreszcie wykupić tę książkę
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut/
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz