Antysysytemowcy z tańca z gwiazdami
Od czasu kiedy unieważniono polityczną blogosferę, czyniąc z niej panoptikum dla jakichś bełkocących stworów, dla działacza antysystemowego z prawdziwego zdarzenia pozostaje już tylko jedna droga – trzeba zebrać budżet i okupić się telewizji, żeby pokazywała takiego kilka razy w tygodniu. Do niedawna można było jeszcze nadawać na żydów publicznie, w dowolnym miejscu, ale to jest ten rodzaj charyzmatu, który wymydla się najszybciej i nikogo już dziś taka gawęda nie bierze. Skala trudności więc, jaką rzeczywistość stawia przed działaczami antysystemowymi, rośnie. I żartów nie ma, albowiem to co do tej pory było charyzmatem z niezbędnika przeciwnika systemu, dzięki działaczom ulicznym zwalczającym ustawę 447 zamienia się w parodię. Jeśli zaś przed kimś zaczynają się piętrzyć przeszkody tego rodzaju, to znaczy jeśli musi on zmagać się z ironią, raczej pewne jest, że nie da sobie rady i skompromituje siebie i swoje idee. Prawdziwy antysystemowiec potrzebuje więc gwarancji systemu. To jest oczywiste dla każdego, kto rozumie choć trochę politykę. Bez tego ani rusz, bo nie można się w żaden sposób promować, szczególnie jeśli ktoś wygląda jak Krzysztof Bosak, kandydat Konfederacji na prezydenta Polski.
Kiedy człowiek walczący z systemem szuka jednocześnie potwierdzenia swojej pozycji ze strony tegoż systemu, dostaje ofertę. Tam zaś jest napisane: z czego chłopczyku chcesz wybrać? Kim chciałbyś zostać, powiedz, a ja przedstawię ci różne możliwości. Tak mówi androgyniczna systemowa wróżka w garniaku, z wymalowanymi ustami i blond peruką na łysej czaszce.
– Chciałbym być popularny, a jednocześnie epatować wszystkich wykwitami mojego intelektu – odpowiada antysystemowiec. – Gites – woła wróżka – niech będzie taniec z gwiazdami i uczelniany niemalsocjologiczny bełkot. Taki pakiet, co ty na to?
Młodzieniec zastanowił się chwilę i po namyśle rzekł
– Ale nie wygram tego tańca z gwiazdami?
– No co ty mały – powiedziała wróżka – oczywiście, że nie, na to cię przecież nie stać. Chodzi o to, żebyś się pokazał.
– Ok, kapuję – rzekł antysystemowiec
– Tylko idź najpierw do kosmetyczki
– Odwal się wiesz! – zdenerwował się nasz bohater i kopnął wróżkę w goleń
– Ała! – zawyła wróżka – jak tak, to będzie drożej
– A ile się należy?
– Trzy duże bańki i randka w ciemno – tu wróżka wyszczerzyła żółtawe, ociekające śliną zęby
– Że co? Z kim niby?
– No ze mną maleńki. Choć no tutaj postawię ci tezę.
– Paszoł won – krzyknął nasz bohater i uciekł gdzieś przed siebie. Po namyśle jednak wrócił i wystąpił w tańcu z gwiazdami. Nie był pierwszym, który uległ pokusie, bo jak pamiętamy Paweł Kukiz też sprzedawał swoją antysytemową płytę rozlepiając na dworcach plakaty z napisem „zakazne’, że niby te piosenki co tam je nagrali bardzo denerwują władzę.
Żadnej władzy nic nie denerwuje, bo w Polsce władza to konglomerat. Nie ma doktryny, a więc nie wiadomo, co jest zbrodnią stanu. I tak ludzie w oczywisty sposób znoszący się z wrogami państwa mogą najspokojniej w świecie prezentować swoje walory w mediach, pod pretekstem, że mają inną wizję tegoż państwa. To, co demonstrują, jest czystym bełkotem, ale nikomu to nie przeszkadza, albowiem w kraju, gdzie nie ma politycznych wykładni i planów dotyczących aktywności państwa na arenie międzynarodowej, można pieprzyć co się chce, byle to było kontrowersyjne. Ławka z kontrowersjami zrobiła się trochę krótka, ale dla Korwina jeszcze na niej miejsca starczy. Krzysztof Bosak nie wykupił sobie w abonamencie pakietu z kontrowersjami, ale wybrał inny – ten z uczonymi wywodami. I oto przykład
„Jeśli rynek pracy i gospodarka rozwijają się bardziej dynamicznie niż sama populacja narodu polskiego, zamieszkująca polskie terytorium to być może trzeba nieco spowolnić tworzenie nowych miejsc pracy, dopóki nie urodzi się więcej dzieci”Trzeba jednakowoż zawsze uważać na to, kto nam jakie żarty podsuwa, bo to, co jest śmieszne w gronie zaufanych kolegów, nie musi wcale być śmieszne w szerszym towarzystwie.
Od wczoraj Krzysztof Bosak jest kandydatem Konfederacji na prezydenta Polski, a Korwin napisał, że to bardzo źle, albowiem znów zwyciężyła dupokarcja (cytat niedokładny). To znaczy, że lepiej by było gdyby to pan Janusz wybierał tego kandydata. Mam nawet wizję takich wyborów. Do ostatniego momentu przed zgłoszeniem kandydata, pan Janusz gorąco popierałby Grzegorza Brauna, a kiedy trzeba by było w odpowiednim miejscu wpisać nazwisko, wpisałby swoje.
Weźmy teraz pod uwagę aspekt czysto wizualny to mamy następujący zestaw – Andrzeja Dudę, który nazywany bywa Adrianem, misiem Puchatkiem, albo jakoś podobnie, a ma to podkreślić jego charakterystyczny wygląd, daleki od ideałów męskiej urody z francuskich i amerykańskich filmów gatunku noir. Mamy Krzysztofa Bosaka, który przy Andrzeju Dudzie wygląda jak podrasowana wersja Prosiaczka z tej najwcześniejszej serii animowanej o przygodach Kubusia Puchatka. I mamy wreszcie Roberta Biedronia, który żeby obniżyć koszta swoich antysystemowych występów umówił się jednak z wróżką na randkę w ciemno.
