Tanie trofea czyli składzik z prawdami historycznymi
Kolega wczoraj wspomniał, że w Jaśle jest sklep o nazwie Tanie trofea. Nie wiem co w nim sprzedają, ale przypuszczam, że jakieś potrzebne bardzo ludziom rzeczy, po przystępnej cenie. Mi te tanie trofea skojarzyły się jednak z czymś innymi. Mianowicie z koniunkturą na treści historyczne i jej wykorzystaniem. Rzuciło mi się w oczy wczoraj nagranie autorstwa pana Mikke, które podpisano – zakłamana historia Polski. Nie wiadomo właściwie co rzec, bo jak ktoś dziś mówi o zakłamanej historii Polski, jest to wyłącznie tak zwana beka. Tyle lat ci biedni ludzie dokonują różnych demaskacji, a historia nadal jest zakłamana. Czemu?
Albowiem jest ona zakłamana zawsze i zakłamywana na bieżąco. W całym tym interesie zaś chodzi o to, by stworzyć taką hagadę, która zadowoli maluczkich, ale aspirujących do zainteresowań, i utrwalać ją trzy razy do roku za pomocą odpowiednio spreparowanych ruchomych obrazów. Tego oczekują ludzie. Nie mają oni zamiaru w nic się zagłębiać, ani też ponosić przesadnego wysiłku. Ktoś musi im powiedzieć, że są fajni i też mieli kiedyś jakieś sukcesy. To jest metoda rodem z komunistycznych Chin, ale takie są właśnie oczekiwania. Dlaczego ich po prostu nie spełnić? Bo dzisiejszemu państwu naród nie jest do niczego potrzebny. No, może przesadziłem, naród zdyscyplinowany nie jest potrzebny. Produkcja nie odbywa się w warunkach urągających godności, sklepy są pełne jakiegoś tam towaru, a więc stymulacje spoza podstawowej puli instynktów, nie są przymusem. Stąd i polityka kulturalna oraz historyczna rządu nie musi być specjalnie spójna i jakościowo powalająca. Może być nędzna, dęta i fałszywa. Nikogo to nie rusza. Tym mniejsze ma przy tym znaczenie, im gorszą rolę ma odegrać naród w propagandzie międzynarodowej. No, a z tego, co donoszą media, tak się akurat składa, że mamy odegrać rolę głupiego Jasia, co bije dzieci w piaskownicy. Nie można więc zbyt wysoko podnosić ludziom samooceny i odkrywać przed nimi za dużo, bo mają przecież odegrać rolę potomków tych, co wespół z nazistami mordowali Żydów.
No, ale skoro państwo do polityki historycznej przykłada wagę tak małą, interesują się nią inni, ci którzy chcieliby zmienić obecny rząd i uważają, że grzebanie w historii może być dobrym i obiecującym początkiem takich zmian. Czy będzie? Przypuszczam, że nie, ale posłużyć może do zrobienia jakiegoś tam szumu. Nie będzie zaś z tego powodu, o którym wspomniałem na początku, wszystko już zostało zdemaskowane i w zasadzie przydałoby się jakieś 10 lat zamordyzmu, żeby można było demaskować od nowa. Oczywiście żartuję. Wszystkim tym ludziom, zajmującym się odkłamywaniem historii, pisaniem jak było naprawdę i wskazywaniem miejsc, w których władza najperfidniej pogrywa z narodem wydaje się, że mogą w ten sposób, tanim bardzo kosztem zdobyć jakieś trofea. Ja oczywiście nie mam zamiaru im przeszkadzać, albowiem wszystko jest lepsze niż odgórnie zadekretowana wersja przeszłości kolportowana centralnie przez uniwersytety, urzędy i telewizję. Do tego jednak zmierzamy, a wielu by się to podobało, albowiem nie musieliby się już zastanawiać kto był dobry, a kto zły. No i kłótnie przy świątecznych stołach straciłby na intensywności.
Tak więc, niech sobie pan Mikke opowiada od tym, jak źli ludzie zakłamywali historię i niech robi to po taniości. Dla mnie to nawet lepiej. Nawet bowiem najsmaczniejszy śledź owinięty w gazetę, pozostaje tylko śledziem owiniętym w gazetę i niczym więcej. I nie zmienia tego fakt, że jak się go z gazety odwija, to on mruga okiem.
