OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Aktywiści-flagellanci, minister zdrowia Szumowski is fecit więc dróg poznaj sto…

Więc dróg poznaj sto…


      Kiedyś w warszawskim tygodniku „Kultura” („W warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton…”) Jan Zbigniew Słojewski, felietonista używający pseudonimu „Hamilton” i stylizujący się na starca przestarego pisał, że za Mieszka Pierwszego, za Bolesława Chrobrego, za Stefana Batorego, za Józefa Piłsudskiego i za Władysława Gomułki, jeśli chłopak chciał zdobyć przychylność dziewczyny, to musiał jej coś powiedzieć. Teraz już nic nie musi, teraz wystarczy, jak puści jej płytę z piosenką Czesława Niemena. Nawiasem mówiąc, kiedyś przyłapałem Hamiltona na tym, że „nie wiedział, a powiedział”. Otóż przy jakiejś okazji napisał on felieton o polu bitwy pod Verdun, w której oczywiście uczestniczył. Opisywał tam słynną transzeję bagnetów. Oddział francuskiej piechoty czekał w okopie na sygnał do natarcia, kiedy runęła nań niemiecka nawała ogniowa i wszystkich żołnierzy przysypała. Nikt ich nie ekshumował i tak zostali, a tylko ich bagnety wystają ponad ziemię. Hamilton pisze, jak to spaceruje po polu bitwy i spod równo przystrzyżonej trawy wystaje rząd błyszczących francuskich bagnetów. Wprawdzie wiedziałem, że Hamilton w żadnej bitwie pod Verdun nie uczestniczył, ale dopiero kiedy sam tam pojechałem, przekonałem się, że nawet nie chciało mu się sprawdzić, jak to wygląda naprawdę. A wygląda tak, że pod betonowym, wpartym na krótkich filarach klocem w kształcie litery „L”, ze zbrylonej ziemi wystają zardzewiałe ostrza bagnetów. Ale mniejsza z tym, bo Hamilton pisał dalej, że miną lata i czyjaś drżąca dłoń nastawi płytę z piosenkami Niemena, a z oczu spadnie perełka łzy. Korci mnie, żeby wspomnieć jeszcze jeden jego felieton, komentujący rewolucję seksualną, jaka w roku 1968 wybuchła na Zachodzie. Wtedy chodziło o coitusy, orgazmy, biusty, pochwy, penisy i dupy (ciekawe, że i Janusza Szpotańskiego musiały wspierać proroctwa, kiedy w latach 60-tych pisał o erotycznych fantazjach słynnego filozofa Levi Sztossa, któremu marzyła się efektowna blondyna „z dupą, jak wierzeje”, no i słynne siostry Kardashian właśnie tak się wybotoksowały, żebyśmy mogli lepiej podziwiać ich zalety intelektualne) - podobnie jak teraz chodzi o coraz to nowe zboczenia. Tymczasem Hamilton odwraca się z niechęcią od tych genitalnych rewelacji, bo przypominają mu się zasypane gruzem „OCZY BRĄZOWE”, których już nie ma i już nigdy nie będzie.

      A Ewa Demarczyk śpiewała też o oczach, tyle, że zielonych („masz takie oczy zielone”) i ustach czerwonych („masz takie usta czerwone, czerwone, jak pożar zórz zaczarowanych ranków…”) - ale nie chodziło o to, by te usta przy pomocy botoksu upodobnić do warg sromowych, czy żeby zrobiły komuś „loda”, tylko o opis fascynacji („oślepił go twych oczu blask, milczałaś kolorowo…”). Bo Ewa Demarczyk potrafiła zachwycić i oczarować publiczność bez konieczności występowania w samych majtkach, albo i bez majtek, jak to robią dzisiejsze „gwiazdy”, czyli takie półkurwięta, co to wprawdzie mają talent, ale mały i muszą go sobie jakoś sztukować, żeby trafić do telewizji. Dzisiaj jej znajomi piszą, że miała „trudny charakter” i jak coś się jej nie podobało, to próba trwała dotąd, aż było dobrze. To jasne, skoro wiedziała, czego chce. A wiedziała, bo nie tylko miała znakomity smak literacki, ale i szczęście, bo współpracowała z muzykami, którzy potrafili muzyką zwielokrotnić siłę poezji. Tak właśnie było z „Wierszami wojennymi”, w których marszowy, chociaż wcale nie dziarski motyw przeplatał się z lirycznym refrenem („jeno wyjmij mi z mych oczu szkło bolesne…”), albo ilustrował bitewne uniesienie („otchłań otwiera usta ogromne, chłonie i ssie…”), albo z „Tomaszowem” („wstawili ludzie cudze meble i wychodzili stąd w zadumie, a przecież wszystko tam zostało…”), czy „Pocałunkami” („więc chyba można żyć bez powietrza…”). Co tu dużo gadać; Ewa Demarczyk to była absolutna doskonałość, nawet jeśli jej wykonanie „Rebeki” mniej mi się podobało, niż Sławy Przybylskiej – bo w odróżnieniu od innych artystów z tamtych czasów, to właśnie ona stanowiła największy kaliber.

      Jestem przekonany, że i dzisiaj, kiedy w wieku 79 lat umarła, mnóstwo rąk uruchomiło aparaturę z jej piosenkami, by jeszcze raz przenieść się w marzeniach do czasów młodości, kiedy to właśnie ona swoim głosem towarzyszyła rodzącym się i wybuchającym uczuciom, by jeszcze raz przeżywać na nowo ówczesne fascynacje i wspominać drogi swojego mijającego życia („więc dróg poznaj sto, aby dojść do mych ust, bo świat, cały świat, chcę ci zamknąć na klucz…”). Kolejna epoka dobiega końca.



