OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O reformie, przejaskrawieniu, personaliach, znakach przedziwnych oraz znaczeniach ukrytych w wyrazie „cyganeria”

O istotnych znaczeniach ukrytych w wyrazie „cyganeria”


Na początek ważna deklaracja. Cygańska muzyka zaczyna mnie fascynować dopiero przy drugiej półlitrówce, nigdy wcześniej. Kiedy zaś zaczynam śpiewać pieśń, której refren brzmi: a ja nie wiem, nie wiem po co, lubię chodzić ciemną nocą….To znaczy, że jest już bardzo źle. Teraz do rzeczy.

Jak wiemy społeczność cygańska jest zamknięta, tajemnicza i opisywana przez zafascynowanych nią ćwierćinteligentów w sposób daleki od prawdy. Mistrzem w zakłamywaniu życia i działalności Cyganów, był Jerzy Ficowski, który był także specjalistą od Brunona Schulza. Mnie to zawsze szalenie dziwiło, że można z jednej strony obrabiać tych biednych Cyganów, a z drugiej pisać książkę „Regiony wielkiej herezji”. No, ale dziś nie o tym. Kim są Cyganie? Lub, jak się dziś ich zwie Romowie? Ja pozostanę przy starej nazwie, bo wszyscy jej używają, nawet sami zainteresowani. Nie ma się więc o co obrażać. Nie będziemy tu wchodzić wcale w jakieś głębsze analizy, w jakieś histerie obyczajowe i nie będziemy się ekscytować romansami Bronisławy Weiss zwanej Papuszą. Opis ten, jak wszystkie poprzednie wyjdzie od kwestii praktycznych. Czym zajmują się Cyganie? Nie pracują przecież, mają swoje tajemnicze życie, którym – na polecenie władz PRL, inaczej byłoby to niemożliwe – zajmował się Jerzy Ficowski. Nas to życie nie interesuje. Powtórzmy więc – czym zajmują się Cyganie? Oni zajmują się dystrybucją. To jest podstawa ich egzystencji. Jest to jednak dystrybucja szczególnego rodzaju, albowiem jest niewidoczna. Dlaczego? Otóż dlatego, że pozostaje poza dostępnymi kanałami, do których każdy może wpaść, żeby sobie tam coś kupić. Cyganie, dystrybuują dobra w sposób niewidoczny dla postronnych obserwatorów. Przez stulecia całe nazywano ich złodziejami, ale ja tak czynił nie będę, bo to jest niegrzeczne. Opowiadano także żarty o tym, że Cyganie sprzedają patelnie, a te mają właściwości rewelacyjne. Były to ponoć zwykłe patelnie kupione w żelaźniaku i żenione z ręki po domach. Nie wiem czy tak było, ale cygańskie patelnie to fakt. Co w takim razie charakteryzuje prowadzoną przez nich dystrybucję? Jest ona wyjątkowa. Po pierwsze ze względu na szczególny towar, po drugie ze względu na jego pozyskanie, po trzecie ze względu na metody marketingowe. I niech się tu nikt nie śmieje, bo to są sprawy poważne. Cyganie mają swój język i konia z rzędem temu, kto wskaże gdzie można się tego języka nauczyć. Czy są jakieś lektoraty romskiego, na które uczęszczają gadziowie, czyli tacy jak my? Ja o nich nie słyszałem. To znaczy, że obsługa opisanej dystrybucji odbywa się przy użyciu hermetycznego całkiem języka, którego nikt pojąć nie może. To nie wszystko. Społeczność cygańska jest zhierarchizowana. Słyszałem o tym od jednego przedstawiciela społeczności romskiej, ale on podnosił głównie aspekty obyczajowe tego faktu. Nie zastanawiał się co jest podstawą owego, silnego ponoć bardzo rozwarstwienia. Moim zdaniem – taka hipoteza – jest nią rodzaj dystrybuowanego towaru. Jasne jest, że jak ktoś pochodzi z rodziny, która zajmuje się obrotem diamentami przywożonymi z Australii i ponosi stosowne do tego zajęcia ryzyko, nie będzie się zadawał z człowiekiem, który para się pokątną dystrybucją zwierząt pociągowych pozyskiwanych w sposób do końca nie rozpoznany. Choć obaj przecież należą do tej samej społeczności, do tej samej grupy kulturowej, mówią tym samym językiem i znają te sam piosenki, a ich dziewczyny ubierają się w takie same stroje. Nie może tego robić, bo byłoby to ze szkodą dla funkcjonowania całego systemu dystrybucji. Żeby ten stan utrzymać hierarchia musi być sztywna i mieć głębokie uzasadnienie rytualne. To jest zrozumiałe, mam nadzieję.

Jeśli idzie o Cyganów opisano już chyba wszystkie aspekty ich życia z wyjątkiem tego jednego – funkcjonowania społeczności jako niejawnej sieci dystrybucyjnej. Czy społeczeństwo romskiej jest aż tak silne by obronić się przed inwazją innych kultur? Panuje powszechne przekonanie, że tak. Moim zdaniem jednak, jest odwrotnie. Społeczeństwo romskie zostałoby dawno wchłonięte, gdyby nie to, że istnienie niejawnych sieci dystrybucji, obsługiwanych przez zamknięte, hermetyczne środowiska, jest ważnym elementem gospodarki globalnej i pełni w niej istotną, ale nie rozpoznaną przez postronnych funkcję. Ktoś Cyganów potrzebuje i do tego potrzebuje ich takich, jakimi oni są. Dlatego właśnie wszyscy Cyganie mogą spać spokojnie. Nic im, ani ich dzieciom nie grozi, dopóki będą sobą. Nawet trendy asymilacyjne nie będą zwalczane, tolerowani będą także tacy, którzy niosą kaganek oświaty pod cygańskie strzechy i usiłują kształcić młodzież cygańską na uniwersytetach, żeby zapewnić jej lepszy start w życie. To jest nieporozumienie moim zdaniem. I to bardzo głębokie. Królowie cygańscy zapewne tolerują takie zachowania, ale tylko dlatego, że jest na to pozwolenie. Gdyby go nie było o żadnym studiowaniu, ani starcie w życie nikt by nawet nie pisnął. Poza tym, warto zwrócić uwagę, że tak zwane nowoczesne narody, jak Polacy choćby, chłoną wzory kulturowe z zewnątrz i w zasadzie dziś nic poza językiem, w którym komunikują się słabo, im nie pozostało. Cyganie zaś trwają, ale trwają dlatego, że mają ważne zadania do spełnienia. I są potrzebni.