To tyle, w kwestii jakości produkcji ciekawostek historycznych. Pora teraz na jakość dystrybucji. Tradycyjnym sposobem dystrybucji jest, jak mówi Pismo, dystrybucja przez proroków. Inna nie wchodzi w grę albowiem podnosi koszt, wszystko zaś co wiąże się z kosztami jest przez miłośników prawd historycznych odrzucane bez jednego słowa. Jest po prostu niepotrzebne. Nie po to poza tym kreuje się proroków, żeby dopłacać do kolportowanych przez nich treści. Wniosek z analizy tej metody jest prosty – prorocy szykują się do zajęcia miejsc obecnej ekipy kolportującej historyczne kłamstwa – co oczywiste i jasne, ale szykują się w ten sposób, by ową władzę zdobyć „po taniości”, a także – dosłownie i w przenośni – na gębę.
Etap, na którym dziś się znajdują, jest etapem uwiarygodnienia się w oczach potencjalnych wyborców. No i w mojej ocenie nie ma on żadnego znaczenia. Wyborcy bowiem podejmują decyzje irracjonalne. Na przykład takie – jeśli do tej pory rządziła prawica, trzeba dać szansę lewicy, nie zaś jakiejś lepszej prawicy. I nie mają przy tym znaczenia, żadne szczegółowe definicje czy programy polityczne. Czarzasty ma zastąpić Morawieckiego i koniec. Nic subtelniejszego wyborcom do głowy nie przyjdzie. Ludzie idący do władzy nie mogą polegać na wyborcach. Muszą mieć jakieś dodatkowe uwierzytelnienia. Demaskatorzy historycznych i współczesnych kłamstw mówią, że Morawiecki i cały PiS mają uwierzytelnienia żydowskie. Fakt ten powinien poruszyć serca mas i wywołać rewolucję. No, ale nie wywołuje. Przeciwnie powoduje ziewanie i zniecierpliwienie objawiające się machaniem rękami wokół głowy. Ludzie bowiem chcą zobaczyć kogoś, kto ma jakieś inne, równie mocne uwierzytelnienia i występuje w imieniu sił, przynajmniej tak samo podstępnych jak Żydzi. Nikogo takiego nie widać. To redukuje szanse lepszej prawicy, ale ich nie przekreśla. Zmienia po prostu ich charakter z masowego na indywidualny. Każdy prawicowy polityk, lub potencjalny polityk, może grać na siebie, licząc, że zyska tak wielką sympatię i poklask, że jeśli nie w tych to w następnych wyborach, jeśli nie z tą, to z inną partią, do tego sejmu wejdzie. Problem w tym, że on się wówczas nie może lansować jako prorok po taniości. Jestem o tym przekonany, choć w wielu ludziach to moje gadanie wywołuje zniecierpliwienie. Poza tym opcję – prorok po taniości – zagospodarował już pan Mikke i reszta się w tej niszy nie zmieści. Trzeba mieć jakieś inne uwierzytelnienia i jakieś, niestety, inne jakości do rozegrania. Można być na przykład profesorem z dorobkiem w jakiejś rzadko wspominanej, a malowniczej dziedzinie, gdzie nie trzeba za bardzo łgać, żeby dojść na szczyt. Lekarze więc z miejsca odpadają, podobnie jak historycy. No, ale pozostaje cały wachlarz specjalności, które mogą ludzi zainteresować, na przykład chemia barwników.
No, a jeśli nie nauka, to sztuka. I to poważna. Najlepiej filmowa i bezkompromisowa. Niestety ludzie parający się sztuką i idący w politykę, zachowują się tak, jakby to, co robili do tej pory było dla nich ciężarem. Chcą ten ciężar zrzucić czym prędzej i swobodnym wzbić się lotem, ku nowym, szlachetniejszym przeznaczeniom. To znaczy ku czemu? Ku demaskacjom dystrybuowanym przez proroków, po taniości, tylko to bowiem zostaje, kiedy nie ma się poparcia ludu, uwierzytelnień żydowskich i dorobku, albo kiedy się ten dorobek samemu dewaluuje, jako rzecz nieistotną. I tak koło się zamyka.