Aktywiści-flagellanci


      Jak tak dalej pójdzie, to coraz więcej dzieci pytanych, kim chciałyby zostać w przyszłości, będą odpowiadały, że „aktywistami”. Aktywista nie musi bowiem niczego umieć, nawet czytać i pisać. Wystarczy, że potrafi słuchać, najlepiej przez telefon komórkowy, co mu tam poleci robić jak nie oficer prowadzący, to dzielnicowy fuhrer Obywateli SB, a w ostateczności – sam pan red. Adam Michnik, albo ktoś z redakcyjnego Judenratu. Bo tymi wszystkimi aktywistami bez względu na to, pod jakimi występują flagami, tradycyjnie kręci żydokomuna. Tradycyjnie – bo w latach 40-tych i 50-tych też kręciła „aktywistami”, wysyłając całe ich hordy, a to do walki z „kułakami”, a to do pacyfikowania „drobnomieszczan”, ewentualnie - „zaplutych karłów reakcji” albo „reakcyjnego kleru”. Do walki z „zaplutymi karłami reakcji” aktywiści nie wystarczali; używani byli przede wszystkim do ich demaskowania i wskazywania nieubłaganym palcem, a właściwą robotę odwalali już „czekiści”, wśród których było całkiem sporo awansowanych „aktywistów”, zwanych także „czajnikami społecznymi”. Taki pan redaktor Michnik musiał nasiąknąć tą atmosferą aktywizmu w dzieciństwie, więc trudno się dziwić, że na starość te wszystkie smrody oddaje. Zresztą nie on jeden; współwłaściciel spółki „Agora”, która wydaje żydowską gazetę dla Polaków pod redakcją kierunkiem Adama Michnika, stary żydowski finansowy grandziarz, nie tylko roztacza znajome wonie, ale w dodatku futruje aktywistów jurgielgtem, żeby się uaktywniali, jak Lenin przykazał. W takiej sytuacji dla młodego człowieka, który nie tylko nie zdążył nabyć żadnych pożytecznych umiejętności, ale właśnie dlatego, że jeszcze nie wie, czego nie wie i uważa że zjadł wszystkie rozumy - kariera „aktywisty” jest znakomitym, jeśli nie jedynym wyjściem. Inna rzecz, że za te wszystkie dobrodziejstwa trzeba płacić posłuszeństwem wobec dysponentów miłego grosza, ale wiadomo, że nie ma róży bez kolców. Dopóki jednak aktywista się słucha i robi, co mu tam starsi i mądrzejsi każą, nie tylko jest wynagradzany bezkarnością, ale może nawet powiększyć grono – ale nie aniołków, tylko autorytetów moralnych. Znakomitym przykładem takiego awansu jest niejaki „Margot”, którego uwolnienia z aresztu domagają się „naukowcy” z całego, no może nie do końca „całego”, ale niektórych części świata. A których „niektórych”? Ano tych, w których sprawami publicznymi kręci żydokomuna, podobnie jak tamtejszymi Umiłowanymi Przywódcami, którzy skaczą przed nią z gałęzi na gałąź. Przejrzałem listę sygnatariuszy tego apelu, ale nie chce mi się wierzyć, by było aż tylu utytułowanych zboczeńców, natomiast wiele nazwisk wskazuje na znakomite „korzenie”. Nie dotyczy to oczywiście pani profesorowej Magdaleny Środy, która „korzeni” zdaje się nie ma, ale tym bardziej musi się starać, żeby ten brak nadrobić. Bo – jak mawiano w SS – czysty typ nordycki bez mydła jest czysty, podczas gdy typy nieczyste muszą się pucować. Bo monopol na rytualną czystość i nieczystość mają starsi i mądrzejsi, podobnie jak na martyrologię, którego to monopolu zazdrośnie strzegą, bo ciągną z niego grubą rentę. Jaka szkoda, że Sławomir Nowak nie skapował w porę, by zostać „aktywistą” i w rezultacie wylądował w areszcie, podobnie jak ten cały „Margot” - ale w jego sprawie naukowcy jeszcze nie protestują. Najgorsze są nieproszone rady, ale radziłbym panu Sławomirowi, żeby ogłosił, iż właśnie odkrył, że jest kobietą. Jestem pewien, że tym fenomenem zainteresowałby się pan prof. Zbigniew Lew-Starowicz, a za nim – jeszcze inne osoby utytułowane. Gdyby tak „świat” sie za nim ujął, jak za „Margotem”, to nawet niezawisły sąd musiałby się zreflektować, uznać swój błąd i wypuścić panią Sławomirę Nowakową, która pewnie zaraz powiększyłaby grono autorytetów moralnych. W przypadku niezawisłego sądu najważniejsze jest, do której partii taki jeden z drugim sędzia należy; jeśli do partii sędziów „starych”, którzy samego jeszcze znali Stalina, to już tam nieomylny instynkt klasowy podpowiada mu, kogo wtrącać do lochu, żeby tam jęczał i szlochał, a kogo w żadnym wypadku tam nie wtrącać. Jeśli taki jeden z drugim sędzia należy do partii sędziów „młodych”, to instynkt samozachowawczy mu podpowiada, kogo wtrącać do lochu, a kogo nie. Z tego powodu grono skazanych przez sędziów należących do partii „starych” nie pokrywa się z gronem skazanych przez sędziów zapisanych do partii „młodych”.