Pozostawiamy teraz Cyganów na boku i przechodzimy do słowa cyganeria, którym określa się czasem artystów. Dziś to już sprawa przebrzmiała, bo artyści, wszyscy jak jeden są koncesjonowani, a także koncesjonowany jest ich bunt, który – tak było zawsze – służył do podnoszenia wyników sprzedaży.

Jeśli więc artystów nazywano cyganerią, fakt ten musiał mieć jakąś przyczynę? Powszechnie mniema się, że chodziło o tak zwane bujne życie, które przypominało życie cygańskie. Tyle, że nikt naprawdę nie miał pojęcia jak żyją Cyganie. Złudzeniem było i jest nadal, to, że oni jeździli z miasta do miasta, nic nie robili, w najlepszym razie kradli i tańczyli wieczorami przy ogniskach. Było inaczej. Tabory miały funkcję dystrybucyjną. Cyganeria zaś artystyczna żyła trochę inaczej. Dobrze opisuje to Boy Żeleński w tych fragmentach swojej prozy, które dotyczą Stanisława Przybyszewskiego. Oni wszyscy siedzieli w jednym miejscu i chlali. Nie tworzyli niczego, nie pisali, czasem coś zaśpiewali. Po co więc istnieli? Otóż istnieli i byli chronieni, ponieważ, tak jak prawdziwi Cyganie, zajmowali się pilnowaniem niejawnych kanałów dystrybucji. I niech się nikomu nie zdaje, że można było zostać artystą-cyganem, tylko z tego powodu, że człowiek ładnie malował, albo mówił i pisał do rymu. To jest złudzenie, żywe także dzisiaj. Społeczność artstów-cyganów była silnie zhierarchizowana, bynajmniej nie według klucza – ten co najładniej maluje, albo najładniej śpiewa, ma najwięcej do powiedzenia. Klucz był całkiem inny, niejawny, a do jego utrzymania i co za tym idzie utrzymania wewnętrznej spójności i hierarchii grup artystyczno-cygańskich służyły tak zwane nowe trendy w sztuce. To szczególnie dobrze widać było w ośrodkach prowincjonalnych, bo taki Picasso jednak musiał mieć opanowany warsztat, inaczej nikt by go do systemu niejawnej dystrybucji nie wpuścił. W takim Krakowie jednak już bywało różnie. W zasadzie wystarczyło mniej lub bardziej udatnie naśladować tak zwane trendy, żeby utrzymać się wysoko w hierarchii. Resztę robiła propaganda, czyli prasa zaprzyjaźniona z artystami cyganami. Zwróćmy uwagę, że artyści cyganie zawsze mają przyjaciół. I to nie byle gdzie – po redakcjach, na uniwersytecie, w policji. Im mniej umieją i im bardziej są wtórni tym tych przyjaciół więcej. Dlaczego? Otóż dlatego, że lepiej się oni wtedy nadają do dystrybucji niejawnej towarów, uchodzących za szczególne, pozyskiwane szczególnymi metodami i sprzedawane także za pomocą metod szczególnych. W przypadku artystów słabych, wtórnych i zależnych od trendów te ostatnie są dziś po prostu pod ochroną państwa. Czy prócz podobieństw pomiędzy Cyganami a artystami, które tu wymieniłem, są jeszcze jakieś różnice? Mam na myśli różnice istotne, a nie różnice w strojach, języku czy sposobie podrywania dziewczyn? Moim zdaniem jest jedna, najważniejsza – artyści są chronieni przez organizacje lokalne, na przykład przez państwo polskie, albo poszczególne miasta, a Cyganie sprzedający patelnie po domach pozostają pod czujnym okiem organizacji globalnych. Są więc w dużo bardziej komfortowej sytuacji. I tak już pozostanie.



O reformie


Wewnętrzna komunikacja w organizacji jest sprawą szalenie istotną, być może najważniejszą. Tym jest istotniejsza im mniej sformalizowana jest organizacja. Komunikacja ta zawsze jest odzwierciedleniem wewnętrznej hierarchii. Zdewastowanie tej komunikacji może się odbyć jedynie z zewnątrz i jedynie za pomocą podstępu. Wszelkie próby brutalnej likwidacji hermetycznych sposobów porozumiewania się, które ułatwiają funkcjonowanie organizacji, skazane są na porażkę. Jakie to pułapki trzeba zastawić, żeby zlikwidować porozumienia wewnętrzne, a w konsekwencji samą organizację? W przypadku państw jest to reforma. Ta bowiem zawsze jest wymierzona w grupę rządzącą i kwestionuje jej pozycję, a co za tym idzie kwestionuje funkcjonowanie całej organizacji. To tak, jakby próbować zreformować twardy dysk w komputerze. Kiedy w ogóle pojawia się słowo reforma już jest niebezpiecznie, bo wiadomo, że do gry weszli inwestorzy poważni. Można się do nich przyłączyć, ale trzeba dobrze uważać, na którym etapie. Można też trwać na dotychczasowych pozycjach, ale to wymaga całkiem niezwykłego usztywnienia stanowiska. Jeśli to nie nastąpi organizacja zostanie zniszczona. Reformy mają to do siebie, że nigdy się nie udają i zawsze trzeba je poprawiać. Poza tym likwidacja grupy, stanowiącej o sile organizacji, wzmacnia inne grupy, które zaczynają ze sobą rywalizować i destrukcja postępuje. Jeśli jakaś grupa, dajmy na to PPS Frakcja Rewolucyjna zdobywa przewagę i uzależnia od siebie cały aparat państwowy, natychmiast tworzy nowy język komunikacji wewnętrznej, który z istoty jest oszukany, bo musi – czysto mechanicznie – wykluczyć z wewnętrznych porozumień tych, którzy do niedawna stanowili „dysk twardy” organizacji (narodu, państwa). Musi też ten język utajnić obudowując go propagandą. Ta zaś będzie sposobem komunikowania się entuzjastów wierzących w reformę. I tak, w miarę jednolita organizacja, zostanie rozbita na kilka dużych grup. One mogą nosić nazwę partii politycznych, ale można ten podział uprościć i jednych nazwać masonami, a drugich frajerami. Kto i jak się będzie nazywał nie ma większego znaczenia. Najistotniejsze jest to, że nowy język komunikacji wewnętrznej jest całkowicie czytelny dla organizacji zewnętrznych, które postanowiły uzależnić od siebie omawianą strukturę za pomocą reformy. Nowy język jest też bardzo uproszczony i skonstruowany tak, że określone komunikaty, mają wywoływać bardzo określone reakcje. I tak w ZSRR, na zawołanie – Mir, trud, maj, odpowiadano okrzykiem – ura! W Polsce było podobnie, ale język był jednak nieco bardziej skomplikowany.

