OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O ludziach zamienionych w nic, świętych drugiej ligi, możliwościach zaistnienia na rynku treści czyli stara, świecka tradycja, czyli skalar w sosie kaparowym, żołnierze i księża, oraz pamięci Benny Hilla i odbierzmy kobietom bierne prawo wyborcze!

Odbierzmy kobietom bierne prawo wyborcze!


Nigdy nie myślałem, że coś takiego napiszę, ale obudziłem się dziś rano, w klasztorze karmelitów, umyłem się, poszedłem na śniadanie, wróciłem i włączyłem komputer. Patrzę, a tam Lichocka pokazuje wała Scheuringowej. Ta zaś woła – nigdy ci tego nie daruję, nigdy! Na to Arłukowicz – ona wcale nie wycierała nosa, ona urągliwie pokazała środkowy palec i trzeba ją za to ukarać!

A ja wczoraj wygłosiłem wykład o skuteczności ojców jezuitów i ich działalności misyjnej. A w portalu SN toczy się dyskusja o jakości wydawanych w Polsce druków. To jest doprawdy niezwykłe. W związku z powyższym domagam się, by odebrano prawo wyborcze kobietom. Na początek tym dwóm, które wymieniłem, a do tego jeszcze Arłukowiczowi i na wszelki wypadek Migalskiemu, gdyby się okazało, że zamierza powrócić do polityki i kandydować do sejmu w następnych wyborach. Trzeba mu to uniemożliwić zawczasu.

Patrzę na to i nie wierzę. O co toczy się ta batalia? Bo nie chodzi już o ten środkowy palec, czy ten gest Kozakiewicza, czy o coś innego jeszcze. Tu chodzi o rzecz znacznie istotniejszą – o to do kogo należeć będzie wizerunek człowieka kulturalnego i cywilizowanego. Ponieważ tak naprawdę, czego już wszyscy dawno się domyślili, występy parlamentarne są fikcją i chodzi tylko o to, by w umiejętny sposób zwrócić na siebie uwagę. Gra toczy się o ten cały look. O to, kto będzie mógł chodzić z podniesionym czołem i patrzeć z pogardą na przeciwników, bo są niekulturalnymi chamami, bez szkoły. Wszyscy doskonale pamiętają, co się działo, kiedy posłanka Pawłowicz jadła sałatkę. Ja wtedy chodziłem na rehabilitację, bo miałem zdefektowany bark. No i nawet na tych leżankach pomiędzy pacjentami, a rehabilitantami toczyły się dyskusje o tym, jak okropnie niekulturalna i głupia jest ta Pawłowicz. Ujmując rzecz syntetycznie można rzec, że sejm formatuje przekaz dla wyborcy aspirującego. Czyni tak, albowiem nic poza aspiracjami nie jest już dla wyborcy czytelne. Przy czym zaznaczyć należy, że wyborca jest tak sformatowany, że dopatruje się znamion zachowania kulturalnego i właściwego, także w występach Janusza Palikota. Chodzi bowiem o to, by kultura manifestowała się także w formach bardzo ekspresyjnych, a także o to, by przeciwnik nie mógł w żaden sposób jej zanegować. To zaś można uzyskać tylko wtedy, kiedy jest on zdegradowany i sprowadzony do roli bezrozumnego bydlęcia. Tak, jak posłanka Pawłowicz, a dziś posłanka Lichocka.

Ja oczywiście nie mam pretensji ani do jednej ani do drugiej. Wiem jednak, że posłowie i posłanki, po odstawieniu tego całego, pardon, przedstawienia w sejmie, trzymają ze sobą różne sztamy i są w dobrej komitywie. To zaś powoduje, że zapominają o różnych ograniczeniach, jakim niestety podlegają, a także o tym, kto jest rzeczywiście publicznością w tym przedstawieniu. Nie opozycja bynajmniej, ale my. O ile jedzenie sałatki po całym dniu obrad jest do wybaczenia, sam jem jak prosiak, więc wiem jak to jest, o tyle gesty kojarzące się z aktywnością płciową już mniej. Tym mniej im głębiej sięgają wspomniane tu komitywy. No więc ja się nie interesuję tym, co tam i komu pokazała Lichocka, ale jej relacjami koleżeńskimi na zapleczu. Jakie one są? Bo jeśli szanowna posłanka pije kawę z Scheuringową, a potem w sejmie wyrywają sobie obydwie kłaki i szarpią się za orzydle, to bardzo przepraszam, ale nie ma na to mojej zgody i zgłaszam postulat, by odebrano im jednak te prawa wyborcze. Mogą im one zostać przywrócone tyko jeśli przestaną się ze sobą kumplować. To samo dotyczy innych posłów. Jeśli Lichocka nie koleguje się z Wielgusową, to, w mojej ocenie wszystko jest okay i żaden obraźliwy gest nie został wykonany. Sprawy toczą się tak jak powinny, partia rządząca rządzi, a opozycja zbiera baty. Jest okay, albowiem tego nauczał nas najbardziej kulturalny z posłów zasiadających w ławach sejmowych, czyli Janusz Palikot. Jeśli widzi się w opozycji wroga, to można sobie pozwalać na różne rzeczy, a sąd i tak nas uniewinni. Moim więc skromnym zdaniem, posłanka Lichocka nie ma za co przepraszać, jeśli oczywiście nie umawia się na ploty z tą drugą. I nie ma się co tłumaczyć głupio mówiąc, że pocierała sobie palcem policzek pod okiem. Wszyscy widzimy, że nie o ten rodzaj pocierania chodzi. Nie ma się czego wstydzić.

No dobra, już kończę, pakuję manatki i jadę do domu. Przybędę tu znowu za miesiąc – 14 marca.



Pamięci Benny Hilla


Ponieważ ojciec Szustak ogłosił, że będzie głosował na Hołownię, postanowiłem, pod wpływem tej informacji napisać tekst poświęcony Alfredowi Hawthorne Hillowi, znanemu jako Benny Hill. Prowadził on równie odjazdowy program telewizyjny, jak ten, w którym występuje ojciec Szustak, tylko misje miał poważniejszą i został za jej realizację srodze ukarany. Zacznijmy jednak od początku. Programy Benny Hilla lubiłem zawsze bardzo i śmiałem się z pokazywanych tam skeczów. Nie dawałem sobie nigdy wmówić tego, co lansował na przykład taki Zembaty Maciej, sugerując, że program Benny’ego jest zbyt „bawarski”, człowiek zaś inteligentny i aspirujący powinien oglądać Jasia Fasolę. Lubię Rowana Atkinsona, ale Jaś Fasola jakoś mnie nie przekonywał. Podobnie jak Zembaty i jego piosenki.

Po co potrzebny był Benny Hill i dlaczego był tolerowany? W mojej ocenie funkcja takich programów jest oczywista i przypomina funkcję padlinożerców na wielkim stepie. Gdyby ich nie było wszystkie inne organizmy zostałyby w pewnym momencie czymś zainfekowane i pogłowie populacji żywej en masse poruszające się po tym stepie spadłoby, być może do zera. Padlinożercy usuwają resztki, przerabiają je na nawóz i stanowią istotne ogniwo obiegu materii w przyrodzie. Co to ma wspólnego z Benny Hillem? Wiele. Ja to oglądałem często, więc wiem. Benny szydził ze wszystkich dostępnych w brytyjskiej TV formatów. I czynił to tak, że ludzie mogli ze spokojem te formaty oglądać. To znaczy zaczynali rozumieć, że to jest pewna umowność, że producent miał wiele ograniczeń, w tym budżetowe i wyszło tak, jak wyszło, ale mimo wszystko nie jest źle. A do tego można się jeszcze pośmiać, bo Benny wziął ten czy inny serial na warsztat i go sparodiował. Benny szydził też z pewnych idei i z wielu postaw akceptowanych społecznie, które wydawały się jednak mało właściwe. Robił to w sposób przewrotny, ale także bezpośredni, czego mu nie darowano. Stało się to jednak w pewnym, dość istotnym momencie. Oto w mediach, a co za tym idzie i w życiu, ktoś wyłączył ironię. Ktoś, nie wiem kto, ale podejrzewam, że zrobił to sam diabeł, który przekonał producentów, aktorów, prezenterów, wydawców programów telewizyjnych, że ironia, a co za tym idzie depozytariusze ironii, tacy jak Benny, którzy wykupili sobie w kahale pozwolenie na jej używanie, nie są już nikomu potrzebni. Wręcz przeszkadzają, albowiem bez ironii można sprzedać więcej programów, więcej idei i wylansować więcej postaw. Po takim postawieniu sprawy dla Alfreda Hilla nie było już miejsca w telewizji. Potem zaś ktoś w kahale wpadł na pomysł, żeby prawa do używania ironii sprzedać tym, który najsilniej chcą się lansować. Na przykład feministkom. No i one stwierdziły, że muszą – mając na uwadze cześć kobiety brytyjskiej i kobiety w ogóle – pozwać Benny’ego do sądu. On się tym tak zestresował, że w końcu umarł ze zgryzoty w swoim mieszkaniu. I nic mu nie pomogło, że był gejem, bo pedały zgłosiły się do kahału w sprawie ironii dużo później niż feministki. On zaś był niezrzeszony w żadnej organizacji, więc i to by mu nie pomogło.