Od razu przypomina się to, co napisał Henryk Sienkiewicz w sławnej powieści „Ogniem i mieczem”, kiedy to na wieść o powołaniu nowych regimentarzy wojska koronnego, kozacy nazwali ich po kolei: pierzyna, dziecina i łacina. Ze względu na cechy, jakie reprezentowali, cechy w żaden sposób nie znajdujące zastosowania na wojnie. Dominik Zasławski, był leniem i głąbem, Aleksander Koniecpolski dzieckiem, a Mikołaj Ostroróg publicystą-intelektualistą. Określenia te nie pasują co prawda do naszych kandydatów, ale można wymyślić jakieś inne, podobne, albowiem zauważam wyraźnie kompetencyjne podobieństwa.
Jedno tylko ich różni, nie wszyscy są antysytemowi. Obecny prezydent nie jest, a dwaj pozostali są antysystemowcami każdy w swoim stylu.
Powiecie, że zapomniałem o Kidawie Błońskiej? Nie, nie zapomniałem. Jestem pewien, że ją wycofają przed wyborami, bo tak drastycznego przykładu niekompetencji nie widać było w polityce polskiej od czasów Renaty Beger.
Tak się rzecz ma na pół roku przed wyborami prezydenckimi. Ja oczywiście poprę Andrzeja Dudę, a wszystko przez to, że nie jestem antysystemowym buntownikiem. Nie mogę więc stawać w jednym szeregu ze zwolennikami Krzysztofa Bosaka, sekowanymi w mediach bohaterami walki o lepszą Polskę, ani tym bardziej z kolegami Biedronia i Zandberga, którzy chcą jeszcze lepszej Polski niż tamci. Pozostanę tu gdzie jestem.
Dziękuję za uwagę.
Systematyka gatunku homo sapiens czyli zawłaszczanie charyzmatów
Wróciłem wczoraj bardzo zmęczony i w zasadzie miałem nic nie robić, ale włączyłem komputer i zacząłem przeglądać serwisy. Sam nie wiem skąd pojawiło się nagle w mojej głowie hasło – systematyka gatunku ludzkiego. Następnie zaś trzy rzędy w tej systematyce: człowiek stworzenie boże, człowiek stworzenie sponsorów oraz człowiek stworzenie tajniaków. Innych stworzeń chodzących na dwóch nogach na planecie Ziemia nie ma. Bardzo proszę teraz Krzysia, żeby tę moją systematykę przełożył na łacinę.
Teraz sobie przypomniałem – w WP puścili wywiad z pisarzem Żulczykiem, który był podpisany tak mniej więcej, że Żulczyk jest obecnie najzdolniejszym polskim autorem. Wywiad przeprowadzał Marcin Prokop, a wszystko odbywało się w pomieszczeniu wystylizowanym na magazyn browaru. Na ścianie była nawet nazwa browaru – Namysłów. Pomyślałem więc, że oto mamy pisarza stworzonego przez sponsorów. Powołano go do życia spośród wybrańców, stworzonych z kolei wcześniej przez tajniaków, którzy wmówili sobie i innym, że są absolutnie wyjątkowi. Wszystko zaś po to, by dobrać się do budżetów promocyjnych potentatów branży spożywczej. Wywiadu wysłuchałem przy wyłączonej fonii, bo kiedy raz ją włączyłem Prokop pieprzył tak strasznie, że nawet Żulczyk nie mógł tego wytrzymać i gwałtownie machał rękami.
Byłem wczoraj u Michała i coś tam nagrywaliśmy. Na półce stała książka licząca sobie ponad 600 stron i zatytułowana „Kolbe”. Jej autorem jest oczywiście Tomasz Terlikowski. Michał wyznał, że wziął do sklepu jedną, rok temu, i ona tak stoi. Nikogo nie interesuje. Jeszcze gorszy interes zrobił Michał na Sumlińskim, bo wziął aż 9 egzemplarzy i żaden się nie sprzedał. To jest moim zdaniem fantastyczna okoliczność, w sam raz nadająca się do tego, by dokonać jakiejś pogłębionej analizy. O cóż bowiem chodzi tym wszystkim ludziom, którzy z taką mocą próbują przykleić się albo do logo browaru, albo do znanego nazwiska męczennika za wiarę, albo do kontrowersji związanych z ustawą 447? Otóż chodzi o przywłaszczenie sobie charyzmatów. Jednego ci biedni ludkowie nie rozumieją, że każdy charyzmat ma instrukcję obsługi, która nie jest powszechnie zrozumiała, a bywa, że nie jest powszechnie dostępna. Tak już jednak jest, że istoty stworzone przez sponsorów i tajniaków, kiedy zabierają się za przywłaszczanie charyzmatów, nie biorą tej okoliczności pod uwagę. Nie biorą też pod uwagę innej. Otóż charyzmaty się wymydlają. Są jak niebieska kredka i koralik w bajce o Karolci. Nie są ważne na zawsze. Wręcz istnieje taka zależność, że im większy dureń się za nie chwyci tym słabszy uzyska efekt i szybciej zużyje charyzmat. I to jest do okazania naocznie, można ten fakt stwierdzić w sklepie u Michała – Terlikowski i Kolbe, Sumliński i okradanie Polski przez żydów. Dlatego stokroć ważniejsze niż przywłaszczanie charyzmatów jest ich kreowanie. No, ale do tego trzeba być stworzeniem bożym, bo tylko Pan Bóg władny jest dać człowiekowi talent i pracowitość. Sponsorzy i tajniacy tego nie załatwią, nawet jeśli podpiszemy z nimi stosowną umowę. Ona nie będzie niczego gwarantować. Jak wiecie ja mam, tak w ogóle, szczególny stosunek do gwarancji i sam nigdy żadnych nie udzielam. Uważam, że samodzielność jest wartością największą, nie dającą się zamienić na żadne jakości gwarantowane. Zawsze bowiem okazuje się, że są one zrobione z gutaperki, a do tego wiązane sznurkiem.