      Wdałem się w te rozważania na wieść o przełomie, jaki w jurysprudencji pojawił się w słynącym na całym świecie z niezawisłości sądowej Poznaniu. Okazało się, że ta chwalebna niezawisłość rozciąga się nie tylko na niezawisłe sądy, ale nawet na prokuraturę. Oto bowiem pani prokuratorowa Magdalena Włodarczak doszła do, przekonania, że tęczowa flaga nie znieważa pomników i odmówiła ścigania osób, które udekorowały nią pomnik Adama Mickiewicza. Najwyraźniej musi ona należeć do partii „starych”, bo instynkt klasowy… - i tak dalej. Mniejsza jednak o to, bo znacznie ważniejszy i brzemienny w skutki jest pogląd, że tęczowa flaga nie znieważa pomników. Dlaczego akurat tęczowa ich nie znieważa – tego już pani prokuratorowa nie wyjaśniła. Najwyraźniej flaga fladze nierówna i tylko patrzeć jak powstanie wnet straszliwa wiedza, która flaga znieważa, a która nie. Jestem pewien, że wyższe szkoły gotowania na gazie będą co roku wypuszczały magistów-flagellantów (ja oczywiście wiem, że to słowo pierwotnie oznaczało biczowników, podobnie jak określenie „zboczeniec” oznaczało sodomitów płci obojga – chociaż sodomita „przyjaźnie machający” do uczestników marszu ku czci Powstańców Warszawskich, sprawiał wrażenie, jakby walił konia, więc choćby z tego powodu mógłby zostać flagellantem) oraz promowały uczonych doktorów i marcowych docentów, którzy dokumentnie wyjaśnią, dlaczego, dajmy na to, czerwona flaga ze swastyką na białym polu w środku ma charakter znieważający, a, dajmy na to, czerwona flaga ze złotą, pięcioramienną gwiazdą – już nie. Pojawią się rozprawy doktorskie i habilitacyjne tak, że Kancelaria Prezydenta nie nadąży z drukowaniem i oprawianiem w cielęcą, albo oślą skórę nominacyjnych aktów. Ale to na razie pieśń przyszłości, natomiast istotne jest, że ta decyzja niebywale rozszerza możliwości działania aktywistów. Jak dotąd bowiem wystrzegali się oni starannie przed wieszaniem tęczowych flag na pomnikach żydowskich, na przykład na pomniku Umschlagplatz. Najwyraźniej nie byli pewni, czy nie okaże się, że ta tęczowa flaga taki pomnik jednak znieważa – co pociągnęłoby za sobą uznanie takiego „aktywisty” za przestępcę, a być może nawet prowokatora i nie tylko nikt nie stanąłby „murem” w jego obronie, tylko stado autorytetów moralnych ze świętym oburzeniem wołałoby o przykładne i drakońskie kary. Skoro jednak niezależna pani prokuratorowa ze słynącego na całym świecie z sędziowskiej niezawisłości Poznania orzekła, że tęczowa nie znieważa, to dlaczego „aktywiści” mieliby sobie żałować i nie umajać tęczowymi flagami na przykład pomnika Bohaterów Getta, czy wspomnianego Umschlagplatzu?



Is fecit…


      Mąż wrócił wcześniej do domu i zastał żonę w sytuacji wskazującej na zdradę małżeńską. Gacha jednak nigdzie nie widać, więc zaczyna szukać go po całym domu, trzaskając drzwiami i obwieszczając: „tu go nie ma!” Wreszcie otwiera szafę, a tam stoi gach, wprawdzie goły, ale z pistoletem w dłoni. - I tu go nie ma! - obwieścił mąż, zatrzaskując drzwi szafy.

      Ta anegdotka pasuje jak ulał do katastrofy, do jakiej doszło niedawno w Bejrucie, gdzie w jednym z magazynów portowych wybuchła wielka ilość saletry amonowej, powodując w mieście ogromne zniszczenia i liczne ofiary śmiertelne. Media całego świata obficie komentowały to wydarzenie, liczne państwa, w tym również Polska, pospieszyły Libanowi z pomocą – ale charakterystyczne było w tym wszystkim staranne pomijanie jednej prawdopodobnej przyczyny wybuchu – mianowicie sabotażu przeprowadzonego przez wywiad izraelski. Taka hipoteza nie przyszła do głowy nikomu, nawet zwolennikom zamachu w Smoleńsku w 2010 roku. Co prawda, prezydent Libanu Michał Aoun nie wyklucza działania „obcych sił”, które przy pomocy pocisku lub bomby spowodowały wybuch co najmniej 3 tysięcy ton azotanów, ale jednocześnie sprzeciwia się pomysłowi „międzynarodowego śledztwa”, z którym wystąpił francuski prezydent Emanuel Macron.