Czy wyobrażacie sobie dziś, w Polsce, jakiś program o taki natężeniu ironii, jak ten, który prowadził Benny? I do tego, nie wymierzony w PiS Kaczyńskiego, rodzinę z prowincji, co pije wódkę, ale wyszydzający na przykład serial Korona królów? Albo występy ojca Szustaka, czy choćby takiego Hołownię? Ja sądzę, że Benny mógłby się przebrać za Hołownię i byłoby to śmieszne. My jednak, którzy używamy ironii produkowanej chałupniczo, bez pozwolenia kahału, widzimy, że za Hołownię nie trzeba się przebierać, bo on jest pewną kreacją. To jest istota już przebrana, ale nikt nie może tego powiedzieć na głos, bo nie można używać ironii. Zakazano tego i dlatego, najważniejszy duchowy przewodnik młodzieży, musi ogłosić – po 23 latach nie chodzenia na wybory – że można się, co prawda śmiać z różnych rzeczy, nawet z Kościoła, ale prywatne wybory polityczne, są jednak prywatnymi wyborami politycznymi i nikomu nic do tego. Otóż śpieszę donieść ojcu Szustakowi, że nie ma czegoś takiego, jak prywatne wybory polityczne. To jest oksymoron. I gdyby Benny żył dzisiaj z pewnością potrafiłby to ładnie zilustrować w jakimś skeczu. Przebrałby się za Szustaka i odstawił jakiś taki numer, że wszyscy pozlatywalibyśmy z krzeseł. No, ale go nie ma, a ironia w życiu publicznym jest wyłączona. A jakby tego było mało, widzimy, że jest silne parcie na to, by Hołownię uczynić jej jedynym depozytariuszem, albowiem jest taki czysty, wymuskany i nawet jakby trzeba było mu kazać łazić po błocie przed kamerą, to posłaliby po specjalne gumowce do sieci OBI, żeby nadać temu wydarzeniu stosowną oprawę.

Dlaczego tak się porobiło z tą ironią? To proste, ktoś zorientował się, że tylko ironia napędza sprzedaż widowisk telewizyjnych, a jeśli jej nie ma, ta sprzedaż leży. Należało więc jakoś zapanować nad ironią i ludźmi, którzy używali jej intuicyjnie. Najlepiej było usunąć ich z wizji, albo pozabijać. No, a klucze do ironii przekazać tym osobom, które zapłaciły stosowną kwotę w kahale. Na przykład Szustakowi albo Hołowni. Kiedy ta operacja została wykonana i dyskusje oraz żarty obserwowane przed kamerą toczą się już wyłącznie w towarzystwie samych swoich, zaważyliśmy – my tutaj – że coś nam ta sytuacja przypomina. Gdzieś tam, niewyraźnie z oddali jakieś odgłosy dochodzą i my widzimy, że te ustawione gawędy, maja jakiś wzorzec. On nawet był pokazywany w różnych starych, ironicznych formatach telewizyjnych, takich jak „Chłopcy z ferajny” na przykład, albo „Dawno temu w Ameryce”. I my te formaty, oraz lansowaną przez nie treść czytamy dokładnie i tak jak należy. Jedno tylko nas dziwi – to mianowicie, że wśród chłopców z ferajny są duchowni, także ci, którzy wybrali życie konsekrowane. A mało tego widzimy, że tam są dokładnie podzielone role, jedni opowiadają żarty, a drudzy się z nich śmieją. I mowy nie ma, by ktoś mógł tę hierarchię zaburzyć. Jeśli to zrobi, koniec z nim. Czy z tym w ogóle można walczyć? Nie wiem, ale spróbujemy. Co z tego wyjdzie nie śmiem nawet przypuszczać, być może nic. Wiem jednak, że nie można poddawać się temu terrorowi. Benny na pewno by się nie poddał i na pewno by coś wymyślił. A ojciec Szustak, niech jeszcze coś opowie o poświęceniu Szymona Hołowni i jego męczeństwie, bo to jest męczeństwo. Zostało nam to jednoznacznie zasugerowane. O tutaj

https://tysol.pl/a43563–video-Znany-dominikanin-To-moja-prywatna-sprawa-ale-pojde-zaglosowac-na-Szymona-Holownie-



Stara, świecka tradycja, czyli skalar w sosie kaparowym


Wszyscy pamiętają scenę z filmu Miś, kiedy tworzy się nowa, świecka tradycja. Otóż jest to scena wprowadzająca w błąd, świeckie tradycje są stare i sięgają głębiej niż tylko do roku 1945. Te jednak datowane od wymienionego roku są obecne najsilniej, także w naszym współczesnym świecie. Ja się o tym przekonałem, biorąc do ręki zapomniany i nie czytany już przez nikogo tomik prozy zawierającej treści znane jako SF, a pochodzący z początku lat osiemdziesiątych. Powtórzę więc jeszcze raz – nic nie jest tym czym się wydaje. I to dotyczy także ojca Szustaka no i rzecz oczywista prozy SF pisanej w latach osiemdziesiątych. To są opakowania służące do przenoszenia treści politycznych, które – aby były strawne muszą być w coś owinięte. No więc owija się je w langustę na palmie, albowiem to jest ciekawe połączenie, a w dodatku osadzone w tradycji, albo w prozę SN opowiadającą o dalekiej przyszłości. W rzeczywistości opowiada ona o czymś innym, za chwilę powiem o czym.

W roku 1980, rynek książki, biedny i pustawy, zaczął być zalewany falami produkcji SF. Starsi to dobrze pamiętają, a ci co chodzili do prowincjonalnych bibliotek przypomną sobie, że wręcz trudno było się wygrzebać spod stosów „nowej prozy” poruszającej poważne zagadnienia, przyodziane dla lepszego wchłaniania w różne atrakcyjne kostiumy. Nie wiem dlaczego tak się działo i dlaczego nie można było poważnych zagadnień poruszać wprost. To znaczy wiem, ale wzdragam się nieco z odpowiedzią, po tym jak wczoraj kilku kolegów wzięło jednak w obronę ojca Szustaka. Otóż owe poważne treści były i są w istocie niepoważne, a obudowuje się je gawędą rzekomo atrakcyjną po to, by sprowadzać biednych ludzi na manowce.