Patrzę więc na to wszystko spokojnie, albowiem wiem, że te kreacje nie przetrwają najlżejszego nawet podmuchu, zostaną spłukane przez strumień wody w klozecie i pies z kulawą nogą nie będzie o nich pamiętał. Nawet jeśli sponsorzy albo struktury tajne załatwią wymienionym najlepsze miejsca startowe, dołożą do tego najlepszy sprzęt i przekupią sędziego. To nie ma znaczenia, albowiem przez brak zrozumienia instrukcji obsługi charyzmatu, okaże się, że uczestnicy zawodów, zamiast biec ile sił do przodu, zaczną grać w zośkę, albo w kapsle. A Terlikowski wręcz pobiegnie tyłem, w drugą stronę, albo nawet w poprzek stadionu, bo uzna, że tak właśnie trzeba. On tak zresztą już robi i wszyscy to widzą. Nie inaczej jest z osobami mającymi status publicznych, którzy zaczynali od rynku książki. Z takim na przykład Hołownią Szymonem, który jednym ruchem – angażując na swojego doradcę faceta w mundurze nazwiskiem Różański – rozsmarował się po monitorze z drugiej jego strony. Trep Różański, który mówi, że Polska przypomina Syrię, będzie wsparciem dla Szymonka. I wierzcie mi, że działanie charyzmatów jest obosieczne, nie ma więc znaczenia, że jest on z tych Różańskich-Borejszów, czy z jakichś innych. To kwestia symboliki, a także jej oddziaływania. Można z tego zrobić atut, a można się pogrążyć. I ja teraz chciałem napisać słowo o robieniu atutów. Pewnie już o tym wspominałem, ale jeszcze powtórzę. Powtarzanie utrwala wiedzę.
Oto garść przykładów ogólnych i takich bardziej szczegółowych. Japonia jest miejscem, gdzie nie występują w zasadzie złoża wysokogatunkowej stali. Jednym zaś z symboli Japonii jest ostry jak brzytwa miecz, wykonany w specjalnej technologii, która owiana jest tajemnicą. Miecz, którym można rozczepić człowieka od pachwin po pachy. Co by w takiej sytuacji zrobił Terlikowski? Gdyby go postawić wobec niemożności obrony, a jednocześnie wobec konieczności obrony, na którą potrzeba naprawdę wysokich technologii? Zapewne wskoczyłby do morza, albo zadzwonił do sponsora z prośbą o nowy zestaw charyzmatów, bo z tego co ma nie da się wyprodukować czołgu, ani działa samobieżnego. No właśnie. A Japończycy zrobili coś innego i za to ich lubimy.
Teraz przykład z dziedziny szeroko rozumianego PR. Na królewskiej chorągwi Francji widoczne były złote lilie. Te lilie to w istocie co innego – zwykłe, żółte kosaćce porastające brzegi i zakola Sekwany. Normalny, bagienny chwast, którego pełno jest wszędzie. I w zasadzie można na to nie zwracać uwagi, albo domagać się od sponsorów lub tajniaków czegoś lepszego. Czegoś ze złota, albo wysokogatunkowej stali, na przykład wycinków z gazet opisujących misję ojca Kolbe podanych w wygodnej do przepisania formie. Można jednak z tego śmiecia zrobić swój własny charyzmat, którego nie odbierze nam nikt, no chyba, że przyjdzie rewolucja.
Teraz przykład szczegółowy. Kiedy Churchill został po raz pierwszy premierem, prasa zaczęła go wyśmiewać, że chodzi w za małym meloniku. Gazety szydziły z Winstona nielitościwie i publikowały rysunki ze śmiesznym grubasem i jego malutkim kapelutkiem. W odpowiedzi Churchill kupił sobie jeszcze mniejszy melonik i wkładał go ostentacyjnie, kiedy opuszczał gabinet przy Downing Street. Co by w takiej sytuacji zrobił Sumliński? Poszedł do sklepu po kapelusz Panama jak sądzę. I obstalował do tego garnitur w kolorze piasku pustyni.
I tak się to kręci. Nie zwracajmy na nich uwagi, czekajmy, aż powywracają się o własne nogi. Dostałem dziś złożony III tom Baśni socjalistycznej. Muszę go jeszcze przejrzeć, powiedzieć Tomkowi co ma rysować i uzgodnić z Jarkiem co będzie we wklejce. Mam nadzieję, że uda się go wydrukować na konferencję w Kazimierzu. Bądźmy dobrej myśli.
O naturze negatywnych kampanii
Wszystkie negatywne kampanie opierają się na tych samych zasadach. Po pierwsze na założeniu, że odbiorca jest idiotą, po drugie na łatwym dostępie do informacji reglamentowanych lub na łatwym dostępie do kanałów dystrybucji treści, po trzecie na gwarancji politycznej bądź gwarancji z tajnej policji. Co w sumie na jedno wychodzi. Do tego dodać można jeszcze całkowite odrzucenie polemiki i spiralę emocji, która – co może niektórym wydawać się sprzecznością – nakręcana jest na zimno. Nie mam zamiaru zastanawiać się po co jest obecnie w Rosji rozpętywana kampania przeciwko Polsce, przyjmuję, że ma to związek z wyborami. Moim zdaniem rzecz wygląda ciekawie. Głównie dlatego, że media, niegdyś reżimowe, a dziś opozycyjne nie pieprzą już tych strasznych idiotyzmów, o tym, co to będzie jak Rosja nie kupi od nas mięsa albo jabłek. Mamy za to stałe doniesienia ze wschodu, o tym co powiedział ten czy inny dyżurujący w telewizorze żyd. Bo o to chodzi, o wywołanie wrażenia, że Putin ma żydowską kryszę. Co, jak łatwo się domyślić, nie musi być prawdą. Gdyby było, nikt by w takim tempie nie zapraszał do telewizora tych wrogich Polsce żydów, którzy opowiadają, że największe pogromy za cara były na terenie Królestwa Polskiego. Jasne. Na przykład w Kiszyniowie.
Z tymi atakami nie ma co polemizować, albowiem ludzie, którzy je moderują nie oczekują tego. Oni oczekują, że ktoś zafasuje im takiego fleka w cztery litery, aż zapiszczą. To jest bowiem jedyny rodzaj komunikacji do jakiego przywykli. Wtedy zaczną dziamdziać, że uprawia się wobec nich antysemityzm, a tak przecież nie wolno. Otóż wolno, a nawet trzeba. Próba bowiem polemizowania z prowokacją, to uleganie prowokacji. Nie ma więc sensu odpowiadanie na zaczepki z Moskwy, trzeba przygotować coś, jakiś program, dyskusję, film, który naprawdę ich zaboli i sprzedać to wszystkim telewizjom na świecie. Niech sobie potem protestują na arenie międzynarodowej. Tylko niech to nie będzie film o Katyniu.