Reformy zaczynają się od spraw pozornie niepoważnych i lekceważonych przez ludzi aspirujących do kierowania grupami stanowiącymi o sile organizacji. To jest zawsze bezwzględnie wykorzystywane, na różnych etapach przeprowadzania reformy. Można na przykład ludziom wmówić, że moda nie ma znaczenia, a duże ilości tekstyliów w nowych wzorach, lansowane wśród grup stanowiących o sile organizacji nie mają znaczenia politycznego. Można zrobić rzecz odwrotną. Można wmówić ludziom publikującym niezrozumiałe, specjalistyczne teksty, umieszczane w zaszyfrowanych kontekstach, wydawane w homeopatycznych nakładach, że stanowią o sile państwa i narodu. I oni w to uwierzą. Zwykle spośród takich ludzi rekrutuje się ministrów kultury, którzy stają się piewcami reformy i centralną tubą propagandową, tylko dlatego, że mogli zwiększyć sobie i kilku kolegom nakłady wydawnictw. Początkiem tym wszystkich kataklizmów jest unieważnienie wewnętrznego języka organizacji. To zaś zaczyna się od zakwestionowania powagi grupy, która tego języka strzeże. Na przykład księży katolickich, stojących przez stulecia całe na straży wyobrażeń, kształtujących świadomość rzesz piśmiennych i niepiśmiennych członków organizacji. Pisałem już o tym, ale jeszcze powtórzę – wszelkie ruchy ikonoklastyczne to jest atak z zewnątrz na komunikację wewnętrzną sprawnie działających organizacji. Jeśli ktoś postrzega je inaczej, to znaczy, że jest głupi, albo ma złe zamiary. Do tego dochodzą kwestie dewastacji rynków, które produkują artefakty, komunikację obsługujące.

Weźmy, na przykład, książki. Wpuszczenie na rynek nowych treści zawsze poprzedzone jest kampanią i zawsze jest to kampania sterowana z zewnątrz. Skuteczność jednak kampanii na rynku książki jest marna, bo ci co nakreślają nowe plany komunikacyjne chcą za wszelką cenę oszczędzać, a jeszcze przy tym zyskiwać na skuteczności. Stąd popyt na autorów wariatów, na autorów z przerostem ambicji, na autorów w coś poprzebieranych, jak na przykład nasza nowa noblistka.

Co innego media. Tam dokładnie widać, jak upraszczany jest język komunikacji wewnętrznej, który sprowadzony zostanie wkrótce do wydawania okrzyków, na hasło. I nie mam tu na myśli poczynań prezesa Kurskiego jedynie, ale także poczynania wszystkich innych właścicieli mediów. To jest kolejny etap reformy, która ma zdewastować już nie żadną mityczną grupę, ale zwyczajnie każdy, manifestujący się indywidualnie przejaw samodzielnego używania mózgu. Dokładnie tak, jak to dawniej było w harcerstwie – co będziesz tak stał, przyłącz się do nas. Tyle, że oferta jest dziś pozornie bogatsza, bo wszystko miga, rusza się, gra i dzwoni. Wstępowanie do zhierarchizowanych organizacji, firmujących reformę, zawsze musi się skończyć źle. Podobnie jak wydawanie okrzyków – ura! Najciekawsze jest jednak to, że reforma na obecnym etapie działa tak, że produkuje swoich ideowych przeciwników, którzy uprawiają ten sam sposób komunikacji, co zwolennicy reformy. Oni też wznoszą hasła i też domagają się, by odpowiadano na nie – ura! Nic więcej w grę nie wchodzi. Ja to ćwiczę na każdych targach książki, kiedy podchodzą do mnie prawicowe telewizje, żeby wydobyć kompatybilne z założeniami reformy komunikaty. Ja ich nie emituję, albo je deformuję, albo powracam do komunikacji starej, posługując się przykładami zaczerpniętymi z pism ludzi, którzy stanowili niegdyś o sile naszej organizacji. No i robi się kłopot. Kiedy bowiem ktoś woła – mir, trud, maj i oczekuje okrzyku – ura!, a słyszy – a pocałujże ty mnie w dupę…odczuwa dyskomfort i pragnie się go jak najszybciej pozbyć. Najlepiej uczynić to przez zakwestionowanie prawdomówności interlokutora. Reforma wypracowała i takie narzędzia, one są w powszechnym użyciu, ale nie będę ich tu wymieniał. Pozostaje więc odpowiedzieć na pytanie czym jest w takim razie konserwatyzm? W wymiarze praktycznym ochroną status quo, co oznacza niestety uporczywe i gwałtowne wysiłki, a nie – jak się wydaje wielu – siedzenie na poduszkach w przebraniu hrabiego Fredry i wdychanie oparów z nargili. W wymiarze ideologicznym konserwatyzm, to przywrócenie hermetycznego i niezrozumiałego dla zwolenników reformy języka, którym mówiliśmy zanim zaczęto zmieniać naszą organizację.