      Tymczasem starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji uważali, że jeśli nie wiadomo, kto coś zrobił, to najbardziej prawdopodobnym sprawcą jest ten, kto na tym skorzystał. Is fecit cui prodest – mawiali Rzymianie, co się wykłada, że ten zrobił, kto skorzystał. Idąc tym tropem spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, kto najbardziej skorzystał na wybuchu 3 tysięcy ton saletry amonowej?

      Na pewno nie właściciel tego ładunku, nawet jeśli został on ubezpieczony. Wypłata ubezpieczenia wprawdzie może w jakimś stopniu pokryć straty, ale przecież nie zapewni zysków, jakich właściciel spodziewał się w razie sprzedaży ładunku, lub jego zużytkowania zgodnie z przeznaczeniem. Zatem właściciela możemy śmiało wykluczyć, bo on na pewno na tym nie skorzystał. W takim razie musimy sprawdzić, czy przypadkiem nie skorzystał właściciel portowego magazynu, w którym ten ładunek był składowany. Myślę, że jego też możemy wyeliminować, podobnie jak właścicieli innych portowych magazynów, które zostały wskutek wybuchu całkowicie zniszczone, a nie wiemy, czy były na taką okoliczność ubezpieczone. Mogły nie być, bo firmy ubezpieczeniowe raczej wykluczają ubezpieczanie szkód będących następstwem strajków, siły wyższej, czy działań wojennych. Śmiało możemy wykluczyć władze Bejrutu, który wskutek wybuchu doznał ogromnych zniszczeń, których usuwanie jest bardzo kosztowne, a odtwarzanie stanu poprzedniego – jeszcze droższe. Nie skorzystał również ten, który miał być końcowym odbiorcą ładunku, bo nie tylko go nie dostał, ale będzie teraz musiał długo czekać na następny transport, który prawdopodobnie będzie musiał odebrać w jakimś innym porcie, a nie w Bejrucie, bo ten jest zniszczony, to znaczy – zniszczone zostały urządzenia portowe. W takiej sytuacji, kiedy żadna z tych osób nie skorzystała na wybuchu, to może był on następstwem nieszczęśliwego wypadku? To oczywiście być może, ale zanim dojdziemy do takiego wniosku, musimy jeszcze wziąć pod uwagę jednego, który mógł na tym skorzystać, a mianowicie – Izrael.