Dawno, dawno temu dyskutowaliśmy tutaj o formatach publicystycznych królujących w rosyjskiej telewizji. To jest taki wrestling dla bogatych żydów, którzy muszą się wyszumieć, a jednocześnie mieć gwarancję, że nikt im po ryju nie nakładzie. Tak to oceniam. A skoro tak jest, powtórzę – nie ma sensu z tym polemizować w rejestrach, w których próbują to czynić polscy politycy. I nie ma sensu wysuwać na czoło jakichś naszych żydów, którzy będą – o wiele łagodniej i bardziej kulturalnie – zaprzeczać tamtym. To jest zła metoda. Jeśli nie można zastosować jakiegoś ciosu zagłady, trzeba pokazać coś, co jednoznacznie i głęboko ich zdyskredytuje. Ktoś powie, że to niemożliwe, bo kampanie negatywne odwołują się do utrwalonych schematów, latami wbijanych ludziom do głów. I jak ktoś uwierzył, że za komuny było lepiej, bo praca była gwarantowana, ten łatwo przekonać się do innych wersji historii nie da. Jeśli do tego zostanie zbombardowany brutalnymi bardzo argumentami i zachowaniami faceta, o którym wiadomo, że jest żydem, zamilknie całkiem, bo jak wiadomo żydzi rządzą światem. I za to, za utrwalanie tego schematu, powinniśmy teraz podziękować wszystkich antysemitom-demaskatorom. Ich rola bowiem jest bardzo jasno zarysowana – trzeba sparaliżować słabych na umyśle i wmówić im, że polemika z żydem nie jest w ogóle możliwa. A jeśli ktoś próbuje naraża się na cywilne unicestwienie. Istotnym momentem w polemice z argumentami chamskich, rosyjskich żydów, ale nie tylko ich, także tych naszych, łagodniejszych, jest sam fakt istnienia takiej polemiki. Nie można przestać. Tylko to się liczy. A potem, utrzymanie dyskutanta na pozycji przegranej. Przy czym należy to czynić tak, by czuł się on wyróżniony, lepszy, wrażliwszy, bystrzejszy i bardziej wtajemniczony. Tylko stała temperatura pod kociołkiem z napisem – polski antysemityzm – gwarantuje sukcesy kampanii negatywnych przeciwko Polsce.
Nie tak dawno opisaliśmy tu pewną zasadę rządzącą powszechnie kampaniami niejawnymi. To określenie jest bardzo pojemne, ale właśnie o to chodzi. Pisząc kampanie niejawne mam na myśli zarówno operacje rangersów, jak i te żydowsko-rosyjskie ataki na Polskę, ale także wyczyny Ebenezera Rojta, albowiem spełnia on wszystkie warunki, o których pisałem wyżej. Uważa czytelnika za idiotę, ma łatwy dostęp do informacji reglamentowanych i ma gwarancje organizacji niejawnych. Podkreśla przy tym, że jego aktywność wiąże się z ryzykiem. Na czym polega wspomniana zasada? Na minimalizowaniu ryzyka i jednoczenie rozpuszczaniu propagandy o tym, jak bardzo ono jest wielkie. Możemy więc rzecz zredukować do formuły – jeśli ktoś opowiada o ryzyku, w rzeczywistości go nie ponosi. Chce jedynie wszystkich zmylić. Po co? Żeby w spokoju przeprowadzić swoją misję, której natura nie może być do końca rozpoznana. Możemy to ciągnąć dalej – rangersi nigdy nie walczą przeciwko innym rangersom. Ich misja, nawet jeśli niebezpieczna, przeważnie kończy się sukcesem, albowiem na ich drodze stają zwykle jakieś dużo słabiej uzbrojone i dużo gorzej wyszkolone stwory. Nawet jeśli jest ich więcej nie ma to znaczenia, bo przeważnie nie rozumieją oni też swojej misji tak, jak ją rozumie przeciwnik.
Do czego służy Ebenezer Rojt? W mojej ocenie do unieważnienia rzeczywistych polemik, a to znaczy, że służy on do dyscyplinowania autorów i zarządzania rynkiem. Nie ma ani jednego powodu, by takich polemik nie prowadzić jawnie, bo niby cóż to za problem. On jednak występuje pod pseudonimem i za swoje elukubracje coś tam sobie liczy. Wielu ludzi to podnieca, podobnie jak podnieca ich fakt, że ten czy ów żyd wygaduje na Polskę i coś z tego może być prawdą. Lepiej więc siedzieć cicho i przyglądać się, a na koniec klaskać temu, który wyszedł z tego wrestlingu najmniej poszkodowany. To znaczy temu, który od samego początku był kryty i miał gwarancje.
Jeśli dyskusje publicystyczne, czy to na tematy polityczne, czy kulturalne, czy jakieś inne, toczą się w klimatach zbliżonych do tego, co proponuje rosyjska telewizja, do pełni szczęścia brakuje tylko zdyskredytowania tych, którzy próbują podejmować inne tematy, albo po prostu piszą o sprawach w głównym nurcie nie istniejących. Powtarzam – można to robić jawnie, ale wtedy można też oberwać naprawdę. Pan Ebenezer zaś startuje w zawodach wrestlingowych.
Na czym polega jego moc? Na minimalizowaniu ryzyka i preparowaniu mądrości oraz wrażliwości. Jak się preparuje wrażliwość dowiadujemy się co roku od Jurasa i to jest sposób sprawdzony i pewny. I oto, pan Ebenezer, człowiek wrażliwy na ludzką krzywdę oraz na głupstwa, którymi zalewany jest świat, proponuje czytelnikom swojego bloga by:
JEŚLI SPODOBAŁY CI SIĘ KOMPROMITACJE…Akurat to hospicjum znam, ale jeśli znasz inne, które wolisz wesprzeć w pierwszej kolejności, to naturalnie będzie to równie miły gest. Nie musisz mnie zawiadamiać o swojej wpłacie, ale nie ukrywam, że byłoby mi przyjemnie przeczytać taką wiadomość.
…i zastanawiasz się, w jaki sposób możesz się autorowi zrewanżować, będzie mi bardzo miło, jeśli wpłacisz dowolną kwotę na konto Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci:
numer konta: 33 1240 1082 1111 0000 0428 2080
Ludzie to czytają w ich głowie nie zazgrzyta nic, kiedy międlą w ustach frazę – jeśli spodobały ci się kompromitacje wpłać na hospicjum. Nie zazgrzyta, albowiem każdy przynajmniej raz w życiu chciałby być miłosiernym Samarytaninem. Kłopot w tym jednak, że Pismo nie mówi – wyszydź bliźniego swego, a reszcie frajerów każ dawać jałmużnę placówce, którą sam wskażesz. Ono mówi coś innego – niech nie wie lewica co czyni prawica (cytuję z pamięci). Takich subtelności zaś czytelnicy pana Rojta dostrzec nie mogą. Nie mogą, albowiem wchodząc na jego stronę wykupili sobie abonament na wyjątkowość. On zaś im ją gwarantuje poprzez takie oto mądrości, które – przyznajmy – nie każdy potrafi zrozumieć.