Ten brak powagi zagadnień odzianych w fantastykę naukową, odkrywamy dopiero dziś, bo wtedy, kiedy powstawały, wydawać się mogło, szczególnie jeśli człowiek patrzył na to z poziomu wiejskiej biblioteki, że są tak poważne jak, co najmniej, wizyta papieża. Było inaczej. Kupiłem sobie oto na allegro, za całe 1,70 mikropowieść Andrzeja Trepki zatytułowaną „Totem leśnych ludzi”, będzie mi ona potrzebna do realizacji pewnego projektu, ale to sprawa przyszłości. Nie powiem więc teraz o co chodzi. Kupiłem, otworzyłem i zacząłem czytać. Przypomnę tylko rok wydania – 1980. Karnawał Solidarności, nadchodzi wolność, a Andrzej Trepka, a właściwie Andrzej Nekanda Trepka, pisze powieść o wielkim jaszczurze, który przyleciał z kosmosu, osiadł w kongijskiej dżungli i pozwolił się wielbić Pigmejom. Ja w dzieciństwie nie przeczytałem tej książki do końca, tak jest nudna i pretensjonalna. Jej narracja osadza się, przez ponad połowę objętości tekstu, na opisywaniu wrażeń, jaszczura, dotyczących ziemskiej przyrody. To jest wprost przepisane z atlasu zwierząt, albo z czegoś podobnego i ubrane w „literaturę”. Po połowie tekstu sytuacja zmienia się dramatycznie i ja się o tym dowiedziałem wczoraj, bo wcześniej myślałem, że to jest opisanie jakich osobistych relacji – jaszczur – przyroda – Pigmeje, czyli tak zwane filozy. Okazało się, że nie. To jest sprawa znacznie poważniejsza. Jaszczur bowiem pojawił się na ziemi nie w czasie rzeczywistym, w którym tworzył Andrzej Nekanda Trepka, ale w odległej od tego autora przyszłości. Tak mniej więcej teraz. Ludziska latają już poza układ słoneczny, coś tam się dzieje na Jowiszu, który jest kulą gazów, tak tylko przypomnę, latające talerze to statki Uranidów, ale najciekawsze rzeczy i tak dzieją się na ziemi. Oto totalitarny, antydemokratyczny i rasistowski reżim USA, który sprawował rządy nad planetą, za pomocą tajnej organizacji Kosmiczni Kowboje, organizującej zamachy terrorystyczne, został zneutralizowany. Na wniosek ONZ dokonano podziału tego zbrodniczego, politycznego tworu na stany i zakazano tym stanom wchodzenia między sobą w sojusze. Tylko jeden kraj podtrzymuje jeszcze rasistowską, terrorystyczną tradycję. Jest nim RPA przemianowana na coś innego, ale nie pamiętam na co. I naukowcy z RPA, wyposażeni w najnowocześniejsze, przenośne komputery, wyruszają do dżungli w Kongo, żeby znaleźć kosmitę – jaszczura. Kiedy go znajdują i porozumiewają się z nim za pomocą tych komputerów, wpadają na świetny pomysł – za jego pomocą podporządkują sobie całą Afrykę i będą ze swojej rasistowskiej stolicy, gdzie królują białobrodzi, kalwińscy kapłani, rządzić całym kontynentem. W końcu zaś rzucą wyzwanie ONZ. Skrót ZSRR nie pojawia się w tej książce ani razu. Na jednej z narad, na najwyższym, rasistowskim szczeblu, premier tego całego Apartheidu częstuje uczestników wyprawy wyszukanymi bardzo potrawami, na opisanie których autor zużywa dobrych kilka akapitów, co przy niewielkiej objętości książki jest dużym poświęceniem i musi coś znaczyć. Tam właśnie, wśród tych opisów, pojawia się skalar w sosie kaparowym. Nie pytajcie mnie jednak co to może znaczyć, bo nigdy nie próbowałem takiej pyszności. Przypuszczam jednak, że opisywanie wykwintnej południowo-afrykańskiej kuchni w latach osiemdziesiątych, miało w sobie coś z sadomasochizmu. Tym bardziej się do tego przekonuję im uważniej czytam biogram autora w wiki.

Oto fragment:
W tym czasie charakteryzował go nietypowy wygląd i styl bycia: m. in. przez większość roku nosił krótkie spodenki i sandały, a kiedy robiło się chłodno na tak skompletowaną garderobę zwykł narzucać tylko prochowiec.
Nie wiem jak Wam, ale mi koleś w gaciach i prochowcu kojarzy się jednoznacznie. Bynajmniej nie ze skalarem w sosie kaparowym i nie z wielkimi, kosmicznymi jaszczurami. Prawda leży na wierzchu, jak to kiedyś celnie ujął bloger z Izraela Eli Barbur.

Jakby tego było mało u docenta wiki jest jeszcze taki fragment
Jego utwory należą do technicznego, optymistycznego nurtu science fiction i wykorzystują tradycyjne motywy tego gatunku – Trepka rzadko operuje aluzją i parabolą. Przesłanie jego książek podobne jest do założeń Juliusza Verne’a, głosi triumf racjonalizmu i panowanie człowieka nad światem.
Oczywiście, że nie operuje aluzją i parabolą, bo i po co? Skoro można było w roku 1980 wprost napisać – jak będziecie fikać, to przylecą tu kosmiczne jaszczury i zrobią porządek z waszym religijnym rasizmem. Do czego tu jakaś parabola jest potrzebna?

I teraz najważniejsze – w przeciwieństwie do innych ziemian, a mam na myśli właścicieli wielkoobszarowych gospodarstw rolnych, a nie mieszkańców planety, w przeciwieństwie do takiej Hanki Kossobor, autor książki „Totem leśnych ludzi”, odzyskał swój rodowy majątek w Rychłocicach. Napisał nawet przed śmiercią jakieś wspomnienia z tych Rychłocic i zmarł sobie tam w spokoju, w roku 2009. I to jest ciekawe, że jedni mogli te majątki odzyskać, a inni nie. Może powodem było to, że Andrzej Nekanda Trepka, kandydował w wyborach do sejmu roku 1993, z ramienia Partii X? Sam nie wiem, ale jak tu ktoś wczoraj przytomnie napisał, nie należało i nie należy się śmiać z ludzi popierających Tymińskiego, albowiem oni po prostu wiedzą więcej. Ja sądzę, że to samo dotyczy ludzi popierających Hołownię Szymona. Oni wiedzą więcej, ale niepotrzebnie to ujawniają przed czasem. Jest jeszcze stosunkowo wcześnie i nie ma się co ekscytować. Na prawdziwe parabole i aluzje, na prawdziwy sos z kaparów i inne ekstrawagancje, serwowane przez YT, przyjdzie jeszcze pora. Najważniejsze to zachować umiar i zdrowy rozsądek, nawet jeśli czasem zdarzy się człowiekowi polatać po okolicy w samych tylko gaciach i prochowcu.

Na dziś to tyle, dziękuję za uwagę. Przypominam, że tylko do końca lutego można się zapisywać na konferencję w Kazimierzu Dolnym.



Żołnierze i księża. Stara, świecka tradycja II


Wydawanie pisma „Żołnierz wolności” zainicjowane zostało w roku 1943, przez Związek Patriotów Polskich, składający się z żydów, komunistów i bezbożników. Do pisma tego dołączano dodatki religijne, albowiem żołnierze służący w szeregach, czyli ci co mieli ginąć i odnosić rany, byli ludźmi wierzącymi naprawdę. W przeciwieństwie do większości oficerów i politruków czynnych w tej armii. Nie wiadomo ile tych dodatków zostało wydane, wiki mówi o pięciu. Redagował je ksiądz w stopniu majora Wilhelm Kubsz. Chcę podkreślić, że pochodził on z bardzo bogobojnej i wielodzietnej śląskiej rodziny. Co dla wielu jest wystarczającym motywem, by usprawiedliwić wszystkie wybory księdza, także te polityczne i uznać, że skoro był księdzem, należy go oceniać inaczej. To znaczy jak? Lżej? Niech mi to ktoś powie wyraźnie, że jeśli ktoś jest duchownym, to w wyborach życiowych należy mu się ulga, bo i tak ma ciężko. Proszę, słucham, obiecuje, że nie dostanę szału i nie zacznę rzucać sprzętami. Ksiądz major, a później pułkownik Kubsz był delegatem stolicy apostolskiej na ZSRR. Kiedy front przeszedł przez tereny Białorusi, odprawił nabożeństwo w Katyniu i modlił się za dusze polskich oficerów pomordowanych przez Niemców. Tak właśnie, przez Niemców, albowiem uwiarygodnił ksiądz Kubsz, swoją postawą i wplątaniem w nią Pana Boga, kłamstwo katyńskie. No, ale – powie ktoś – są rzeczy ważniejsze, jeśli był delegatem stolicy apostolskiej na ZSRR to znaczy, że miał ważniejsze zadania, musiał pełnić posługę duchową na tej straszliwej pustyni. Jasne, po prostu musiał tak zrobić i już. Inaczej żołnierze, nie mieliby duchowego opiekuna.