Na koniec wskażmy jeszcze komu lud udziela poparcia bezwzględnie, nie zważając na okoliczności. Tym osobom, które robią rzeczy niezwykłe. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Dlatego na przykład Gazeta Wyborcza nie lansuje Sławomira Zapały jako przyszłego polityka. Nikt by tego nie kupił, bo to w istocie nie uwodzi mas. Stwarza takie złudzenie, ale nie uwodzi. David Copperfield, ten magik, byłby lepszy.
Na dziś to tyle.
O planowaniu w skali jednego i kilku pokoleń
Nie mogę tak po prostu zostawić omawianych tu ostatnio kwestii dotyczących publikacji autorstwa ludzi posiadających jakieś tam tytuły i dorobek. Z jednej strony mamy belwederskiego profesora, który specjalizuje się w soft porno, rozdzielając na prawo i lewo uśmiechy. Z drugiej zaś pana, który chce walczyć z biedą na świecie i ratować prosty lud przed opresją panów. Te dwa wektory wyznaczają dzisiaj spektrum zainteresowań polskiej elity akademickiej. Postaram się nie używać zbyt mocnych słów na określenie tego zjawiska, ale cóż robić kiedy one same cisną się na usta. Najważniejszym zaś wyrazem wśród nich jest słowo degradacja. Oto bowiem jeden i drugi autor szukają przede wszystkim zaspokojenia swojej próżności i są przekonani, że osiągną je adresując swoje książki do czytelników, którzy aspirują. Od tego zaś, kto do czego aspiruje, zależy jaką pozycję zajmuje w hierarchiach istotnych.
Jak wiemy, hierarchie akademickie w Polsce, są nieistotne z definicji. Do czegoś jednak służą. W moim przekonaniu do dystrybucji treści wrogich i degradujących i do ukrywania celów aspiracji, które rzeczywiście mogłyby podnieść znaczenie jednostek i dużych grup. Innego celu pisma akademickie kolportowane masowo nie mają.
Tak, jak mówiłem, książka Leszczyńskiego Ludowa historia Polski, jest książką fikcyjną. Im zaś więcej mówi się o jej znaczeniu i większe autorytety się nad nią pochylają, tym zawarte w niej fałsze są bardziej widoczne. Człowiek zaś z prawdziwymi aspiracjami, przede wszystkim powinien zrozumieć jedno – nikt poważny nie planuje niczego i nie dąży do niczego, co da się osiągnąć w skali jednego życia. Cele aspiracji traktowanych serio, rozpisane są na dwa albo trzy pokolenia. I czyni się to nie tylko z tego powodu, że są one ambitne i trudno je zrealizować, ale także dlatego, by je ukryć. Przed kim? Przed ludźmi, którzy aspiracje kształtują Leszczyński z Bednarukiem. Przed ludźmi skłonnymi do ekscytacji wywołanych nietrwałymi i doraźnymi sukcesami. Najbardziej nietrwałym i przelotnym sukcesem jaki osiągnęliśmy jako zbiorowość są tak zwane zdobycze socjalne. Nie rozumiemy tego jednak, albowiem ich nietrwałość ujawni się w kolejnym pokoleniu. Największym zaś oszustwem jest reforma rolna i podniesienie roli chłopa. Jak już kiedyś napisałem indywidualne gospodarstwa rolne to faza przejściowa pomiędzy latyfundium a polem golfowym. Tego oczywiście nie było widać w czasach, gdy socjaliści ogłaszali postulat wprowadzenia reformy rolnej, a o tym, by tę reformę jakoś powiązać z giełdą i kosztami produkcji zapomniano całkiem. Jak sądzę przez to iż socjalistyczni ekonomiści dobrze zdawali sobie sprawę z tego czym jest socjalizm. Tym samym czym entuzjastyczne pisanie o socjalizmie – dewastacją aspiracji istotnych. Socjaliści zaplanowali swój ustrój jako życie w systemowej nędzy obsługiwanej przez wątłe i kulawe chłopskie gospodarstwa nie wytrzymujące konkurencji z żadnym innym rodzajem gospodarstw. No, ale za to do każdego w tym ustroju trzeba się było zwracać – proszę pana. Nie to co w Wielkiej Brytanii, gdzie wszyscy mówią do siebie per wy.