Uprzejmie proszę też wziąć pod rozwagę następującą maksymę Jakuba Thoulé:
Gdy kupisz samochód, a potem stwierdzisz, że fatalnie się go prowadzi i jeszcze wyliczysz tuzin fabrycznych usterek, które w nim zauważyłeś, nikt ci nie powie, że powinieneś założyć własną fabrykę samochodów i samemu zaprojektować lepszy model. Ale gdy kupisz książkę, a potem stwierdzisz, że fatalnie się ją czyta i jeszcze wyliczysz tuzin błędów, które w niej zauważyłeś, zawsze znajdzie się ktoś, kto ci powie, żebyś sam napisał lepszą.Nie wiem kim jest Jakub Thoule, albowiem sieć o nim nie wspomina, ale może ja po prostu jestem za głupi, by posługiwać się internetem. Jakby nie było, obecność tej maksymy potwierdza moją hipotezę – albo Rojt ma czytelnika za idiotę, albo ma dostęp do informacji reglamentowanych i gwarancję struktur tajnych, albo jedno i drugie.
Jeśli idzie o samą mądrość, to jest ona wyjątkowo wprost kretyńska i w zasadzie należałoby ją poddać oględzinom w II Klinice Psychiatrycznej przy ul. Sobieskiego w Warszawie.
Kto kupuje samochód, który się fatalnie prowadzi? I jeszcze nie zauważa usterek? Czytelnicy Rojta chyba i może jeszcze Marek Krajewski, sławny pisarz. Czy samochód jest podobny do książki? Dla pana Ebenezera być może, bo w środku samochodu też można znaleźć jakieś litery. Kiedyś dawno temu, w pewnym wydawnictwie przekonywano mnie, że handel książką nie różni się niczym od handlu cegłami. I tu jest podobnie. Otóż on się różni, wystarczy wziąć książkę i cegłę, a następnie jednym i drugim porządnie pierdyknąć się w łeb. Wspomniana różnicy uwidoczni się od razu i zostanie zapamiętana na długo.
Oto pierwsze motto ze strony pana Ebenezera
Rzućmyż okiem na girlandę głupstwa, owijającą się wokół naszej erudycji.
Przecież to skandal, żeby oni dotąd nie mieli języka, na wyrażenie swojej ignorancji; wciąż i wyłącznie muszą wyrażać zatem swoją wiedzę, swoje „opanowanie przedmiotu”.
Gdy zasiadają na podium i głos zabierają, klamka zapadła: muszą wiedzieć, nie wolno nie wiedzieć, lub wiedzieć mniej więcej, nawet gestem, nawet mrugnięciem, nie mogą zasygnalizować, że ich wiedza dziurawa i na chybił trafił…
Na obszarze wszystkich dyskusji, trawiących episteme zachodnią, nie dojdzie was jeden jedyny głos, który by zaczął od „dokładnie nie wiem… nie znam… dobrze nie przeczytałem… kto by tam to wszystko zapamiętał… nie ma czasu na czytanie… coś tam wiem, ale niezbyt…” A przecie od tego trzeba by zacząć! Ale któż by się poważył! Mogliby tak zacząć, ale wszyscy naraz, dawszy sobie uprzednio słowo honoru!
Episteme tedy jest skłamana. Dzieją się rzeczy brzydkie.
Otóż takich głosów znajdzie się mnóstwo, a pisząc powyższe pan Rojt próbuje przekonać czytelnika, że on jeden jest gwarantem jakości, albowiem wszyscy zwariowali. Jeśli zainteresowany nim czytelnik chce, może oczywiście dołączyć, wystarczy pośmiać się z głupstwa udrapowanego w szaty mądrości i wpłacić na hospicjum. Powyższe motto to wypreparowane ryzyko, którego Rojt nie ponosi, albowiem nikt z akademików nie będzie polemizował z tak jawną manipulacją, spreparowaną wprost po to, by uwodzić ćwierćinteligentów, którym imponuje używanie słowa episteme zamiast wiedza. W dodatku wyemitowaną przez osobę kryjącą się pod pseudonimem.
Kolejne motto
W takich właśnie okolicznościach dochodzi niespodziewanie, w atmosferze karnawałowej uciechy, do parodystycznego zniesienia podziału pracy; moment był doskonale dobrany, gdyż parodii tej towarzyszy powszechny proces zaniku wszelkich prawdziwych kompetencji. Finansista zostaje piosenkarzem, adwokat policyjnym donosicielem, piekarz dzieli się swoimi upodobaniami literackimi, aktor rządzi, kucharz snuje filozoficzne refleksje na temat poszczególnych etapów pieczenia jako szczebli historii powszechnej. […] Takie malownicze przykłady oznaczają również, że nikomu nie można już ufać przez sam wzgląd na jego profesję. Nie zmieniła się za to największa ambicja spektakularności zintegrowanej: z tajnych agentów uczynić rewolucjonistów, a z rewolucjonistów – tajnych agentów.To jest znacznie poważniejsze. Nie wiem, na kogo się pan Ebenezer powołał, a sprawdzanie tego to dawanie mu zbyt wielkiej satysfakcji. Mamy tu jednak rzecz szalenie istotną. Opowiada się pan Rojt za utrzymaniem podziału pracy, którego parodystyczne zniesienie wyszydza. Cóż to znaczy w praktyce? Jak to co: pisarze do pióra, studenci na studia itp., itd. Widzimy to wyraźnie. Finansista nie może zostać piosenkarzem, nawet jak ładnie śpiewa, bo już raz się zdecydował na to co będzie robił i koniec. Adwokat nie może zostać policyjnym donosicielem, albowiem wtedy odebrałby chleb panu Rojtowi, a do tego dopuścić przecież nie można. Piekarz nie może mieć upodobań literackich, bo jest urodzonym chamem i musi pozostać w swojej piekarni, snucie filozoficznych refleksji przez kucharza, to już prawdziwa zbrodnia stanu, a do tego jeszcze nikomu nie można ufać. Poza oczywiście ludźmi kryjącymi się za malowniczymi pseudonimami. Ci są zawsze wiarygodni. Ostatnie zdanie jednak wymiata. I – powtórzę raz jeszcze – potwierdza to co napisałem na początku – Rojt ma swoich czytelników za skończonych durniów. Nie ma bowiem potrzeby czynić tajnych agentów z rewolucjonistów i na odwrót, albowiem rewolucjonista i tajny agent to są synonimy. Pan Rojt zaś pisze swojego bloga po to, między innymi, żeby fakt ten ukryć przed publicznością o obudować go didaskaliami.