Kariera księdza Kubsza w strukturach ludowej armii załamała się wskutek jego kłótni z marszałkiem Rolą Żymierskim. Szczegóły tego sporu nie są mi znane, zastanawiam się jednak o co można się pokłócić z kimś takim jak Rola? Odrzucam z miejsca kwestie doktrynalne, moralne i polityczne. Sądzę, że oni się pokłócili o pieniądze. Ksiądz został pozbawiony odznaczeń, a docent wiki tak opisuje jego dalszą karierę
W 1944 został dziekanem Armii Polskiej w ZSRR. Brał udział w walkach na terytorium Polski, w styczniu 1945 został zwolniony ze służby w wyniku konfliktu z generałem Rolą-Żymierskim oraz pozbawiony odznaczeń[3]. Urzędował w kościele garnizonowym w Lublinie, podobnie jak jego następca ks. płk Stanisław Warchałowski (obecnie parafia cywilno-wojskowa pw. Niepokalanego Poczęcia NMP)[4].

Przed armią radziecką i polskim wojskiem ukrywał się w Górach Świętokrzyskich, gdzie ponownie wstąpił na ścieżki życia zakonnego, tym razem w klasztorze oo. oblatów w Świętym Krzyżu pod nazwiskiem pokrywkowym Franciszek Kopiec[5]. Przebywał także w Poznaniu, a następnie był misjonarzem ludowym w Gdańsku.
Urzędował w Lublinie, a potem ukrywał się w Górach Świętokrzyskich? I ponownie wstąpił na ścieżki życia zakonnego? Pod pokrywkowym nazwiskiem w dodatku? Ciekawe kto mu wyrobił dokumenty na to nazwisko i czy poznał w tych Górach Świętokrzyskich Stanisława Supłatowicza znanego jako Sat Okh? . Ja nie chcę tu zbyt długo szydzić, sami jednak rozumiecie, że trochę muszę. Misjonarz ludowy, zakonnik, żołnierz w stopniu majora, pozbawiony odznaczeń, który w dodatku wszedł w konflikt z kimś takim jak Żymierski. To jest doprawdy niezwykłe. Jeśli przyjrzymy się temu bliżej najdzie nas refleksja następująca – jak bardzo czerwonych musiał, pardon, wkurwiać Popiełuszko, skoro na misje wśród ludu wysyłali kogoś takiego, jak ksiądz pułkownik Kubsz. Prawda?

Ksiądz Kubsz wrócił do posługi, był proboszczem w kościele garnizonowym w Jeleniej Górze, a jak zmarł, to go pochowali na cmentarzu komunalnym. Być może dlatego, że parafialnego tam nie ma, a być może z jakiegoś innego powodu, ale nie chce mi się dociekać z jakiego.

Przedstawiłem tu zupełnie niechcący pewien wycinek historii wojska polskiego, pal licho, że ludowego. Nie ma to znaczenia, albowiem obecnie czynni wojskowi od tej tradycji się odnoszą. Innej nie znają. Mogą co najwyżej udawać, że jest im ona bliska. Na czym trzyma się ta tradycja? Na oddzieleniu żołnierzy od oficerów w wymiarze ideologicznym, moralnym i politycznym. Uczy nas o tym postawa i historia księdza Kubsza. To znaczy, że oficerowie wojska ludowego oraz ci, którzy tradycję tego wojska kultywują, czują się istotami stokroć lepszymi niż ich podwładni czy cywile. Dlaczego? Otóż dlatego, że mają gwarancje i certyfikaty od sił bardzo poważnych, a postawa księży i Kościoła utwierdziła ich i utwierdza do tej pory w przekonaniu, że organizację taką, jak KK, można łatwo wprząc w politykę, rozumianą w sposób bliski Zygmuntowi Berlingowi i Michałowi Roli Żymierskiemu. I mamy teraz tego Hołownię, a za nim tego starego trepa Różańskiego, no i organizację zwaną Klubem Atlantyckim. Wszyscy wiemy czym było pismo „Żołnierz wolności” – enklawą partyjnego, wojskowego betonu. Jak coś się nazywa w ten sposób, to z wolnością nie ma nic wspólnego. Per analogiam, jeśli w tym środowisku, a to jest „to środowisko” wykluwa się projekt Klub Atlantycki, to ma on związek ze wszystkimi akwenami i ciekami wodnymi świata, wliczając w to rzeczkę Gilówkę w Małopolsce, z wyjątkiem Atlantyku i lądów wokół niego położonych. I to mam nadzieję jest dla wszystkich tropicieli politycznych matactw jasne i zrozumiałe.

No i mamy wreszcie ojca Szustaka, który od 23 lat nie chodził na wybory, tak był zajęty rozeznawaniem swojego powołania życiowego, który deklaruje poparcie dla projektu Hołowni, Różańskiego i Klubu Atlantyckiego. I na to wychodzą koledzy i mówią – okay, okay, ale on jest duchownym i ma moc udzielania sakramentów. Całe szczęście nie jest delegatem Stolicy Apostolskiej na ZSRR, bo byśmy musieli chyba przed nim pełzać, tak byłby ważny, a przy tym godny współczucia i zainteresowania.

Przesłuchałem wczoraj zalinkowane przez Toyaha wystąpienie ojca Adama Szustaka. Powiem jedno – nie zawracajcie mi głowy. To jest coś absolutnie niewyobrażalnego. Napiszę teraz z jakich powodów. Otóż ojciec Adam Szustak był zdeprawowanym w dzieciństwie, samotnym chłopcem, poszukującym towarzystwa potwierdzającego jego własną wartość. Poszukiwania te prowadził w sposób nachalny i bez umiaru, a działo się tak, albowiem jego samotność była naprawdę dojmująca. Jak sam twierdzi od dzieciństwa wiedział, że będzie księdzem, choć w domu religia nie była obecna. Przypuszczam, że jednak była, ale a rebours. To znaczy ojciec z matką szydzili z duchownych. On zaś wymyślił sobie, że skoro oni ciągle o tym mówią, to znaczy, że ten ksiądz musi być kimś szalenie ważnym. I postanowił nim zostać. To jest hipoteza i można z nią dyskutować.

Opisane przez Adama Szustaka realia, skłaniają mnie już tylko do zadania jednego pytania – jaki stopień w wojsku miał jego ojciec i czy jego mama także była zatrudniona w jednostce wojskowej? To są moim zdaniem informacje kluczowe do zrozumienia postaw i wyborów tego człowieka. I bardzo Was proszę, żebyście mi tu nie pieprzyli o jego powołaniu. To jest facet, który ze stanu kapłańskiego i kaznodziejstwa zrobił sobie terapię indywidualną i się na tym lansuje, a do tego zarabia. Adam Szustak, jak sam wyznał, „wszedł w nieczystość”. I było to poważne. W tym nagraniu wspomina nawet o prostytucji. To znaczy, tak to zrozumiałem, że prostytuował się kiedy był dzieckiem. Nie umiem sobie wyobrazić, bardzo przepraszam, jego tak zwanego rozwoju duchowego. Jeśli bowiem ktoś prostytuował się, kiedy był dzieckiem, jest przetrącony na całe życie i ma skłonności samobójcze. Rodzina odcina go czasem z liny, albo łazi za nim, żeby nie rzucił się pod pociąg. Adam Szustak jednak poradził sobie z tym inaczej – został księdzem. Najpierw wstąpił do seminarium, a potem do zakonu. I wszystko – jak podkreśla – dostał za darmo od Pana Jezusa, który odwiedzał go wielokrotnie już to pod jakimiś postaciami, już to ukazywał mu się w myślach i mrugał doń filuternie. Pan Jezus przychodził do Szustaka na zmianę z szatanem. I to także jest wyraźnie powiedziane w tym nagraniu – już było dobrze i cacy, tak jak Pan Jezus powiedział, kiedy nagle pojawiał się zły i biedny Adam Szustak, znów musiał wyciągać pieniądze z portfela i jechać do Zakopca na dziwki, bo nie dawał sobie rady ze sobą. Do tego jeszcze tracił wiarę.