Przejaskrawienie


Przejaskrawienie jest jednym z najciekawszych walorów, jakie w ogóle istnieją. Opisywanie przejaskrawień nie ma żadnej właściwie tradycji i leży sobie odłogiem czekając na swojego mistrza. Przejaskrawienia bywają pułapkami dla osób ambitnych, bywają też narzędziami opresji. Prawie zawsze są stosowane celowo i z pełnym rozmysłem. Najłatwiej jest przejaskrawić elegancję i styl, ale są prawdziwi mistrzowie w przejaskrawianiu wiary, nadziei i miłości. Nie o nich dziś jednak będziemy mówić. Jeśli ktoś będzie próbował głębiej zastanowić się nad istotą przejaskrawienia dojść może do wniosku, że przejaskrawienie jest zawsze przyczyną klęski, a kompromitacja podąża za nim krok w krok. To nie jest do końca prawda, bo przejaskrawienie może stać się normą. Tak jest na przykład w mieście stołecznym Warszawie, gdzie są całe obszary fałszywej elegancji i udawanego dobrego smaku, całe obszary przejaskrawień, które mają charakter przymusowy. To znaczy każdy kto się tam znajdzie musi zachowywać się w sposób przejaskrawiony inaczej zostaje odsunięty od spraw istotnych – decyzji, pieniędzy, profitów. Jeśli przejaskrawienia stają się normą, to znaczy, ze od ludzi obserwujących ich działanie wymaga się ślepej wiary w pewne znaki. To jest łatwe to opisania bez takich przydługich wstępów, ale ja lubię zawsze wziąć jakiś rozbieg. Oto na przykład wydawnictwo Arbitror wypuściło na rynek książkę zatytułowaną „Obcym alfabetem”. https://arbitror.pl/produkt/obcym_alfabetem/ Jest to powieść sensacyjna, czy też reportaż śledczy o aferze podsłuchowej. Autor łączy Marka Falentę z rosyjskimi służbami, a te wprost z siedzibą PiS przy ul. Rozbrat. Książka jest już na rynku w wersji papierowej i elektronicznej. I trudno doprawdy dociec do kogo jest adresowana. Lekceważyć jej jednak nie wolno, tak jak nie wolno lekceważyć gawęd o polskich obozach koncentracyjnych. Oto tygodnik „Polityka”, który to dzieło promuje zaczyna przepychanie narracji o ruskich trolach i agentach w stronę PiS. I nie jest doprawdy istotne, że za rządów pierwszego PiS-u ta sama „Polityka” płakała, że Rosja nie będzie kupować przez Kaczyńskich naszego mięsa i jabłek. Nie ma znaczenia fakt, że Sikorski wprowadził ruch bezwizowy z Obwodem Kaliningradzkim, a Pawlak podpisał fatalne umowy gazowe. To są wszystko sprawy nieistotne wobec podstawowej jakości, jaka wchodzi do gry – wobec przejaskrawienia. To zaś ma oświetlić lokalne okoliczności polityczne w określony sposób – kto jest przeciwko naszej narracji, ten z całą pewnością jest ruskim szpiegiem. Polska zaś jest zarządzana z Kremla. Można rzec, że przesadzam, bo książka jest debilna, autor to bałwan, który coś tam sobie roi i wymyśla, a wiary w te brednie nikt nie da. Ja bym nie był taki pewny. To jest na razie jedna książka, a za chwilę może być ich piętnaście i cała Biedronka będzie nimi zawalona. Jeśli zaś do tego dojdzie, zacznie się wychowywanie nowego wyborcy, którego poglądy kształtowane będą przez ambitną literaturę z Biedronki. Trochę przesadzam, ale niewiele. Dyskurs publiczny jest już bowiem w tej fazie, że powoływanie się na spreparowane informacje jest normą i nikt niczego nie sprawdza. Jedyną jakością, która decyduje o tym czy użyć jakiegoś argumentu czy nie, jest przejaskrawienie. Im atrakcyjniejszy argument, a to często jest przyczyną przejaskrawienia, tym lepiej. I nic poza tym się nie liczy.

Przejaskrawienie jest często mylone z charyzmatem, albo wiarygodnością. Ludzie bywają uwiarygadniani poprzez przejaskrawienie pewnych cech i walorów. I tak, jeśli za komuny trzeba było kogoś uwiarygodnić dorabiano mu fałszywy życiorys, on sam leżał krzyżem w kościele przez długie godziny, opowiadał o dziadku sybiraku i nosił pod koszulą ryngraf z Matką Boską Ostrobramską. Tych przejaskrawień było zwykle dużo i one były demaskatorskie. Opresyjny system, a ten nie musi być wcale opresyjny przez cenzurę i milicję, może być opresyjny przez normy towarzyskie, wykluczał jednak demaskację. Wszyscy patrzyli, nie wierzyli, ale udawali, że wierzą, bo tak działa przejaskrawienie i strach przed ostracyzmem. To jest syndrom Wałęsy i klapy jego marynarki. Przejaskrawienie służyło więc temu, by przymusić do wiary w coś, w co uwierzyć nie można było tak po prostu. Z tymi przejaskrawionymi charyzmatami mamy do czynienia także i dziś. Każdy kto się chce jakoś uwiarygodnić w oczach publiczności korzysta z przejaskrawień. Można powiedzieć, że kłamie, ale to nie będzie precyzyjne. I tak, mamy Nurowską, która życie intelektualne i duchowe kojarzy z chodzeniem do teatru. Mamy Mroza, który opowiada o bieganiu w butach z Lidla. Mieliśmy Krzeczkowskiego, który parę razy zmieniał nazwiska, nie mogąc się zdecydować, które z nich będzie najbardziej wiarygodne, czyli przejaskrawione w taki sposób, by wywołać największe wrażenie na ludziach stykających się z nim bezpośrednio. Po takiej konstatacji rodzi się pytanie – dlaczego ci ludzie nie próbują, albo nie próbowali być po prostu sobą? Są dwie odpowiedzi – byli i są nikim – to pierwsza odpowiedź. Druga zaś brzmi – dlatego, że istnieje rynek przejaskrawień. Taki lamus, z którego osoby pozbawione przyrodzonych albo wyuczonych cech wypożyczają sobie przejaskrawienia jak kostiumy i próbują tym swoim przebraniem kokietować publiczność. Po trzecie w końcu, większość ludzi jest emocjonalnie rozchwiana i potrzebuje drogowskazów. Podważenie wiarygodności faceta, który chodzi z wizerunkiem Madonny Częstochowskiej w klapie marynarki jest więc trudne, bo on natychmiast rozpocznie dyskusję o autentyczności i poglądach. I załatwi wszystkich na cacy.

Przejaskrawienia służą do zamykania ust przeciwnikom politycznym, nie mającym w bieżących dyskusjach dość argumentów by się im przeciwstawić. Służą też do zamykania całych dyskusji, albowiem zwykle dotyczą spraw zwanych rudymentarnymi. Nie sposób polemizować z przejaskrawieniami przyjmując, że mogą być one choć w części autentyczne i preparowane z dobrą intencją, albo w naiwności. To koniec. Przejaskrawienia likwiduje się tylko demaskując je jako manipulację socjologiczną o charakterze masowym, tak jak w przypadku zalinkowanego portalu, gdzie autorzy typu Severski opowiadają „jak było naprawdę”, albo poprzez wyszydzenie autorów przejaskrawień. To się zwykle wiąże z ryzykiem, a dobrze owo ryzyko ilustruje przykład Wałęsy. Wielu ludzi myślało i myśli zapewne do dziś, że wrogowie Wałęsy to wrogowie Matki Bożej. Tak działa przejaskrawienie. Oni to wiedzą, dlatego nie mają żadnych zahamowań. Myślę, że my też ich nie powinniśmy mieć, a w jaki sposób mechanizm ten powinien się wyrażać i jak działać, przekonamy się mam nadzieję, wkrótce.



Znaki przedziwne na niebie i ziemi


Byłem wczoraj u Michała i nagrałem tam na świeżo całkiem doraźną pogadankę, którą umieszczę po południu w PGR. Dotyczy ona dwóch śmierci, które zdarzyły się w ostatnich dniach. Pierwsza śmierć, to śmierć Sulejmaniego, z której wszyscy wieszczą wojnę światową, druga zaś to śmierć Krzysztofa Leskiego, dziennikarza i blogera salonu24.

Ponieważ w przeciwieństwie do licznych ekspertów, ja – ekspertem nie będąc – nie spodziewam się niczego groźnego dla nas tutaj w Polsce, uznałem, że śmierć Krzysztofa Leskiego jest o wiele ważniejsza i zasługuje na większą uwagę.

Zresztą dziś rano w Iranie zatrzęsła się ziemia, co wielu uzna zapewne za znak od Boga, nie wiadomo tylko czy skierowany do Irańczyków czy Amerykanów. Ktoś tam strzela na Bliskim Wschodzie, ludzie idą w kondukcie i zadeptują innych ludzi, a atmosfera jest podgrzewana przez media. Jakby tego było mało wszyscy spodziewają się jakichś prowokacji w związku z obchodami wyzwolenia Oświęcimia, tymi w Izraelu i tymi w Polsce. Powtórzę – zostawmy to, nic z tego nie wyniknie. Już lepiej poczytać co media piszą o śmierci Krzysztofa Leskiego i o nim samym. Nikt jeszcze, póki co, nie zająknął się ani słowem na temat przodków Krzysztofa Leskiego oraz faktu, że Krzysztof Leski to Krzysztof Natanson-Leski ze sławnej rodziny Natansonów, do której należeli wydawca – Henryk Natanson i wybitny chemik Jakub Natanson. Obaj tragicznie zmarli w okolicznościach nie wyjaśnionych do końca. Jakub Natanson został pięknie pożegnany opublikowaną w prasie laudacją autorstwa Wincentego Niewiadomskiego, ojca Eligiusza Niewiadomskiego, którego rodzina Natansonów wspomagała finansowo i zadbała o to, by dzieci pana Wincentego zostały należycie wykształcone. Eligiusz, na przykład, został historykiem sztuki. Było to dawno temu i nikt nie chce do tych kwestii wracać, nie wiadomo właściwie dlaczego, bo to jest przecież szalenie ciekawe. O tym, by ktoś wspomniał Juliusza Leskiego, dziadka ś.p. Krzysztofa nie może być nawet mowy. Juliusz Leski bowiem, pierwszy, który zrezygnował z nazwiska Natanson, był bowiem jednym z głównych udziałowców sławnego u początków niepodległości konsorcjum Frankopol, a także miał udziały w spółce Nitrat i Pocisk. Wszystkie te instytucje zajmowały się de facto dewastowaniem polskiego przemysłu zbrojeniowego u początku niepodległości. Skutecznie zablokowały rozwój tego przemysłu, przez co Polska straciła 10 kluczowych lat w rozwoju technologii, czego nie dało się już później naprawić. Ojcem ś.p Krzysztofa był sławny Bradl, czyli Kazimierz Leski, który zostawił tom wspomnień oraz liczne pogadanki. To są, w mojej ocenie, rzeczy kuriozalne. Nie będę ich tu jednak omawiał. Wspomnę tylko, że ś.p. Krzysztof Leski nie miał z tym ojcem najlepszych relacji, o czym pisał czasem na swoim blogu. Jego śmierć, gwałtowna i brutalna była zapewne zaskoczeniem dla wielu ludzie, ale jak przypuszczam są także tacy, których ona w ogóle nie zdziwiła. Pamiętając Krzysztofa Leskiego z czasów jego blogowania w salonie, nie mogłem nigdy pojąć, jak to jest, że człowiek, który pisze rozsądne komentarze, spójne i poprawne, nie zdradzające żadnych emocjonalnych turbulencji, umieszcza dziennie kilka dwulinijkowych wpisów, z których większość dotyczy jego kotów? Wielu ludzi to irytowało, mnie także, ale nie zabierałem w tej sprawie głosu, bo byłem wtedy początkującym blogerem. Irytacja kolegów spowodowana była głównie tym, że wpisy nieboszczka Leskiego, obojętnie jak głupie by nie były, lądowały zawsze na samej górze i były dobrze widoczne. Inni zaś, którzy często musieli się solidnie napracować nad tekstem nie byli tak forowani. Pamiętam konflikty pomiędzy ś.p. Leskim, a również ś.p Pawłem Paliwodą. Były bardzo gwałtowne i naznaczone emocjami o wysokiej bardzo temperaturze. Aż się nie chce wierzyć, że obaj dziś nie żyją. Leski był w tych konfliktach stroną bardziej zrównoważona, a Paliwoda reprezentował nieposkromione szaleństwo. Jakie to się dziś wydaje dziecinne i biedne.

Po przeczytaniu większości wczorajszych doniesień, dochodzę do wniosku, że obecność i forowanie Krzysztofa Leskiego w salonie24 było związane z jego terapią. Nie mogło być chyba inaczej. Po prostu dziennikarze, którzy ten salon prowadzili, postanowili w czymś Leskiemu pomóc. No i pomogli, ale on się potem obraził i przestał pisać w salonie. Przyznam uczciwie, że zarówno ja, jak i wielu kolegów tam publikujących, odetchnęliśmy z ulgą, bo zrobiło się jakoś tak poważniej.

Krzysztof Leski był zapewne takim człowiekiem jak go opisują media – ciepłym i serdecznym. My jednak, ludzie, którzy pamiętają go z blogów, nie mogliśmy tego stwierdzić z całą pewnością. Mieliśmy też podejrzenie graniczące z pewnością, że on i jego przyjaciele traktują nas, jako element opisanej wyżej terapii. Pozostaje mieć nadzieję, że była ona skuteczna.

Okoliczności śmierci Leskiego budzą bardzo jednoznaczne skojarzenia, być może fałszywe. Nie można od nich jednak uciec, choćby nie wiem co wypisywało się na temat zmarłego. Człowiek, którzy przyznał się do zamordowania dziennikarza był odeń grubo młodszy, mieszkali razem, a poznali się na na oddziale szpitala psychiatrycznego. Taka informacja pojawiła się wczoraj, ale zaraz zniknęła. Nie można też dokładnie ustalić, czy osoba, która przyznała się do morderstwa miała 24 czy 34 lata. To się zapewne okaże wkrótce.

Ja osobiście zapamiętałem jeden z wpisów Krzysztofa Leskiego, który wprawił mnie niemal w stupor. Oto Leski, który – powtórzę – zwracał na siebie uwagę tym, że pisał bardzo przytomne komentarze i całkiem absurdalne teksty, a przy tym widać było, że jest to człowiek bardzo rozgarnięty i bystry – napisał kiedyś, jak to był pod wrażeniem rozmowy z Michałem Kamińskim. Mną to wstrząsnęło, albowiem uważałem, że to raczej Kamiński powinien być wstrząśnięty i zaszczycony rozmową z Leskim. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że Krzysztof Leski musi być jakiś nielichy problem, który bardzo utrudnia mu życie. On do tego Kamińskiego mówił jeszcze per panie ministrze. Nie wiem co by się musiało stać, żebym powiedział do Kamińskiego – panie ministrze. Polska przesunąć by się musiała do strefy sejsmicznej chyba i ziemia musiałaby zadrżeć, jak dzisiaj w Iranie.

Krzysztof Leski, dziennikarz i bloger, został zamordowany w okropnych okolicznościach, świeć Panie nad jego duszą. Niech spoczywa w pokoju wiecznym.



Personalia


Od wczoraj wiemy, dzięki nieboszczykowi Leskiemu, czym był salon24. Mnie to przyznam zaskoczyło i nigdy bym się nie spodziewał, że po tylu latach wrócę jeszcze do tematów związanych z salonem. Okazało się, dzięki tekstowi niejakiego marudy, że Leski dostawał pieniądze za pisanie w salonie24, który był przecież platformą, gdzie produkowali się ludzie nie pobierający gratyfikacji. Kłamstwo to było wmontowane w misję salonu i choć wielu wątpiło w szczerość autorów określanych jako zawodowcy, jak również w szczerość administracji, mit się utrzymał. Do wczoraj. Jak pamiętają zapewne autorzy startujący w salonie, musieliśmy podpisywać różne lojalki, związane z zaniechaniem dochodzenia praw do publikowanych tam tekstów. Mimo to zastanawiam się, czy nie można by pozwać właścicieli i odzyskać choćby części dochodów za pracę jaką tam wykonywaliśmy. W końcu wielu z autorów pobierało honoraria, również tych autorów, którzy uchodzili za naturszczyków. Nie będzie to łatwe, albowiem udowodnienie, że miałem przez długi czas największą klikalność w salonie, nie wchodzi w grę. Właściciele bowiem kilka razy redukowali liczbą osłon, po prostu zerując licznik. Nie wiem czy to jest możliwe, po prostu głośno myślę. Przecież były to lata pracy, całkiem za darmo. Lata nabijania klikalności i budowania popularności tego miejsca, bez jednego „dziękuję”. I jeszcze różne łachudry przychodziły się awanturować, o to, że nie powinienem reklamować swoich książek na blogu, bo to nieuczciwe. Nurtuje mnie także pytanie, czy taki maruda, który najwyraźniej jest dobrze poinformowany dostaje forsę za blogowanie czy nie? A Julka Palmer? Czy ona bierze pieniądze za wpisywanie swoich idiotycznych komentarzy?

Dzięki Grzegorzowi Wszołkowi, który napisał dwie strony wspomnieniowe o Leskim dowiedzieliśmy się, że wszyscy w salonie, z wyjątkiem takich jak ja, byli zaprzyjaźnieni i tworzyli swego rodzaju inspekt, z którego miało wyrosnąć nowe pokolenie ideologicznie czystych polskich dziennikarzy i polityków. Kłopot był jednak taki, że wszyscy oni pochodzili z rodzin, które – napiszę to wprost i będzie to zdanie patetyczne – rościły sobie prawo do Polski. Już to, jak Leski z powodu ojca, dziadka i całej rodziny, już to jak inni, których rodzice i dziadkowie „wyzwalali” Polskę w roku 1945. W kolejnym pokoleniu prawda ta, nie w całości, ale tylko w swoich ocienionych fragmentach, miała ulec wyparciu i kolejne pokolenie „właścicieli Polski”, wejść miało w życie dorosłe jak Wszołek i polityczne jak parę innych osób, niczym nieskalane dziewice na bal maturalny. Plan się niestety nie udał, albowiem to, czym był salon jako mechanizm wykluczało sukces. To znaczy jeśli ktoś w poczuciu siły i bezkarności otwiera agorę licząc na to, że zapanuje nad nią przy pomocy oddziałów prewencji i wskazywania gumową pałą tych mówców, których ludzie powinni słuchać, ten niestety przegra. I będzie musiał się w coś uwikłać. Co było i jest do okazania. Agora czyli wydzielone miejsc swobodnych wypowiedzi zawsze będzie się rządziło swoimi prawami, nawet jeśli milicjantów poprzebiera się za studentów, a biurwy z cenzury będą tam udawały rosyjskie księżne. Aparat opresji, także opresji ideologicznej, to pewna tradycja. Nie można z niej tak po prostu wyjść. Jeśli ktoś próbuje, staje się z miejsca właściwie niewiarygodny, albowiem nie może mówić własnym tekstem. Musi mówić tekstem, podkreślającym jego wiarygodność i to jest dla większości ludzi garb nie do udźwignięcia. I tak było i jest nadal w salonie24. Wczorajsze zaś teksty poświęcone Leskiemu udowadniają nam, że nie tylko w salonie, ale we wszystkich mediach. Dzięki Wszołkowi dowiedzieliśmy się, że można było zadzwonić czy też napisać do Leskiego jeśli administrator salonu działał zbyt opieszale i teksty Wszołka nie lądowały na samej górze w jednej chwili. To jest niezwykłe. Mnie zawsze dziwiło, jak to jest, że oni tam tę administrację zatrudniają. No, a tu w końcu wyszło, że administrator potrzebny był do tego, żeby ustawić hierarchię i żeby Ufka była na górze, pod nią Wszołek, a niżej Roseman i Rolex.

Proszę Państwa, to co się w tak zwanym środowisku odbywa od wczoraj, to jawny skandal i festiwal hipokryzji. Ja wiem, że zarzucanie komuś hipokryzji jest śmieszne, ale to co się dzieje w zasadzie wyklucza krótki komentarz, czy jakąś syntetyczną definicję. Słowo hipokryzja zaś to wygodny wytrych.

Potrzebny jest jednak opis, który z góry w zasadzie będzie unieważniony, albowiem jego głównym punktem i motywem jest zamordowany brutalnie człowiek. No, ale spróbujmy, oprzyjmy się wszystkim emocjonalnym szantażom, wszystkim tym pobożnym życzeniom dobrej śmierci dla siebie, o którą prosi, albo wręcz wyje od wczoraj ta czereda. Nie sposób bowiem inaczej ocenić tych elukubracji, od salonowych żalów począwszy na wymiocinach Lisa Tomasza kończąc.

Powtórzę – ludzie z istoty nieszczerzy poświęcają całą energię na to, by się uwiarygodnić i nie mają już czasu na szczery żal. Dlatego Kościół promuje wyrażanie żalu po śmierci zmarłego w określonej konwencji, która uwalnia osoby dwulicowe od konieczności łgania w żywe oczy i dokonywania przy tym różnych nieprzyjemnych demaskacji.

Nie będę omawiał poszczególnych tekstów, skupię się na objawach choroby i uwikłań, które były bardzo widoczne u nieboszczyka Leskiego, a które przez jego tak zwanych przyjaciół, wykorzystywane były bez litości i traktowane jeszcze jako zalety i, jakaś szczególna otwartość serca. Proszę Państwa, jeśli ktoś gotowy jest spraszać do domu obcych ludzi, a ma problemy rodzinne, rozwodzi się, albo uprawia inne jakieś niedyskrecje, a wśród tych ludzi znajdują się osoby z nim zaprzyjaźnione, to one powinny bić na alarm. Jeśli dorosły człowiek, zaprasza młodego, obcego człowieka do swojego domu i pozwala mu tam siedzieć przez dwa tygodnie, to jest ów fakt mocno zastanawiający. Jeśli ów młody człowiek nie ma pozwolenia rodziców na takie ekstrawagancje, albo jeśli rodzice ci nie są z tym, goszczącym go dorosłym, w jakiejś komitywie, to znaczy, że mamy do czynienia z poważnym problemem. Jeśli wszyscy, łącznie z Tomaszem Lisem, który to ogłosił wczoraj, wiedzieli, że takie problemy są, to dlaczego nic nie zrobili? Przepraszam, ale na tle Lisa, który – w swoim stylu, ale jednak – uderzył się w pierś, towarzystwo z salonu wygląda po prostu strasznie. Te teksty i opisane tam zachowania to jest jeden wielki skandal. Proszę Państwa, jeśli ktoś, dorosły człowiek, określa swoją starą matkę słowem „mateczka”, to jest to wyłącznie objawem nieujawnionych uwikłań i ciężkich uzależnień emocjonalnych. I tylko ktoś naprawdę głupi, jak Wszołek, Ufka, maruda i cała reszta, będzie się w tym doszukiwał czułości i synowskiego przywiązania. Mężczyźni tak nie robią i tak nie mówią. Wyjątkiem są wyłącznie mężczyźni uzależnieni i zniszczeni psychicznie przez swoje matki.

Nie wiem na czym polegał problem Krzysztofa Leskiego, ale sądząc po opisach jego zachowania, myślę, że rozpaczliwie poszukiwał po pierwsze autentycznych reakcji u bliźnich, po drugie wyjaśnienia swoich własnych zachowań, które dalece odbiegały od standardów. Myślę, też, że cieniem położyła się na jego życiu historia ojca, w mojej ocenie całkowicie skonfabulowana. W utrzymanie tej historii Krzysztof Leski wkładał zapewne dużo wysiłku. Jako młody człowiek, sam o tym pisał, nie miał dobrych relacji z ojcem. Nie wiem, jak było, ale podejrzewam, że mu po prostu nie wierzył. Okoliczności i coraz bardziej rozdmuchiwana legenda zmusiły go jednak do tego, by się z tą narracją zmierzyć. Zakończyło się to całkowitą katastrofą. Leski wypełniał pustkę wokół siebie przypadkowymi ludźmi, albo ludźmi zaburzonymi emocjonalnie, takimi jak on sam. Kim są ludzie zaburzeni emocjonalnie? To są osoby, które wierzą we własne kłamstwa na swój temat i na temat swoich najbliższych, a także na temat swojej własnej sytuacji. Można próbować pomóc takim ludziom, ale to wymaga bezwzględnego i absolutnego opowiedzenia się po stronie prawdy, jaka by ona nie była. Tymczasem Leski był stymulowany bez przerwy fałszywym entuzjazmem. Co było dobrze widać w tekstach, które tu wymieniłem. Tekstach, za które ich autorzy domagali się wprost uznania i pochwał. Tak bowiem zawsze jest kiedy umiera ktoś, kto był dręczony. Jego dręczyciel ustawia się w pierwszym rzędzie żałobników i domaga się, by podziękowano mu za pomoc jaką okazywał zmarłemu. To jest rzecz do wielokrotnego zaobserwowania.

Trzeba jeszcze rzec kilka słów o fałszywych emocjach stale i systemowo obecnych w salonie24, który był także projektem badawczym. Wiem o tym z całą pewnością. Królikami doświadczalnymi w tym laboratorium byliśmy my wszyscy. Wymienię trzech autorów, którzy z premedytacją, a niektórzy wręcz na chama, dewastowali emocje czytelników, próbując za wszelką cenę zwrócić na sobie uwagę. Było to wynikiem zaburzeń po części, a po części planu, który był tam realizowany bardzo metodycznie. Władza i uzależnienie bowiem zaczyna się od zawłaszczenia emocji. Dlatego zawsze trzeba bardzo uważać od kogo przyjmuje się pomoc i u kogo się nocuje, kiedy człowiek nie ma gdzie spać. Wróćmy jednak do tekstów. Ktoś tu wczoraj zalinkował tekst Pawła Paliwody, który wiódł z Leskim emocjonalne bardzo spory. Nigdy nie wierzyłem w szczerość intencji Pawła Paliwody, a im więcej opowiadał on o swojej czułości i miłości dla biednych i pokrzywdzonych tym bardziej moja podejrzliwość wzrastała. Paweł Paliwoda zmarł, w okolicznościach mi nie znanych, ponoć także opuszczony przez bliskich. To jest symptomatyczne moim zdaniem, że ludzie dokonujący tak okropnych manipulacji wobec czytelników, odchodzą w samotności. Nie mnie to oceniać, ale i też nie mnie będą oceniać ludzie zajmujący się zawodowo budowaniem piramidalnych kłamstw. Teksty Paliwody, były w mojej ocenie czystą, cybernetyczną manipulacją, a jego deklaracje dotyczące mistycznych przeżyć religijnych ocierały się o śmieszność. Tym bardziej, że kiedyś napisał coś o swojej wycieczce do Włoch, coś co mnie uderzyło. Wstawił tam mianowicie zdanie – o bogowie, co za kobiety…Ja bardzo przepraszam, ale jeśli człowiek umieszczający na swoim profilu wizerunek archanioła Michała walczącego z szatanem, próbuje między wierszami dawać znaki kolegom, że było nieźle, a czyni to, bo czuje się bezpiecznie, to moim zdaniem nie ma o czym gadać. Pisanie i deklaracje składane przy pisaniu to szalenie poważne sprawy i nawet jeśli nie rozliczą nas z nich bliźni, to rozliczy nas Pan Bóg.

W salonie czynny był facet, który co roku umieszczał te same dwa, całkiem zmanipulowane teksty. Jeden był o tym, że milicja utopiła jego ojca, a on przez całe życie poszukiwał zemsty, prawie tak samo jak Bruce Lee w filmie „Wejście smoka”, drugi zaś to była zbeletryzowana historia dziewczynki z poczty polskiej w Gdańsku, która została poparzona przez miotacze ognia. Tekst był zrobiony według przepisu wyciągniętego wprost z notatnika bolszewickiego agitatora. Powtarzał się co roku i za każdym razem był eksponowany na samej górze. Ludzie rozczulali się tym i wierzyli, że człowiek, który potrafi włożyć tyle emocji w opisanie śmierci małej dziewczynki nie może kłamać. No to ja się przyznam, że ani przez jedną chwilę nie wierzyłem w to, że autorowi tych manipulacji towarzyszy choćby cień szczerej intencji.

Kolejny autor opisywał, na chama całkiem, że miał żonę Arabkę, którą zamordowali Żydzi w Izraelu i on został sam z trzema synami. Udawał przy tym, że ma raka i co jakiś czas straszył czytelników, że już, już odchodzi. Być może Pan Bóg w końcu go zabrał, nie wiem. W każdym razie w salonie znudził się wreszcie tym pisaniem i uśmiercił siebie, a potem udał własnego syna, lekarza z Krakowa, który na blogu poinformował o śmierci ojca i przyjmował kondolencje. To się wydało jednak i ludzie się mocno zdenerwowali, że ktoś ich tak brzydko robił w trąbę. Ja też dorzuciłem swoje trzy grosze. Pan ten napisał mi wtedy, że jesteśmy – on i ja – strugani z jednego kartofla, czy coś w tym guście. Otóż właśnie nie. I na tym polega żart. Wszyscy ci ludzie muszą używać nie pasujących do nich charyzmatów, żeby się uwiarygodnić. Dźwiganie tego przerasta ich i albo się powtarzają, albo się demaskują. W końcu litościwy Pan Bóg ich stąd zabiera. I wtedy cała czereda gamoni, która ten system manipulacji uwiarygadnia zaczyna wyć z rozpaczy, a wycie to jest li tylko – powtórzę – błaganiem o dobrą śmierć dla siebie. To było widać wczoraj w całej jaskrawości.

Tytułem podsumowania – ta banda nie może nas reprezentować, bo po pierwsze nie ma żadnej legitymacji do tego, po drugie jest systemowo nieskuteczna. To znaczy nie stworzy niczego, co może się oprzeć nie tylko burzy dziejowej, nie tylko manipulacji, ale zwykłemu kopniakowi.

Nie wiem do czego dokładnie służył salon, wiem, do czego służyli wymienieni autorzy. Jeden miał stymulować nachalną religijność, drugi nienawiść do Niemca, a trzeci do Żyda. I to było i jest nadal proste do odczytania. I nie zmienia w mojej ocenie tego faktu nic, nawet to, że jeden czy drugi nie żyje. Wszyscy umrzemy, prędzej czy później i jest to okoliczność banalna. Kwestia tylko ile prawdy po nas zostanie. Jeśli oni będą nadal pisać o Leskim to co piszą, za dwa miesiące żaden z nich nie będzie pamiętał kim był Leski. To wszystko na dzisiaj.


© Gabriel Maciejewski
5-9 stycznia 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © domena publiczna / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2