Gospodarstwa te, po upadku socjalizmu, który był tylko etapem przejściowym, będą teraz komasowane i dewastowane w inny sposób. Najpierw się je zadłuży, a potem obwaruje produkcję niemożliwymi do realizacji przepisami. Na koniec zaś produkcja zostanie uzależniona od dotacji. Po co? Żeby nie była zależna od pogody. To taka socjalistyczna wolność. Ten etap mamy dzisiaj i wszyscy, którzy gospodarują na roli, nie mogąc się od tego uwolnić, są przekonani, że system ten się zmieni w następnym pokoleniu. Tak będzie, ale zmieni się na gorsze. Gospodarstwa zostaną zbankrutowane a ich dotychczasowi właściciele zamienią się w niewolników, gorszych niż chłopi pańszczyźniani. Ich nowy pan zaś, nie będzie jakimś tam dziedzicem, co sobie kupuje konie i porcelanę, ale nieznanym z imienia i nazwiska bytem, ukrywającym się pod nazwą firmy zarejestrowanej na Kajmanach. Czy to oznacza koniec socjalizmu? No skąd. Wtedy, na wsi pojawią się agitatorzy, z książką Leszczyńskiego w ręku, którzy wytłumaczą zdegradowanym i ogłupiałym ludziom, że należy im się od życia coś więcej. A przede wszystkim uświadomią im, że byli od stuleci gnębieni przez złych właścicieli, a tak naprawdę są solą ziemi. I tak wkoło Wojtek. Dlaczego tak się dzieje, albowiem istotne kwestie dotyczące gospodarki rolnej są ukryte przed oczami ludzi uważających się za specjalistów w tej dziedzinie. Są one także zaplanowane w skali, której nie obejmują umysły ludzi zajętych pracą na roli. Ci bowiem muszą szukać żon przez telewizję i pokazywać się z jak najlepszej strony, żeby wizerunkowo wypaść dobrze i dać – w perspektywie 50 lat – podstawę do rozważań przyszłych socjalistów o tym, jak to się dawniej panom dobrze żyło. W telewizji se występowali, żon szukali, frykasy jedli, a chłop żaden nie mógł się do tego telewizora dostać, bo zaraz go batem prali. Nie wierzycie, że tak będzie, prawda? Zapakujcie ten tekst do kapsuły czasu i każcie otworzyć swoim wnukom za 50 lat.
Żadnemu socjaliście nie da się wytłumaczyć, że istotna recepta na poprawienie bytu jednostek tkwi w nauce Jezusa Chrystusa, albowiem on tę naukę przede wszystkim uważa za wrogą ludowi i jego przyrodzonym cechom. A cóż to za cechy? Przede wszystkim gwałtowność i roszczeniowość. I to wychodzi z każdej niemal strony książki Leszczyńskiego. No, ale furda gwałtowność i roszczeniowość, skoro chłopu się należy, bo tamten ma a ten nie ma…Do roszczeniowości i gwałtowności dochodzi jeszcze, stymulujące obydwie cechy, pijaństwo. To zaś jest zawsze usprawiedliwione, a przynajmniej do chwili kiedy na scenie nie pojawi się socjalizm z wersji damskiej czyli feminizm. Wtedy chłop pijak staje się synonimem opresji, nie gorszej od ekonoma z batem. Pisałem już o tym, ale jeszcze powtórzę, koronnym dowodem na to, że socjalizm w każdej wersji jest jednym wielkim łgarstwem jest fakt iż Szkice węglem Henryka Sienkiewicza i ich główna bohaterka nie stały się ikoną feminizmu. A kto się stał? Maria Rodziewicz rzecz jasna, dziedziczka pełną gębą, która rozumiała, że z ziemią nie ma żartów, albowiem ona zależy od pogody czyli do Pana Boga, a nie od dotacji unijnych. I jak chłop się upił i nie chciał iść w pole, a do tego jeszcze rezonował, to trzeba go było pognać w to pole batem. Maria Rodziewicz jest dziś przywoływana, jako przykład ideowej feministki, a do tego lesbijki, choć przecież miała sprawy w sądzie o nadużywanie swojej władzy nad poddanymi jej chłopami. A byli to ponadto chłopi białoruscy, a więc popełniała grzech potrójny, według dzisiejszych standardów politpoprawności.
Co takiego robi Leszczyński i jemu podobni piszący o niedoli chłopa? Zdejmuje z jednostki odpowiedzialność za własne czyny i awansuje ją tym samym z miejsca na rewolucjonistę, który odpowiada przed historią jedynie. Boga wszak według Leszczyńskiego nie ma, a dziedzic i dziedziczka to zło. Rodzina zaś jest burżuazyjnym przeżytkiem. O tym chłop-rewolucjonista przekona się, jak przeczyta książkę Bednaruka, profesora pełną gębą, która opowiada o Józi, co zatrudniła się w burdelu, żeby uwolnić się od prześladowań i szykan dziedzica. I dopiero jak to przeczyta uzyska właściwy, pełny i jakościowo wysoki pogląd na otaczającą go rzeczywistość. Swoje zaś dzieci będzie mógł z czystym sumieniem wysłać na studia humanistyczne.
Koleżankom i kolegom chorym na raka
Idą święta i jak co roku będziemy sobie składać życzenia. Siedzimy tu już, a przynajmniej znaczna część z nas, ponad jedenaście lat i wiele osób jest do tego miejsca bardzo przywiązanych. Siedzimy i nie myślimy i sprawach przykrych i bolesnych, bo też i nie po to jest ten portal. Ja zaś systemowo unikam takich tematów, albowiem wiem ilu jest wariatów na świecie, którzy chcą się lansować za pomocą rzeczywistego lub urojonego cierpienia. Dziś jednak postanowiłem ten trend trochę zmienić. Uważam, że jest to potrzebne, albowiem jesteśmy coraz starsi i jak tu już tak wszyscy siedzimy, nie warto udawać, że się nie znamy, albo, że cierpienie, które przyszło nam przeżywać nikogo nie obchodzi, bo jest tylko nasze.
Pomyślałem, że może warto napisać coś, może nie za bardzo niezwykłego, może nie za bardzo szalonego, może trochę nawet banalnego, ale ze specjalną dedykacją, tak właśnie przed świętami.
Kilkoro z nas, o czym wiem na pewno, ciężko choruje. Niektórzy znoszą to lepiej inni gorzej, niektórzy radzą sobie z tym świetnie, a przynajmniej tak to wygląda z wierzchu, inni przeżywają chorobę inaczej. Ja nie będę się tu starał opisywać tych stanów, bo nic o nich nie wiem, na razie jestem zdrowy. Napiszę tylko coś od siebie.
Ostatnio rozmawiałem z jednym kolegą, który jest tu od samego początku i będzie miał operację tuż po świętach. Jedną już miał, a teraz druga. Nie jest lekko, ale on podchodzi do tego wszystkiego optymistycznie. Powiedział mi coś, co mnie samego trochę zdziwiło, choć przecież wpasowało się to w nasze tutejsze gawędy. – Wiesz – mówi – tak naprawdę, zostają nam tylko święci.
Ja zaś mogę dorzucić do tego jeszcze jedno, myślę, że równie głębokie spostrzeżenie. Nie należy przywiązywać się przesadnie do własnych intuicji, bo łatwo może się okazać, że są one tylko życzeniami, a nawet nawykami, które wykształciliśmy w sobie po to, by oswajać lęki. Jak te lęki są małe i dotyczą odpytywania na matematyce, albo klasówek, to wszystko jest w porządku. Możemy sobie czarować po swojemu i wróżyć, co będzie jak się stanie tak, a nie inaczej. Kiedy lęki potężnieją, zostaje nam już tylko odwaga i samotność. Nic więcej. Żadne przeczucia, wróżby i układy gwiazd na nic się nie zdadzą. Pozostaną też oczywiście święci. Chodzi bowiem o to, że prawda, która nas ocali i wyzwoli, nie pochodzi z nas i trudno jej szukać w sobie, oczekując, że nagle w głowie pojawi się jakiś impuls, myśl, przeczucie, wyjaśniające wszystko. Prawda jest poza nami i przyjdzie do nas z zewnątrz. W postaci człowieka albo anioła, albo innej jakiejś jeszcze, której wcale się nie spodziewamy. Trzeba na nią po prostu czekać. I nie myśleć za dużo, bo jeszcze się niepotrzebnie w coś uwikłamy.