      Ale co ma Izrael do wybuchu saletry amonowej w Bejrucie? Pozornie nic, ale są okoliczności, które mogą wskazywać na istnienie związku przyczynowego między zniszczeniem ładunku, a korzyścią Izraela. Rzecz w tym, że o ile Polska – w każdym razie tak uważa pan Bartłomiej Sienkiewicz – istnieje „czysto teoretycznie”, to Liban – jeszcze bardziej. Są tam oczywiście konstytucyjne władze, ale wiadomo, że tak naprawdę, to w Libanie rządzi Hezbollah, czyli „Partia Allaha”, przez Stany Zjednoczone i Izrael uważana za organizację terrorystyczną, a wspierana finansowo przez Iran i Syrię. Ten Hezbollah powstał na bazie elitarnych formacji irańskich strażników rewolucji, którzy mieli organizować w Libanie ruchu oporu przeciwko okupacji tego kraju przez Izrael. Kiedy już wojska izraelskie z Libanu się wycofały, Hezbollah zajął południową część kraju, a poza tym rozwinął intensywną akcję partyzancką w Strefie Gazy, będącej rodzajem izraelskiego getta dla tamtejszych Palestyńczyków. Z terytorium Gazy wylatują w kierunku Izraela rakiety domowej produkcji, które wprawdzie nie wyrządzają wielkich szkód, ale wprowadzają obywateli Izraela w nastrój niepewności i prowokują tamtejsze władze do działań odwetowych, które są raczej potępiane przez międzynarodową opinię publiczną. Z tej opinii publicznej Izrael co prawda nic sobie nie robi, mając świadomość, że nawet gdyby wszystkich Palestyńczyków ze Strefy Gazy zapędził do gazu, to Stany Zjednoczone w najgorszym razie zachowałyby chwalebną neutralność, a prawdopodobnie udzieliłyby tej operacji – podobnie zresztą jak w przypadku innych – politycznego, militarnego, logistycznego i finansowego poparcia. Wynika to z wpływu, jaki w USA ma AIPAC, czyli rodzaj organizacyjnej czapy nad wszystkimi żydowskimi grupami lobbystycznymi. Może tamtejsi prezydenci jeszcze nie tańczą, jak im Izrael za, ale na własne oczy widziałem wystąpienie Beniamina Netanjahu w Kongresie, gdzie dwukrotnie z naciskiem podkreślił, że „Jerozolima już nigdy nie będzie podzielona. Nigdy!” - a na to część kongresmanów wstała i urządziła izraelskiemu premierowi owację, a potem z ociąganiem wstawali i klaskali inni – aż do ostatniego. Niechby tylko który ośmielił się nie wstać i nie klaskać, to może nie pojechałby na białe niedźwiedzie, jak to bywało w Rosji za Stalina, ale jestem pewien, że zaraz jakieś dziecko przypomniałoby sobie, jak przed 40 laty było przez tego jegomościa molestowane i że aż do dzisiaj w każdą rocznicę moczy się w nocy – co oczywiście oznaczałoby koniec politycznej kariery. Toteż wszyscy wstali i klaskali, chociaż decyzja o podziale Jerozolimy podjęta była przy udziale Stanów Zjednoczonych. Więc jest wysoce prawdopodobne, że ta saletra amonowa w bejruckim porcie była przeznaczona właśnie jako materiał do produkcji rakiet domowej roboty – a w storpedowaniu takiej produkcji Izrael był jak najbardziej i żywotnie zainteresowany. Toteż mógł wysłać do Bejrutu komandosów, no a ci – i tak dalej. W tej sytuacji niejasne jest tylko stanowisko prezydenta Libanu, którzy jak ognia boi się „międzynarodowego śledztwa”. Ale I to można wyjaśnić. Powiedzmy, że to śledztwo byłoby rzetelne i potwierdziłoby te wszystkie nasze podejrzenia. Co w takiej sytuacji mogłyby zrobić władze Libanu, które i tak mogą tylko groźnie kiwać palcem w bucie? To one, a nie Izrael, znalazłyby się w szalenie kłopotliwej sytuacji, bo nawet krytyka Izraela, nie mówiąc już o jakichś krokach, postawiłaby je w jednym szeregu z Hezbollahem, który jest uznany za organizację terrorystyczną. A jeśli „międzynarodowe śledztwo” nie byłoby rzetelne, no to po co w ogóle je wszczynać? W takiej sytuacji najlepiej nic nie wiedzieć, co zresztą zalecają Rosjanie mówiąc, że kto nie wie, ten śpi w poduchach, a kto wie, to go wiodą w łańcuchach.



Minister zdrowia Szumowski się zdymisjonował, nowy zreformuje nam pandemię?






Stanisław Michalkiewicz nie tylko o kolejnym etapie walki z krwiożerczym koronawirusem, w którym rozpoczynają się ustalenia producentów o podziale rynku lekarstw, czyli szczepionek na epidemię, o kolejnym sukcesie rządu premiera Morawieckiego, o różnicy w wielkości dotacji na rozwój demokracji na Ukrainie i na Białorusi oraz o tym, że w wyniku niepokojów powyborczych na Białorusi "umilkły Margoty".



© Stanisław Michalkiewicz
17-19 sierpnia 2020
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA








Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2