Nie wiem z kogo pochodzą powyższe cytaty, być może nie są to cytaty, ale wykwity umysłu samego Rojta, nie chce mi się tego sprawdzać, ale jeśli ktoś ma na to ochotę, zachęcam.
O ocenie autorów czyli zmiana polityki
Po raz nie wiem który muszę się przyznać do porażki swojej polityki wydawniczej. Zacznę jednak od czegoś innego. Oto w linku pod wczorajszym tekstem kolega onyx przypomniał starą dyskusję, jaką prowadził jeden z obecnych tu kiedyś czytelników z samym Lechem Stępniewskim, którego wiele osób uważa za Ebenezera Rojta, co moim zdaniem słuszne nie jest. W dyskusji ten, kolega który mnie broni używa takiego oto argumentu – coryllus pisze nierówno, ma dobre fragmenty przeplatane słabymi. Ja się bardzo cieszę, że ktoś bierze mnie w ogóle w obronę, ale używanie takiego argumentu wywołuje we mnie – łagodnie rzecz ujmując – konsternację. To znaczy, co? Wszyscy inni piszą równo i nie można wskazać w ich tekstach słabszych momentów? Czy może te moje lepsze momenty są tak dobre, że jak zdarzy mi się napisać coś zwyczajnego, to razi to czytelnika? Ja nie wiem, nie mam jednak zamiaru ani się nad tym zastanawiać, ani niczego w moim pisaniu zmieniać.
Najlepszy jest postulat pana Stępniewskiego, który radzi mi, bym się nie obrażał, ale z pokorą przyjął słowa krytyki. To jest objaw bardzo poważnego schorzenia moim zdaniem, którym powinien zająć się prof. Święcicki. Chciałem być popularnym autorem i gdzieś około czterdziestki zorientowałem się, że nie zostanę nim na pewno, jeśli będę słuchał kogokolwiek. A już z całą pewnością nie wolno mi słuchać krytyków, ludzi pozbawionych talentu, wyobraźni, chęci i pracowitości, a przy tym nienawidzących wszystkiego i wszystkich. I tak powstał ten blog, a także książki, którym można zarzucić wiele, ale nie to, że nie mają charakteru. Zamieszczam link do tej dyskusji, bo ona pokazuje pewien trend w myśleniu i pewien rodzaj pretensji, które nie mają szans na spełnienie.
Jak wiecie, w zasadzie od tego momentu, kiedy trochę okrzepłem jako wydawca i mogłem sobie pozwolić na różne ekstrawagancje, zacząłem proponować wydawanie książek innym autorom, zachęcałem ich, namawiałem, ogłaszałem konkursy i sądziłem przy tym, że mam tyle mocy, by jakoś ich osadzić na rynku. Czyniłem tak także z tego powodu, by nikt nie zarzucił mi, że lansuję tylko siebie. Ta polityka nie ma najmniejszego sensu. Nikt z równym mi zaangażowaniem nie zacznie promować swoich książek, to jasne. Każdy ma jakieś swoje życie, a książki są doń tylko dodatkiem. Wiele za to osób, i nie mam tu na myśli Maćka Cieleckiego, sądziło i sądzi nadal, że wydanie książki zmieni cokolwiek w ich życiu i staną się oni nie dość, że innymi ludźmi, to jeszcze trochę zarobią. Proszę Państwa, zarabianie na książkach wymaga całkowitego zaangażowania się w pracę nad książkami. Tak, jak ja to uczyniłem. I mowy nie ma, żeby się od tego oderwać. Wydałem wiele tytułów, których nie mogę sprzedać, nawet jeśli autorzy by się całkowicie poświęcili promocji. Nie ma takich możliwości na rynku, który jest formatowany przez media. Nie mamy z tą promocją szans. Przez jakiś czas karmiłem się złudzeniem, że może będzie inaczej, ale nie będzie. To widać. Tak więc polityka promowania innych autorów zostaje zawieszona. Koszta produkcji niektórych książek są zbyt duże i ja – wobec takiej sytuacji jaka jest na rynku – zwyczajnie im nie podołam. Jak wiecie nie chcę brać dotacji i nie chcę żeby – o ile nie ma takiej wyraźnej potrzeby – urządzać zbiórek. Rynek jest sformatowany w taki sposób, żeby widać było na nim tylko dyskusje toczące się pomiędzy Ziemkiewiczem a Żulczykiem. Na to widać jedynie zasłużyliśmy i na nic więcej. Nie pomogą mądre głowy z uniwersytetów, nie pomogą ciekawe książki z serii gospodarczej, ani nasz kochany kwartalnik, który jak mi wyjaśnił na targach kolega z konkurencyjnego wydawnictwa, jest najlepszą rzeczą jaką wymyśliłem. To wszystko nie zostało i nie zostanie ani zauważone, ani tym bardziej docenione. Musi więc zniknąć, bo stanowi już tylko obciążenie.
A co będzie? – zapyta ktoś
Odpowiadam, jak Smoleń w sławnym skeczu – ja będę. I tak na razie pozostanie. Wszystkie zobowiązania jakie podjąłem zostaną wypełnione, choć przyjdzie mi to uczynić z wielkim trudem. Tak więc przez ten rok wydawać będziemy jeszcze ciągle innych autorów, ale kwartalnik zawiesimy. Potem sprawy ulegną zmianie.
Planuję, wraz z dawnymi moimi kolegami wydać kilka książek popularnych, które nieco – mam taką nadzieje – odciążą mnie jeśli idzie o produkcję i spowodują, że nasze produkty wejdą a rynek, na lepszych zasadach niż ja je do tej pory tam umieszczałem. Tego się nie zrobi bez wsparcia i doradztwa fachowego, a takiego nikt spoza tego rynku zapewnić mi nie może. Tak więc będzie też kilka niespodzianek w tym roku.