Przypominają mi się różne historie, takie wiecie, które zna każdy, bo każdy, kto był kiedyś w szpitalu i poważnie chorował musiał się z nimi zetknąć. Znajoma zachorowała nagle i bardzo poważnie, położyli ją do szpitala i zapowiadało się naprawdę bardzo źle. Usunięcie narządów i inne dodatkowe komplikacje. Pani ta jest, była i jest bardzo religijna, spędzała więc większość szpitalnego czasu w kaplicy. Mogła chodzić, nie była obłożnie chora. Chodziła na mszę, albo siedziała sama w tej kaplicy i modliła się albo śpiewała. Normalnie i na głos, co wielu ludzi dziwiło, a wielu wprawiało w konsternację. Tuż przed operacją dostawała wiadomość, że zmienili jej lekarza, który miał kierować zespołem operacyjnym. Potem, w niedzielę wieczorem, poszła na nabożeństwo i było czytanie o Łazarzu. Bardzo w jej sytuacji trafione. No i później przyszedł do niej ten nowy kierownik zespołu, który miał ja operować, usiadł na łóżku i się przedstawił. – Nazywam się Wojciech Łazarz – powiedział. Nie wiem, czy naprawdę miał na imię Wojciech, ale na pewno nazywał się Łazarz. Wszystko oczywiście skończyło się dobrze. Historia, jak historia, wiele jest takich i one są bezwzględnie autentyczne. To jest właśnie najważniejsze. Ludzie, co dziwne, nie oczekują znaków z zewnątrz. Szukają jakieś odpowiedzi w sobie i to jest chyba aktem zwątpienia. Tymczasem zdarzają się takie rzeczy. Problem polega na tym, żeby nie mówić o nich za często, bo ktoś może uznać, że ich powtarzanie jest jak powtarzanie zaklęć, które zagwarantują nam bezpieczeństwo. Nie jest i nigdy nie będzie, dlatego staram się nie pisać o takich sprawach. Zdarza mi się to pierwszy raz, ale nie mogę obiecać, wobec bezspornego faktu, jakim jest upływ czasu, że kiedyś tego nie powtórzę.
Trzeba po prostu czekać aż coś lub ktoś do nas przyjdzie. A przyjdzie na pewno, może się tylko zdarzyć, że zaprzątnięci myśleniem, albo przeżywaniem, po prostu tego nie zauważymy.
– Łatwo ci mówić – powie ktoś – myśleniem, albo przeżywaniem, spróbuj nie myśleć i nie przeżywać….No pewnie, muszę się z tym zgodzić, ale wiem, jak to jest z tym przeżywaniem. Moja świętej pamięci matka, zawsze wszystko głęboko przeżywała i nigdy chyba do końca nie wierzyła, że może ją spotkać taka śmierć, jaka rzeczywiście do niej przyszła. Z wielkim współczuciem mówiła o pewnej sąsiadce, która miała ciężką operację, nie mogła się ruszać i posadzili ją na wózek. Najbardziej litowała się i współczuła babci mojego kolegi, która w wieku ponad osiemdziesięciu lat została przejechana przez pijanego kierowcę. Połamane biodra, operacja, zero rokowań, żadnych szans, w perspektywie tylko łóżko i cierpienie. Barbara, moja mama, nie żyje już od dwunastu lat, i do końca nie miała pojęcia na co umiera. Sąsiadka na wózku, ze stomią, nadal ma się dobrze, a babcia kolegi, przekroczyła dziś dziewięćdziesiątkę i już co prawda nie za bardzo ją widać na ulicy, ale po domu się jeszcze krząta. Gadaliśmy właśnie niedawno o tym fenomenie. Z ufnością i zawierzeniem jest chyba dokładnie odwrotnie niż z pieniędzmi i jajkami, tych ostatnich lepiej nie nosić w jednym koszyku. Pieniądze też lepiej trzymać w różnych miejscach, ale wiarę zawsze trzeba pokładać tylko w Bogu, nie w sobie i nie w przeczuciach. Pokusa jest trudna do zwalczenia, złożona i pewnie jakoś tam atrakcyjna, ale nie można jej ulegać. Trzeba to wszystko od siebie odsunąć. I czekać. Może jeszcze coś sobie zanucić pod nosem, jak ktoś nie jest pewien czy umie ładnie śpiewać na głos.
Ludzie sukcesu
Austriacki kompozytor Anton Bruckner miał dziwne nawyki. Zapisywał w swoim notatniku nazwiska nieletnich dziewcząt, które mu się podobały. Trzymał na biurku zdjęcie zmarłej matki, która tuż po śmierci upozował i kazał sfotografować. Następnie zaś, przez całe życie, uprawiał coś w rodzaju dewocji, oddając cześć tej fotografii. Kiedy ekshumowano wielkich austriackich kompozytorów, o ile pamiętam także Mozarta, Bruckner był przy tym i wyrywał kopaczom czaszki z rąk, żeby je ucałować. Komponował także wspaniałą ponoć muzykę, czego, jako człowiek pozbawiony słuchu i gustu muzycznego, docenić niestety nie potrafię. Był bardzo wyczulony na krytyczne opinie na temat swojej muzyki. A trzeba przyznać, że miał wielu krytyków. Johannes Brahms nazywał jego symfonie, muzycznymi boa dusicielami.
Jak każdy poddany Franciszka Józefa, Bruckner miał prawo raz w życiu stanąć przed cesarzem i wyrazić jakieś życzenie, które monarcha, o ile nie było ono zbyt ekstrawaganckie, spełniał. Kiedy więc wielki Bruckner, w późnym już wieku, stanął przez obliczem młodszego odeń, ale już także posuniętego w latach cesarza, poprosił tylko o jedno. Chciał, żeby miłościwie panujący powiedział raz wreszcie tym wszystkim chamskim, nie rozumiejącym wrażliwej duszy kompozytora, napastliwym krytykom, żeby się zamknęli i przestali pisać o nim źle. I żeby decyzja ta została rozkolportowana przez prasę. Oczywiście nie wyraził tego w takich słowach, ale o wiele oględniej. Chodziło jednak o to samo. Był to jeden z nielicznych momentów, kiedy Franciszek Józef, człowiek poważny i ciężko doświadczony, szczerze i ironicznie się roześmiał. Odwrócił głowę, lekceważącym machnięciem ręki kazał odprawić Brucknera i wyszedł z komnaty audiencyjnej. Dlaczego ja o tym piszę w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia? Nie ma to rzecz jasna związku ze świętami, ale z pewnym linkiem, który przesłano mi w wigilię. Oto on.
https://www.youtube.com/watch?v=8e6TvOQxtfo
Kiedy tylko kliknąłem w to nagranie, prawie od razu przypomniał mi się ten wybitny, austriacki muzyk, te nazwiska nastolatek, całowane czaszki i audiencja u cesarza. Sam nie wiem doprawdy dlaczego, przecież na muzyce się nie znam, o kompozytorze słyszałem raz jeden tylko, od mojego kolegi muzyka i nagle – bach – odpaliłem link i Anton Bruckner stanął przed moimi oczami jak żywy. A obejrzałem ledwie pięć minut nagrania.
Jak wszyscy wiedzą, mam tendencję do nadużywania pewnych wyrazów. Można je tu nawet wymienić: hierarchia, degradacja, obszar itp…No więc to, co tu widać, to próba masowej degradacji nas wszystkich, a także wskazania, jakie w istocie hierarchie liczą się w obszarze zwanym umownie przecież, prawicą. Ktoś powie, że się mylę, a Targalski to stary wariat. Niestety nie, żyjemy bowiem w rzeczywistości, która raz jeszcze udowadnia, że monarchia, nawet niemiecka, ze wszystkim jej wadami, jest stokroć lepsza niż najlepsza i najbardziej przyjazna ludziom demokracja, w dodatku oparta o lokalne elity. Oto bowiem mamy sytuację następującą. Jerzy Targalski staje przed Jarosławem Kaczyńskim i mówi
– Jarek, weź zrób, żebym był sławny, bogaty i piękny, a także, żeby wszyscy w to wierzyli. Aha, i jeszcze żeby media o tym mówiły w prime time. Może nie codziennie, ale raz na tydzień przynajmniej.
Co robi Jarosław Kaczyński? Nie uśmiecha się bynajmniej, nie macha ręką, nie wychodzi z komnaty audiencyjnej. On patrzy smutno na Targalskiego i mówi
– Idź Jurek do tej Doroty, jakże jej tam…
– Kani – przypomina Targalski
– Właśnie, Kani. Idź do niej i pogadaj, żeby cię wzięła do programu. Potem załatw z Republiką, żeby to puścili, a jak nie będą chcieli, to zadzwoń do mnie i ja dam polecenie Kurskiemu.
Targalski po tych słowach nie wychodzi wcale. Stoi i patrzy w Kaczyńskiego jak sroka w gnat.
– Co? – nieco mniej uprzejmie odzywa się Jarosław Kaczyński.
– Chciałbym – zaczyna pewnym głosem Targalski – chciałbym – powtarza – żebyś raz czy dwa, powiedział na wizji, że to ja obaliłem komunę, a nie Wałęsa.
Brwi Jarosława Kaczyńskiego podjeżdżają wysoko, wysoko prawie do linii włosów. Usta układają się w podkówkę, ale nie wydobywa się z nich żaden głos. Zapada kłopotliwe milczenie. Jarosław Kaczyński siedzi w fotelu, a Targalski stoi i patrzy w jego skrzywioną twarz wcale nie zrażony. Napięcie rośnie.
W końcu Kaczyński, polityk przecież wytrawny i znający się na rzeczy, postanawia ominąć tę rafę.
– Dobrze – mówi cicho – ale idź już.
Targalski wychodzi poprawiając machinalnie krawat.
Można mi oczywiście zarzucić, że zmyślam, a Jerzy Targalski mówi szczerą prawdę. Oczywiście, tak właśnie jest. Nie widziałem przecież tej audiencji, tylko ją sobie wyobraziłem. Targalski zaś naprawdę spotkał Cimoszewicza w siedzibie młodzieżowej organizacji partyjnej. Naprawdę jeździł na obozy komunistycznej młodzieży, albowiem miał ojca w komitecie centralnym, a wszystko to robił po to, by rozwalić PZPR od środka. Czyniło tak wielu, na przykład Leszek Moczulski. Wszyscy ci ludzie znaleźli się później w szeregach partii demokratycznych, a miejsce dla nich zostało tam zawczasu przygotowane. Mieli w zasadzie tylko jedną rzecz do wykonania – musieli wypaść wiarygodnie.
Wszyscy wiemy jak to jest z tą wiarygodnością. Czasem lepiej zatrudnić aktora, bo naturszczyk sobie nie poradzi. No, ale nie zawsze można. Z aktorami na prawicy zawsze był kłopot, a poza tym, formacja ta, stworzona jako coś upośledzonego wobec liberalnej lewicy i centrum, miała zawsze ograniczoną pulę ról do obsadzenia. Większość popierających prawicę entuzjastów z definicji musiała znaleźć się za burtą i stamtąd, spośród spienionych fal wołać do znajdujących się na pokładzie działaczy – ale jak to! Towarzysze! Miało być inaczej!
No właśnie, miało być inaczej, ale jest tak, jak jest. Czyli po staremu. Jest hierarchia i ona nie może być naruszona, bo nie tak się umawiano. Dlatego właśnie Jerzy Targalski i Dorota Kania muszą przemawiać do nas takim językiem jaki słyszymy w nagraniu. Program ma się nazywać „Dziennikarski poker”, a jego goście muszą być w tym pokerze królami i asami. To nic, że wszyscy zdają sobie sprawę z fikcyjności tych założeń. Nikt nawet nie próbuje się uśmiechnąć, bo chodzi o to właśnie, by ćwiczyć się w zachowywaniu powagi. Śmiać mogą się tylko tamci – Tusk, Budka i cała reszta – a nie śmieją się przecież z Targalskiego, ale z Jarosława Kaczyńskiego. No i jemu to wcale nie przeszkadza. Nie zastanawialiście się czemu? Myślę, że śmiech i drwina, to dziś rodzaj nobilitacji. Przymus zaś zachowania powagi w obliczu sytuacji jawnie kuriozalnych to degradacja i unieważnienie. I ten przymus jest narzucany poprzez dyscyplinę partyjną niestety. Tak to widzę. A przecież nie byłem w młodzieżówce PZPR, nie jeździłem na obozy letnie z Cimoszewiczem i nie wstąpiłem do żadnej organizacji po to, by ją rozwalić od środka.
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Coryllusie, to czepianie sie prof. Targalskiego jest już po prostu nudne. Bo niesmaczne było od samego początku.
OdpowiedzUsuń