A skąd on miał pieniądze w portfelu – zapyta ktoś? Ja nie wiem, ale można spytać jakiegoś oficera ludowego wojska polskiego, może on będzie miał jakąś teorię na ten temat.

Jedno w tych wynurzeniach jest uderzające i ja to słyszę już któryś kolejny raz. Oto ludzie, przeżywający głęboko religijne wzruszenia, a ja nie kwestionuję wzruszeń Adama Szustaka, mówią, że sami nie osiągnęli niczego i bez Pana Boga żadna decyzja nie jest ważna. Mnie to zdumiewa, albowiem idę przez życie trzymając się swoich uporów, często głupich. Są to moje autorskie upory i jest mi trudno ocenić, kto mi je podsunął. Czasem, ktoś pyta mnie czy nie podpisałem cyrografu, bo tak mi łatwo idzie to pisanie. Rozumiem, że Szustak na pewno niczego nie podpisał, albowiem on ma bezpośredni kontakt z Panem Jezusem i palcem nie kiwnie już sam z siebie, dopóki mu Pan Jezus nie pokaże co ma robić? No chyba, że przyjdzie ten drugi i powie – no weź Adam, co tak będziesz siedział, choć pojedziemy się zabawić. I tak na zmianę. Istotne jest to, że wola i decyzje Szustaka są tu sprawą marginalną. I on z tym przekazem wychodzi do ludzi, którzy – co moim zdaniem istotne – podobnie jak on sam, nie interesują się niczym poza sobą. Nic tych biedaków nie obchodzi, poza ich własną relacją z tym, co uważają za emanację Pana Boga, a co wskazuje im Szustak, który przecież także przez całe życie niczym poza sobą się nie interesował. Nawet jak chodził na te dziwki, to one go mniej interesowały niż jego własna osoba. Jeśli to nie jest deprawacja, to może wskażcie mi co nią jest?

Całe życie chciałem być pisarzem i podejmowałem w związku z tym szereg decyzji, dość nieraz chaotycznych i bezładnych. Podobały mi się różne dziewczyny i trochę popijałem, a także bawiłem się wesoło długi czas. Nigdy jednak nie tak, by uciekać z domu, jechać do Zakopanego i tam szukać przygód. Nie miałem na to zwyczajnie forsy. Nie traciłem też z oczu celu, to znaczy tego co sobie zaplanowałem. Nie mogę więc spokojnie słuchać Adama Szustaka, który wszedłszy do seminarium, a potem do zakonu mówi – o kurna, to jednak nie to, nie zgadza się to z moja wizją. Albo – o kurna, to jednak to, zgadza się to z moją wizją, ale jednak muszę trochę jeszcze poszaleć. To są projekcje i zachowania człowieka skrajnie nieodpowiedzialnego i niedojrzałego, w dodatku o tak silnie nakręconej kokieterii, że strach do niego podejść. Ludzie, którzy się decydują na coś, a mówię to na własnym przykładzie, nie wiedzą co będzie, jak osiągną swój cel. Nie mają żadnych wyobrażeń na ten temat. Kiedy w końcu sukces przychodzi jest on zwykle inny niż to czego się oczekiwało. I co? Czy oznacza, to, że trzeba to rzucać, uciekać i łapać się za coś innego? Oczywiście, że nie, bo zbyt dużo pracy zostało włożone w tę aktywność i o powrocie już nie może być mowy. Valser nie odkręci swojego życia i nie zostanie dziś mistrzem curlingu, zamiast mistrzem karate, choć wjeżdża czasem na lód. Ja zaś nie zostanę gwiazdą mediów. Wykonaliśmy zbyt wiele czynności, które na zawsze zmieniły nasze życie. Adam Szustak zaś może odmieniać swoje życie ile razy zechce. Bo odwiedza go i Pan Jezus i szatan, tak jest dla obydwu ważny. I jeszcze może mówić swoim wyznawcom, że to Pan Bóg tak chce, albowiem dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. To nie jest jednak w mojej ocenie prawda. Adam Szustak może to czynić, albowiem nie dokonał w życiu żadnego samodzielnego wyboru i nie zrobił niczego naprawdę. I do tego samego zachęca innych. Nawet nazwał w ten sposób swój wykład – jesteś nikim. Co to oznacza w praktyce? Można to usłyszeć wyraźnie – nawet jeśli się stoczysz, to nie ma to znaczenia, bo Pan Jezus może wszystko i dzięki niemu się podźwigniesz. Nic więc, tak naprawdę, poza tobą się nie liczy. A ty sam liczysz się tylko dlatego, że jesteś nikim. Powtórzę – jeśli to nie jest deprawacja, to wskażcie mi co nią jest.

Jeśli zaś idzie o oficerów, czyli ludzi których utrzymujemy po to, by ponosili za nas ryzyko, a oni z tego szydzą i stawiają siebie samych w centrum wydarzeń nie tylko politycznych, ale także w centrum duchowych i moralnych rozstrzygnięć, trzeba im zadawać zawsze jedno pytanie. Kiedy pojawi się przed nami jeden z drugim, z tymi gwiazdkami na naramiennikach, z tą charakterystyczną miną oszusta matrymonialnego, całkowicie pewnego abolicji, trzeba go poprosić, by opowiedział o ostatniej bitwie, w której brał udział. Jest w końcu oficerem. Niech nie mówi o polityce, niech nie opowiada o swoich fascynacjach, o książkach, o wyborach moralnych, niech nie mówi, gdzie pojechał na wakacje ostatnio, ale niech opowie o tym, jak walczył. To bowiem, jest z mojego punktu widzenia najciekawsze.

Ja mogę długo ględzić o pisaniu, bo do tego zostałem przeznaczony. O tym jak przynudza valser opowiadając o zawodach hokejowych czy treningach, nie muszę nikomu mówić. Teraz chodzi o to, by ci, którzy mienią się generałami i usiłują nam stręczyć Hołownię, opowiedzieli o bitwach, w których brali udział. Najlepiej tych zwycięskich. Amen.



O możliwościach zaistnienia na rynku treści. Stara, świecka tradycja III


Jeśli komuś zdawało się, że przestanę, ten się niestety pomylił. Zainspirowało mnie kilka komentarzy. Szczególnie te, które dotyczyły merytorycznej strony wystąpień ojca Szustaka. Zacznę jednak od czego innego. Są dwa sposoby, żeby zaistnieć na rynku treści – rycie i szlifowanie. Zacznę od szlifowania. Rynek zalewany jest masą śmiecia, które ma wyłącznie funkcję propagandową. Nawet jeśli nie wydaje się, że ona taka właśnie jest. Dobrym przykładem jest tutaj film „Na noże”, który wykorzystując starą, ograną ze szczętem, formułę brytyjskiej komedii o klasie wyższej, promuje imigrantów i zachwala ich obecność. Imigranci są po prostu lepsi, uczciwsi, piękniejsi, nie mordują i nie kradną. A do tego mają poczucie humoru. Wyjaśnienie komuś, że zaangażowano tak poważne środki, po to tylko, by na końcu umieścić średnio przekonującą pointę jest trudne, albowiem ludzie chcą wierzyć, że świat i emitowane przezeń treści są jak biblijna mowa – tak-tak, nie-nie. I to jest zrozumiałe, ale przyznać trzeba, że działa tu mechanizm wyparcia, od którego nie są wolne nawet bardzo inteligentne istoty. Żeby się odeń uwolnić nie wystarczy prowadzić normalne życie i inspirować się obecnymi na rynku treściami. Trzeba zajmować się ryciem. Rycie zaś brudzi ręce, grudki gliny przylepiają się do nosa i palców, paznokcie się brudzą i człowiek nie wygląda zachęcająco. Nie wygląda też przekonująco, czego wielokrotnie doświadczyłem, albowiem ryciem zajmuje się zawodowo. Jakby tego było mało, dochodzę do wniosku, że cała glina, w której ryjemy, została tu nawieziona celowo i rozwarstwiona bynajmniej nie przez czas i geologiczne procesy, ale przez trzy kompanie rekrutów z jednostki wojskowej w Goleniowie. Za dużo guzików się w niej znajduje. Wróćmy jednak do szlifowania. Ludziom, którzy nie zajmują się emisją treści zawodowo, nie można zarzucać, że oceniają błędnie jakąś jakość, lub, że czynią to pod kątami, które twórca tej treści specjalnie tak poustawiał, żeby zmienić ich optykę. Możemy jednak takie uwagi zgłaszać do ludzi, którzy roszczą sobie pretensje do rozpoznawania prawdy na rynku. I to właśnie czynimy. Otóż jest tak, jeśli ktoś przeszedł przez podstawowy kurs ikonografii średniowiecznej, jaki swego czasu był na historii sztuki, albo przez taki, jaki jest w seminarium duchownym, a powiem Wam, że niczego się człowiek tak szybko nie uczy jak ikonografii średniowiecznej, może – w oczach dziennikarza, socjologa czy anglisty, uchodzić za wielkiego znawcę Biblii. Ja zaś, gdybym kogoś zabrał do lasu i przez pierwsze pięć minut wskazywał rośliny i wymieniał ich nazwy po polsku i po łacinie, uznany bym został, za wybitnego botanika, w oczach tych samych osób. To jest trochę słabsze niż znajomość Biblii, ale też robi wrażenie. Choć przecież jasne jest, że nie jestem botanikiem, a jeśli idzie o kwestie przyrodniczo-ekologiczne, znawcą prawdziwym jest Greenwatcher. Chodzi o to, by prócz tych śladowych umiejętności, które gdzieś tam zdobyliśmy, mieć jeszcze tę charyzmę ulicznego iluzjonisty, pozwalającą na odwracanie uwagi publiczności w odpowiednich momentach. I leci.

Szlifowanie jest pozornie łatwiejszym sposobem na zaistnienie wśród autorów, albowiem ludziom, którzy je uprawiają, wydaje się, że od razu dostają gotowy schemat współpracy z odbiorcą. Lekko go modyfikując i dodając coś tam od siebie, jakiś kawałek choreografii, osiągną upragniony efekt, czyli zdobędą serca publiczności. Tak się przeważnie nie dzieje, ale oni nie rozumieją dlaczego. Otóż szlifowanie zarezerwowane jest dla organizacji i osób, które pozostając na pensji, muszą utrwalać schematy propagandowe, to zaś oznacza wprost schematy sprzedażowe. Do tego jeszcze dochodzą służby, które wyłaniając spośród siebie w drodze selekcji negatywnej, najsłabszych autorów, usiłują uwodzić czytelnika naśladownictwem obecnych od dawna na rynku formuł. I teraz ważna rzecz – tajniacy nigdy nie będą zajmować się ryciem na rynku. To jest poniżej ich godności. Oni mogą jedynie szlifować formuły, które ktoś im wręczy. I tak mamy tego całego mistrza, od samotności w sieci, który przecież musi opowiedzieć o swoich najintymniejszych sprawach i uczynić to w sposób do porzygania nudny, ale za to czytelny dla masowego odbiorcy – musi wyszlifować schemat. Czekajmy teraz aż jakiś milicjant zostanie sławnym opisywaczem rzeczywistości magicznej, bo segment sensacyjny, został już zajęty przez Sumlińskiego. Godność jest tutaj, bardzo ważną jakością, bo ja się wielokrotnie spotykałem zarzutem, iż coś z moją godnością jest nie tak. Schylam się po śmieci, nie zachowuję form, które w oczach publiczności i ludzi poważnych podnosiłyby moje znaczenie i ryję. I rzeczywiście tak nie robię, a powiem więcej – mam to w dupie.

Musimy być wyczuleni na słowo „godność”, bo ono jest jak godło, jak znak rozpoznawczy. Jeśli ktoś zaczyna mówić o godności, musimy natychmiast włączyć sobie w oczach rentgen.

Podsumujmy więc – godność osobista, zawodowa, przekonanie o tym, że należą im się rzeczy najlepsze, a to znaczy rozpoznawalne i czytelne dla jak największej ilości osób, uniemożliwia tajniakom rycie i jest ich znakiem rozpoznawczym. Czasem jednak widzimy, że oni ryją. To są jednak bardzo ograniczone zakresy rycia. One mają za podstawę ich wiedzę zdobytą w zawodowej szkole, do której uczęszczali. Wiedzę, która dla ludzi pozostających poza tym zakresem komunikacji wydaje się czarnoksięska. No więc ja, jako absolwent bardzo porządnej szkoły zawodowej, mogę z całą odpowiedzialnością rzec – nie jest ona wcale czarnoksięska. Jest zwyczajna, ale nie jest obecna na rynku treści, albowiem tam są tylko schematy propagandowo sprzedażowe. Posiadanie tej wiedzy jest wynikiem rycia, a nie szlifowania.

Co sprzedaje Adam Szustak? Przede wszystkim siebie. To jest produkt i towar podstawowy, który jest modyfikowany w różnych wariantach. Poza tym Adam Szustak sprzedaje amerykańską psychologię przefiltrowaną przez wątki biblijne potrzebną mu do aranżowania terapii grupowej związków nieformalnych o różnym natężeniu emocji. Kluczem do zrozumienia przekazu Szustaka jest słowo „akceptacja”. Jesteś nikim, więcej – nie musisz być kimś, ale i tak cię akceptuję. To nie wszystko jednak. Adam Szustak wystawia certyfikaty akceptacji przez Pana Jezusa, który nawiedza go osobiście i konsultuje z nim różne sprawy. Jest metoda Szustaka rozwinięciem wątków, które znajdowały się w książce – „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”, tyle, że zamiast Marsa i Snickersa mamy w jego gawędzie postaci z Biblii, jako punkty odniesienia do zachowań i postaw ludzi współczesnych, którzy nie tyle powinni je naśladować, co podziwiać prestidigitatorskie umiejętności Szustaka w zakresie porównywania grubej Kaśki do Judyty i pryszczatej Samanty do Debory. Ktoś zwrócił wczoraj uwagę, że Szustak częściej odnosi się do Starego Testamentu niż do Nowego. To nie jest przypadkowe moim zdaniem. W ciemno obstawiam, że do tradycji nie odnosi się nigdy i taka na przykład św. Kinga w jego wykładach nie pojawiła się ani razu. O św. Stanisławie nie ma nawet co wspominać. To jest dla mnie oczywiste, albowiem na przykładach postaw świętych z czasów nam bliższych niemożliwe jest uprawianie tej psychologii dla ubogich, którą zajmuje się Adam Szustak. Tradycja zaś wypreparowywania postaci z Biblii i wmontowywanie ich w przekaz całkiem współczesny jest długa, dobrze rozpoznana i ćwiczona przez największych mistrzów pióra i słowa.

Ktoś powie, że odnoszę się z pogardą do ludzi prostych, którzy zaufali Adamowi Szustakowi. Powiem tak – moja pogarda jest niczym wobec jego pogardy. Tej zaś doświadczycie już wkrótce.

Posumujmy więc raz jeszcze – tajniacy emitują treści służące manipulacji, one zawsze muszą być podane na grubym cieście, żeby nie było wątpliwości, kto tu jest najważniejszy i najgodniej reprezentuje tradycję literacką i biblijną. To jednak nie zawsze bywa przekonujące, dlatego wierzch ciasta polewa się pikantnym sosem grzechu, który trochę pali w usta, ale jak się posypie kaparami i popije piwem, to w sumie nieźle wchodzi. Tak jest formatowany przekaz, który ma zostać strawiony przez masy.

Pojawiła się wczoraj kwestia akceptacji, jakiej Kościół ciągle udziela ludziom podobnym do Szustaka i jemu samemu. Kościół – mam na myśli hierarchów – oczekuje, że ratunek dla formatowego z ambony przekazu przyjdzie z zewnątrz. To znaczy, że uda się pomieszać formuły liturgiczne i tradycyjne z jakimiś nowinkami z rynku i to przyciągnie ludzi do Kościoła. Ta wiara jest widoczna, a ja o niej też często słyszę z ust księży. Jest to jednak wiara fałszywa. Nic takiego się nie stanie. Ratunek nie przyjdzie z zewnątrz. Stamtąd może przyjść jedynie katastrofa. Jeśli więc Kościół nie odnajdzie siły w sobie, będzie źle. No, ale skąd brać tę siłę. Z postaw świętych. Żadne psychologizowanie nie pomoże, bo Kościół nie może konkurować z terapeutami i udawać ośrodka terapeutycznego. Do tego zaś jest sprowadzany.

Jednym z naszych tutaj największych osiągnięć jest, w mojej subiektywnej ocenie, ponowne odkrycie św. Stanisława i jego legendy. Okazało się i mamy na to liczne dowody, że w kulturze polskiej istniała i pewnie nadal istnieje cała, mocna bardzo tradycja chlubienia się uczestnictwem w zabójstwie biskupa krakowskiego. To jest w mojej ocenie sprawa najwyższej wagi, domagająca się ocen i publikacji, a także dyskusji. W kontekstach, jakie dziś w Kościele dominują, jest to jakaś bzdura nie warta uwagi. Jakieś, przepraszam, nic nie znaczące dziamdzianie. Istotne jest bowiem to jak wyjść z toksycznego związku, albo jak poradzić sobie z grzesznym nałogiem onanizmu. Mamy cały rząd mistrzów specjalizujących się w tego rodzaju pomocy. Kwestia zaś – jak powinien wyglądać stosunek duchownych do państwa oraz organizacji finansowych, które przecież istnieją tak samo, jak w XI wieku, jest w zasadzie nieobecna. To jest jednak kwestia kluczowa, która wiąże się także z Adamem Szustakiem. Chodzi o to, kto będzie się wypowiadał w imieniu Kościoła i kto będzie na to dostawał pozwolenie, a także czy takie pozwolenia są konieczne. Postawmy jeszcze inną kwestię – czy Kościół może zostać przejęty przez organizacje finansowe, które zaczną formatować wiernych tak, żeby sprzedawać im różne rodzaje produktów? Napisane jest – bramy piekielne go nie przemogą. Nie jest jednak napisane -bramy piekielne go nie przemogą, możecie więc siedzieć i gapić się na ołtarz jak stado baranów, albo słuchać oszalałych kaznodziejów. Niczego takiego w Biblii nie ma. Wyrażamy więc swoją opinię jako wierni i wyrażamy swoją niezgodę na wmontowywanie przekazu ewangelicznego w rynek treści, gdzie tajniacy sprzedają różne rewelacje i lansują się na swojej, o wiele zawyżonej godności. Ja powiem więcej – ja im oddaję cały ten rynek, z tymi wszystkimi formatami, tak przekonującymi, tak świetnymi i uwodzicielskimi, że niebawem nie będą mogli się opędzić od młodocianych wielbicielek. Biorę swoją saperkę i idę na zbocze ryć w glinie. To nic, że jej tu nawieźli. Są tak tępi i przewidywalni, że nie ma to żadnego znaczenia. Zawsze coś tam można znaleźć.

Posumujmy więc wszystko po raz trzeci. Rynek treści jest z istoty rynkiem wtórnym, Obecni na nim autorzy i emitenci treści nie rozumieją tego, bo muszą realizować prace zlecone. Tych zaś nie można sprzedawać bez wykorzystania obecnych, ogranych, oszukanych, po wielokroć wykorzystanych formuł. Żeby tworzyć nowe potrzebna jest odwaga, a tę mam ja, albo gwarancje państwa poważnego potwierdzające wagę i powszechną ważność nowych formuł. Polska takowych gwarancji nie udziela. Inne zaś państwa mają naszą czeredkę, pardon, w dupie. Tak więc bawcie się panowie i panie dobrze. Miłego szlifowania.

Na koniec konkluzja najważniejsza – jeśli czytelnikom zdaje się, że kłócimy się o Adama Szustaka, to mylą się oni przynajmniej w 60 procentach. Kłócimy się o to, że ja przecież nie mogę mieć zawsze racji. Bo niby kim ja jestem? Nawet o własną godność nie umiem się zatroszczyć.

Na dziś to tyle. Będę nieobecny, ale życzę wszystkim wesołej zabawy.



O ludziach zamienionych w nic i świętych drugiej ligi


Przyznam, że niewiele rozumiem z tłumaczeń kaznodziejów, szczególnie tych wędrownych. Mam za to przemożne wrażenie, że chcą oni zrównać wszystkich do swojego poziomu, niezbyt zwykle wysokiego. I nie mam tu na myśli poziomu moralnego, bo ten trudno mi oceniać, tym bardziej, że kiedy zaczyna się o nim mowa, wszyscy z radością oczekują rewelacji potwierdzających ich własne moralne deficyty. Chodzi mi bardziej o poziom intelektualny, a także o pewien spryt, którym wędrowni kaznodzieje posługują się by ubezwłasnowolnić słuchaczy. Mam bowiem całkowitą pewność, że o to właśnie chodzi i o nic więcej – o ubezwłasnowolnienie.

Wysłuchałem w całości wywodu, bo tak to chyba trzeba nazwać, Adama Szustaka, zatytułowanego – jesteś nikim. Ja już to wcześniej słyszałem kilka razy z ust różnych ludzi i za każdym razem ekspresja z jaką twierdzenie to zostało wyrażone, nie podobała mi się wcale. Słyszałem też, że kiedy ktoś trafia do buddyjskiego klasztoru, oznaczają go, na piersiach, wielkim zerem, żeby pokazać, że jest nikim właśnie i musi wszystko zdobywać od początku. Ja może mam coś z głową, ale w życiu generalnie jest tak, że trzeba wszystko zdobywać od początku i ucieczki przed tym nie ma. Jak człowiek w ostatniej fazie tego życia trafia na oddział onkologiczny też musi zdobywać wszystko od początku, ale sytuacja jest już tak poważna, że nie ma szansy skorzystać z żadnego ze swoich wcześniejszych doświadczeń. We wszystkich innych przypadkach, gdy życie stawia go w okolicznościach, kiedy znów jest nikim, taką możliwość ma. Z ust Adama Szustaka jednak, padają słowa szczególne – jesteś nikim, ale wszyscy inni także są nikim, albowiem wszyscy wszystko zawdzięczamy Panu Jezusowi. No, a jeśli tak, to żadna hierarchia ludzka nie ma najmniejszego znaczenia, albowiem ludzie to uzurpatorzy. A najmniejsze znaczenie ma to, jaką człowiek przypisuje sobie pozycję w tej hierarchii. Zaraz? Czy aby na pewno żadna? No, nie jest pewien rodzaj hierarchii istotnej. Skoro wszystko zawdzięczamy Panu Jezusowi, a on przychodzi osobiście tylko do nielicznych, o czym wiemy na pewno, bo nie każdy ma objawienia, nawet takie ubożuchne jak Adam Szustak, to ci, którzy odbierają polecenia bezpośrednio od niego są chyba ważniejsi? No może nie polecenia, ale takie bardziej sugestie. Gdybyśmy mówili o poleceniach, to byłaby już sekta pełną gębą. Ponieważ ja się bezpośrednio z bożą interwencją nie spotkałem nigdy, a jeśli coś było mi zasugerowane to zawsze przez pośrednika i to bynajmniej nie w sutannie czy habicie, wolę jednak przyjąć opcję, że decyduję o pewnych rzeczach sam. Być może z inspiracji, ale sam. Gdybym bowiem przyjął inną wersję, musiałbym się natychmiast zająć poszukiwaniem guru, a całe moje życie stałoby się jedną wielką próbą reinterpretacji zdarzeń, na niekorzyść uczestnictwa w nich i ich kreowania. Ale o czym ja mówię? Jakiego kreowania? Przecież jestem nikim. Co ja sobie tam mogę kreować? Żarty jakieś. Przecież jak człowiek coś planuje, to zaraz wszystko się pieprzy i to właśnie jest ta boża interwencja, o której tak często mówią niektórzy księża, na przykład nasz proboszcz. Jak coś sobie zaplanujesz to zaraz się to zepsuje, bo Pan Bóg ma inny plan, ty zaś jesteś nikim. A ja myślałem, że jestem dzieckiem bożym, a nie nikim. Widocznie się pomyliłem, przepraszam. Wydawało mi się, że skoro tak istotna w życiu jest rodzina, to relacje pomiędzy stwórcą a świadomym stworzeniem przypominają te rodzinne. I to w dodatku poprawne, a nie patologiczne, ale jak widać nie mam racji. Jestem bowiem nikim, podobnie jak wszyscy, którzy słuchają Adama Szustaka, a także on sam. To jednak nie jest do końca prawda, albowiem on jest trochę lepszym nikim niż reszta, ponieważ jego odwiedza Pan Jezus. Ja oczywiście wiem, że chodzi o to, iż ziemskie nasze sprawy są nieważne i to co czeka nas po śmierci jest istotniejsze. Tłumaczenie tych spraw wymaga jednak czegoś więcej niż zaniżony poziom moralny i deficyty obserwowane u Adama Szustaka. Wymaga jakiegoś przygotowania albo wprost charyzmatu, którego Szustak po prostu nie ma. Jego sukces zaś wynika wyłącznie z tego, że Kościół przeżywa kryzys powołań i każdy kto się zjawi z jakąś tam chęcią jest witany z otwartymi rękami. Ja bym się może w tym miejscu zatrzymał, ale miałem okazję wysłuchać kiedyś kazania biskupa Markowskiego i powiem Wam, że na tym tle, Szustak to jest brylant. Czekałem kiedy ksiądz biskup zacznie nucić melodię piosenki „Nie płacz Ewka”, jakoś się jednak obyło bez tego. Nie mogę na tym poprzestać, także dlatego, że wczoraj wszyscy, łącznie z największymi moimi oponentami przyznali mi rację, ale tak nie wprost. Przyznali mi rację zwalając całą winę na niektórych komentatorów, takich co nie potrafią się odpowiednio zachować. Ja nie będę tego tu dziś rozbierał na elementy podstawowe, bo działanie takie nie ma sensu. Zajrzałem jednak na stronę fundacji „Malak”, która sprzedaje książki Adama Szustaka. To co tam znalazłem jest doprawdy niezwykłe. Zgadzamy się wszyscy tutaj co do jednego – znak znaczy. Może więc ktoś spróbuje mi wyjaśnić dlaczego katolicka fundacja określa się arabskim słowem Malak? Co znaczy anioł. Nie można napisać – fundacja Anioł? Coś jest nie teges z aniołami? Czy może po arabsku brzmi to lepiej i nadaje fundacji nowego sznytu? A jeśli tak, to jakie są okoliczności, w których kreuje się, pardon, takie sznyty? Komu właściciele fundacji chcieli dać znak nazywając ją w ten sposób? I czy ten ktoś także jest nikim, jak ja czy Wy? Słowo Malak występuje też w języku hebrajskim i także oznacza anioła-posłańca.

Kiedy sobie przejrzałem postaci, które występują na tej stronie, trafiłem na pracownicę krakowskiego przedszkola o nazwie LaLoba. Przyznam, że mnie zatkało. Różne są nazwy przedszkoli, w Grodzisku, na przykład, jest przedszkole Libelul, którego symbolem jest ważka. Nikt nie wie o co chodzi z tym Libelulem, ale fakt jest faktem. Kiedy jednak ktoś nazywa przedszkole „Wilczyca” to musi mieć coś poważnie zdeformowanego w mózgu. Tak sądziłem, ale okazało się, że nie. To przedszkole jest po prostu częścią tego przedsięwzięcia.
https://laloba.pl/

A tu strona przedszkola
https://laloba.pl/przedszkole/

A tu można znaleźć tę panią, a obok niej gościa, co zrealizował serię filmów zatytułowanych „Maryja oczami faceta”.


Kiedy to zobaczyłem, byłem trochę zaskoczony, że przy każdej tej fotografii wypisane są te wszystkie niezwykłe cechy a także osiągnięcia widocznych tam osób, a nigdzie nie jest napisane – jestem nikim, wszystko zawdzięczam Bogu. Choć przecież powinno tak być, prawda?

Chcę zwrócić jeszcze uwagę na to, o czym pisałem wczoraj – świat chrześcijański to świat biblijny. Tak nam to tłumaczą widoczni tu ludzie. Mam wręcz wrażenie, że wspomnienie kogokolwiek spoza pakietu postaci starotestamentowych, byłoby jakimś poważnym faux pas. Nie mówię o św. Stanisławie, ale można by zacząć od św. Maksymiliana, dla przykładu. Być może się mylę, ale upierałbym się, że coś jednak jest na rzeczy. Święci z czasów nam bliższych są świętymi drugiej ligi. To jest łatwe do wytłumaczenia. To są postaci występujące często w kontekstach, które nie nadają się do współczesnych metod ewangelizacji. Tak to sobie tłumaczę, choć może być jeszcze gorzej. Dlaczego się nie nadają? Otóż dlatego, że ta cała ewangelizacja ma charakter terapeutyczny i dotyczy emocji, a także relacji w związkach. Nic innego w tym nie ma. Jeśli zaś mamy taką sytuację, to na pierwszy plan wybija się egoizm, bo cóż może być ważniejszego niż ja, szczególnie w związku, tym bardziej, że jestem nikim i wszystko co robię zależy od Pana Boga. Postaci starotestamentowe występują oczywiście w kontekstach politycznych i finansowych, ale nimi nikt się nie interesuje, albowiem księża, wyjąwszy specjalistów, nie potrafią tych kontekstów interpretować. Pozostaje więc relacja osobista, często brutalna, którą przedstawia się jako jakość i walor. Judyta zawsze będzie postacią pozytywną, a Jael trochę mniej. Jedna odrąbała facetowi łeb, a druga wbiła innemu w głowę gwóźdź. To jest mniej piękne i mniej ekspresyjne niż dekapitacja, dlatego Adam Szustak wspomina o tym rzadziej. Czemu służy opowiadanie o tych postaciach? Podniesieniu znaczenia kobiety. W czyich oczach? No, nie w oczach poślubionego jej mężczyzny jak mniemam, ani w oczach tych mężczyzn, którzy o taki zaszczyt się ubiegają. W mojej ocenie to w ogóle nie jest kwestia podniesienia znaczenia, a napisałem tak tylko, żeby się z Wami trochę podroczyć. To jest kwestia zgłupienia. Ludzie pokroju Adama Szustaka, publikują książki, w których postaci biblijnych kobiet stawiane są za wzory i służy to, w mojej ocenie, wyłącznie temu, by manipulować emocjami wariatek. Postaci biblijne występują bowiem także w kontekstach politycznych, a pomiędzy nimi a ich ofiarami nie ma żadnego głębokiego związku uczuciowego, jest tylko manipulacja. Tłumaczenie dziewczynom, że są Judytami, to także manipulacja, za którą mam nadzieję, Adam Szustak, kiedyś odpowie, jeśli nie na tym, to na tamtym świecie. Wobec takiego postawienia kwestii, jasne jest, że w projektach fundacji Malak nie ma miejsca na św. Jadwigę czy św. Kingę. I to może lepiej. Nie wyobrażam sobie bowiem, że dominikanie zaczynają nagle wyjaśniać, jak to było z tą osobistą relacją Jadwigi z Jagiełłą. Poza tym, do kogo ma niby trafić taki przykład, który w hierarchiach w jakich utrzymywane są umysły kobiet, jest z miejsca w zasadzie gorszy i degradujący? Napisałem gorszy? Degradujący? A co to może mieć za znaczenie, skoro jesteśmy nikim? Widocznie ma i to duże, bo są przykłady lepsze i gorsze. I można być bardziej nikim i mniej nikim. Co było, mam nadzieję, do okazania.

Postaram się kontynuować temat, choć z całą pewnością obiecać tego nie mogę.


© Gabriel Maciejewski
14-19 lutego 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2