Nie zamierzam rezygnować z konferencji, co pewnie ucieszy większość osób, które na nich bywają.
Przypominam też, że na tę najbliższą można się zapisywać tylko do końca lutego.
Teraz słów kilka o ocenie autorów. Odbywa się ona wyłącznie za pośrednictwem mediów. Nikt nie podejmie trudu oceny autora samodzielnie, bez porównania go z innym autorem, albo z jakąś formułą, którą kiedyś ktoś włożył mu do głowy. – Pisze nierówno, ma dobre momenty, ale ma też słabsze, albo – za bardzo przypomina Remigiusza Mroza. Lub inna jakaś bzdura. Przypomnę, że w opinii wielu, szczególnie celują w tym wydawcy, naśladownictwo bywa zaletą, bo gwarantuje sprzedaż – podobne do bestsellera też zostanie uznane za bestseller. Jeśli zaś ktoś sili się na oryginalność, albo wymyśla własne formaty, ten musi się liczyć z opiniami Lecha Stępniewskiego i Ebenezera Rojta czyli dostaje sygnał, że powinien szanować hierarchię. Niestety nie dostaje sygnału dlaczego powinien to robić i ile hierarchia gotowa jest zapłacić za ten szacunek?
Przez dziesięć lat mojej działalności przekonałem się o jednym – kontrolowanie rynku jest niemożliwe. I nie chodzi tylko o to, że istnieje internet. Jest nieprawdopodobna ilość możliwości i formuł, w których może zaistnieć autor. Jedno musi być spełnione – powinien mieć dobry warsztat, to znaczy musi pisać codziennie i konfrontować to z czytelnikami. Jeśli czyni to odpowiednio długo, może wlać ciekawą treść w dowolną formułę, w książkę telefoniczną nawet, albo w rozkład jazdy PKP. I to by dopiero był wyczyn. Zastanawiam się czy sam tego nie zrobię. Czy nie napiszę specjalnej książki telefonicznej…
Na dziś to tyle.
Przypominam jeszcze tylko, że odnalazło się sporo całkiem egzemplarzy 6 numeru nawigatora, jak do tej pory najbardziej poszukiwanego.
Ortodoksja w imię zasad czyli Franz Maurer powraca
Nie byłem na dokrętce „Psów”, tak więc uspokójcie się. Zajrzałem tylko, a tak czynię czasem, kiedy jestem zabiegany i mam pustkę w głowie, na stronę gazowni. Zawsze znajduję tam coś, co mnie zainspiruje, jeśli nie bezpośrednio, to po połączeniu z czymś innym.
Muszę jednak zacząć od „Psów”. Jak wiemy jest to film i projekt zakłamany od początku do końca, którego niejawnym celem jest przekonanie widza, że prawdziwe zasady mają ci, którzy ich nie mają. Wszystko inne, czyli gołe baby, wice, strzelaniny i pościgi mają podstawowym przekaz złagodzić. Nie może on być bowiem widoczny w całej swojej brutalnej jaskrawości, musi być zakamuflowany. Dlaczego? Otóż dlatego, że film ‘Psy” ma także misję wychowawczą. I nie wychowuje ludzi zdeprawowanych, ale dopiero takich, którzy na drogę deprawacji wkraczają. Dlaczego to czynią? I mię zasad, to oczywiste. Tako rzecze Franz Maurer. Zasady obowiązujące bowiem w świecie realnym są fałszywe, zakłamane, przestrzegają ich gnojki i jakieś, pardon, kutasy. Trzeba odkryć prawdziwe zasady, rządzące prawdziwymi społecznościami, grupami zhierarchizowanymi wokół spraw naprawdę ważnych, żeby stać się w pełni człowiekiem. To zaś nie jest proste i wiąże się z ryzykiem, a także z uprawianiem pewnego rodzaju ortodoksji. Jeśli ktoś raz wejdzie na tę drogę, nie może już myśleć o głupstwach. Musi myśleć o zasadach, a z filmu „Psy” łatwo można się zorientować, że te zasady reprezentuje on sam i nikt więcej. One są wcielone zawsze. I nie zapisuje się ich w żadnych kodeksach. Po prostu się je intuicyjnie wyczuwa. Jeśli ktoś tej umiejętności nie posiada, ginie, albo zostaje zdegradowany. I nie ma doprawdy znaczenia, jaka jest treść i fabuła nowego filmu Pasikowskiego, bo on jest właśnie o tym – o niejawnych zasadach, którym człowiek prawdziwie wolny musi oddawać cześć.
W mojej biednej głowie, od dłuższego czasu centralne miejsce zajmuje pojęcie ryzyka. Ono jest szalenie istotne, albowiem mam całkowitą pewność, że wszyscy ci występujący w imieniu zasad bohaterowie, reprezentują z całą pewnością tylko jedno – mechanizm pułapki na szczury. Ludzie opowiadający o niebezpieczeństwach i ryzyku i próbujący tymi gawędami uwodzić młodszych, żadnego ryzyka nie ponoszą. To jasne. Gdyby jakiekolwiek ponosili, milczeliby, albowiem każde słowo by to ryzyko zwiększało.
To są demaskacje łatwe do wskazania w pop kulturze, albowiem propaganda nie wykształciła jeszcze mechanizmu obronnego, a pewnie też nikt się nie spodziewał i nie spodziewa nadal, że można ten temat nadgryźć z takiej strony właśnie. Oto w latach siedemdziesiątych Krajowa Agencja Wydawnicza wypuściła na rynek komiks „Ryzyko”. Był to oczywiście komiks o dzielnych ubekach, którzy żadnego ryzyka nie ponosili. Do czego więc potrzebni są ludzie opowiadający o niebezpieczeństwach i zasadach? Do zarządzania ciemną masą, która ponosić będzie ryzyko rzeczywiste. To niby jest proste, ale moim zdaniem ciągle za mało czytelne. To oni mają znać prawdziwe zasady, co oznacza, że mają się, pardon, nie opieprzać i jak trzeba kogoś wykończyć, albo wpuścić na pole minowe, opowiadając mu przedtem, że to kartoflisko, nie wahają się. I czynią to właśnie w imię zasad.
Mechanizm ten działa także w zakresach mniej drastycznych i ma właściwości paraliżujące. Oto na Lubelszczyźnie, część rad gmin – przyznam szczerze, że trudno mi w to uwierzyć – podjęła uchwały, które zostały następnie przegłosowane, aby uczynić te gminy strefą wolną od LGBT. Kto to zainicjował? Koledzy Franza Maurera, to jasne. Dlaczego to zrobili? W imię zasad, to oczywiste. Żeby się pedały i lesby nie panoszyły w Puławach i Niedrzwicy Dużej. Postaram się uniknąć tu jakichś gawęd folklorystycznych, które z racji tego iż Lubelskie jest moją ziemią rodzinną, znaną doskonale, cisną się na usta. Zostawmy to na boku.
To jest pułapka na szczury, która się właśnie zatrzasnęła. Nie wiem co należałoby zrobić z durniami, którzy takie uchwały do podpisania radom gmin i miast podsunęli, ale moim zdaniem popędzenie batem nago po śniegu to za mało.
Ludzie występujący w imię prawdziwych zasad tylko bowiem czekali na to, aż takie uchwały zostaną podpisane. Oto pojawił się młody artysta, który postanowił wskazać i napiętnować te nieludzkie uchwały. Zamówił 36 tablic drogowych, wzorowanych na tablicach z napisem „Military area” i ustawił je na ocynkowanych słupkach tuż przy tablicach z nazwami miejscowości, w których zatriumfował faszyzm. Dlaczego ten odważny młody człowiek to zrobił? W imię zasad, to oczywiste. Zasady bowiem są najważniejsze. Nie wiem jak Wy, ale jak czytam tekst – zamówiłem 36 tablic wzorowanych na tablicach drogowych z napisem „Teren wojskowy”, to mam ochotę barykadować drzwi. Młody artysta idzie i zamawia sobie prawie pół setki tablic, a potem, nie niepokojony przez służby drogowe, ani przez policję, czy nadzór budowlany, podejmuje to straszliwe ryzyko, żeby pokazać ludziom żyjącym według prawdziwych zasad, że nie będzie zgody na dyskryminacje. Przy tych tablicach nasz bohater sfotografował aktywistów ruchu LGBT mieszkających w tych miastach, a oni – co oczywiste – zgodzili się podjąć ryzyko w imię zasad. Dzielnie, z otwartą przyłbicą wystąpili przeciwko faszyzmowi. Bo, że chodzi o faszyzm właśnie, nie można mieć wątpliwości. Pan artysta bowiem od razu mówi o tym, że Lubelszczyzna spłynęła kiedyś krwią żydów i to się może tu jeszcze powtórzyć.
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/polska/strefy-wolne-od-lgbt-na-lubelszczyźnie-te-znaki-szokują-ale-to-obowiązujące-prawo/ar-BBZgAGl?ocid=spartandhp
Teraz trzeba tylko czekać, aż do akcji wkroczą wychowani przez Franza Maurera blokersi z puławskich osiedli, albo jakieś, żyjące według prawdziwych zasad elementy ze Świdnika. I pozamiatane. Macie laboratoryjnie wręcz przygotowany, co tam przygotowany, wydzielony, teren dla najbardziej brutalnych socjologicznych eksperymentów. I uzasadnienie do tego jeszcze – bo tu kiedyś mordowano żydów. Na Lubelszczyźnie przed wojną było więcej żydów niż w Holandii i Belgii razem wziętych. I nikt ich nie mordował, tak tylko przypominam, dla porządku. Mordowanie zaczęło się, kiedy na te tereny wkroczyli ubermensche, finansujący dziś takie projekty, jak ten z 36 tablicami zrobionymi na wzór tablic z napisem „Military area”.
Czy coś z tym można zrobić? Myślę, że nic. Oto gazownia, z niekłamaną satysfakcją podaje, że Ordo Iuris interweniowało w sprawie brutalnych scen gwałtu pokazanych w teatrze. Na widowni siedziały dzieci, to znaczy młodzież licealna. No i mogła ta młodzież ulec deprawacji. Dlatego nasi dzielni, ortodoksyjni, działający w imię zasad prawnicy, postanowili postawić tej obscenie tamę. Sztuka nosi tytuł „Śmierć białej pończochy” i opowiada o Jadwidze Andegaweńskiej. Nie wiedziałem, doprawdy, że w Polsce, prócz różnych bredni, wystawia się takie sztuki. Dopiero Ordo Iuris wskazało na ten fakt. Chętnie bym ten spektakl zobaczył, bo jego istnienie – a niechby nawet był lewicowy w wymowie – wskazuje, że nie wszystko umarło.
Przyznam, że mam ściśnięte gardło. Prawnicy, niektórzy z tytułami profesorskimi, interweniują z powodu sfingowanej sceny gwałtu pokazanej szesnastolatkom. W tym czasie w województwie lubelskim odbywa się długofalowa prowokacja, obliczona na wywołanie bardzo konkretnego efektu i oni tego nie widzą. Milczą, albowiem to im się z niczym nie kojarzy. Co innego gwałt na scenie. Niedługo całe Ordo Iuris zacznie zwalczać pornografię w sieci i wtedy dopiero zobaczymy prawdziwe cuda.
Pointę mam nie całkiem a propos. I pewnie niektórzy się uśmiechną. Musiałem bardzo spuścić z tonu, jeśli idzie o działalność wydawniczą, wszyscy to widzą, prawda? Paru rzeczy bardzo żałuję, na przykład tego, że nie udało mi się podpisać umowy na przetłumaczenie i wydanie takiej dużej hiszpańskiej powieści opowiadającej o upadku królestwa Wizygotów. I to nie jest kwestia pieniędzy tylko, ale także kwestia szoku. Bo jestem pewien, że tyle analogii ile znaleźlibyśmy w tej książce, analogii do naszej własnej historii, powaliłaby słonia, a co dopiero wykształconego na UW prawnika, działającego w imię zasad za pieniądze fundacji. Jeszcze raz przypomnę – 18 synodów toledańskich wydających ustawy – bardzo drastyczne – przeciwko żydom. Na koniec lądowanie Arabów na skale, katastrofa armii i odcięcie króla w zbuntowanych prowincjach. Jak się nazywał ten rabin, który podsuwał biskupom teksty tych antyżydowskich dekretów? Jonny Daniels? Lejb Fogelman? Nie pamiętam, jak pragnę zdrowia, całkiem zapomniałem….
Ilustracja © Caters News Agency / za: www.dailymail.co.uk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz