Wraz z mężem Zbigniewem Romaszewskim współtworzyła Biuro Interwencyjne Komitetu Samoobrony Społecznej Komitetu Obrony Robotników (KSS KOR) i Radio „Solidarność”. Dziś jest doradcą społecznym prezydenta RP. W lutym Rada do Spraw Działaczy Opozycji Antykomunistycznej oraz Osób Represjonowanych z Powodów Politycznych, działająca przy Szefie Urzędu ds. Kombatantów, wybrała ją na swoją przewodniczącą. Objęła to stanowisko po zmarłym Kornelu Morawieckim.
Eliza Olczyk, Tygodnika TVP:
— Jakie jest pani najsympatyczniejsze wspomnienie z czasów działalności w opozycji?
Zofia Romaszewska:
— Opozycja w ogóle była sympatyczna. Wszyscy się razem bawiliśmy. Mieliśmy ogromne poczucie wspólnotowości. Towarzysko to było bardzo miłe. Na imieninach, w niedużych przecież mieszkaniach, zbierało się ze sto osób. U Jacka Kuronia drzwi były cały czas otwarte. Do nas ludzie przychodzili od szóstej rano, bo o tej porze przyjeżdżały pierwsze pociągi. Ale byliśmy młodzi i wystarczały nam cztery godziny snu.
— Ale mieliście dziecko.
— Dom stał na głowie, ale bardzo pilnowałam, żeby Agnieszka miała mimo wszystko kawałek normalnej rodziny, codziennie śniadanie, obiad, kolację. Zbyszek przy tym wszystkim jeszcze chodził do pracy. Ja miałam łatwiej – pilnowałam domu i udzielałam korepetycji, żeby zarobić trochę pieniędzy.
— Poznała pani swojego przyszłego męża na Zjeździe Rewolucyjnego Związku Młodzieży.
— To był 1956 rok. Byłam wtedy młoda i polityka niesamowicie mnie interesowała. Na Węgrzech doszło do rewolucji. Myśleliśmy że Ruskich uda się wyrzucić. Na polskich uniwersytetach zapanowały buntownicze nastroje, a my, młodzież szkolna, kręciliśmy się przy tym wszystkim trochę na doczepkę.
Wtedy po raz pierwszy słuchaliśmy jazzu. Nosiliśmy flagi węgierskie przypięte do ubrań, dziewczyny chodziły po mieszkaniach na Saskiej Kempie i zbierały lekarstwa dla walczących Węgrów. W tym czasie rozwiązano Związek Młodzieży Polskiej i Wydział Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego zaczął zbierać tę chwilowo osieroconą młodzież, żeby zapisać ją do harcerstwa. W takiej atmosferze odbył się Zjazd Rewolucyjnego Związku Młodzieży, na którym rzeczywiście poznałam Zbyszka.
— Jak panienka z dobrego domu, wnuczka przedwojennego senatora i ministra oraz przedwojennej posłanki, trafiła na taką imprezę?
— Zostałam wychowana na „Kamieniach na szaniec”, mimo że żyłam w kraju, w którym w oficjalnej propagandzie nie było Powstania Warszawskiego. Oficjalnie pojawiło się dopiero po 1956 roku. Do tego czasu o tym wielkim zrywie publicznie się nie mówiło, może dlatego żyłam niesamowitymi opowieściami o Powstaniu Warszawskim mojej mamy Ewy Prauss-Płoskiej, która była żołnierzem Kedywu Armii Krajowej. Gdy osiągnęłam już 11-12 lat to wydawało mi się, że mama miała nadzwyczajne szczęście, że żyła w czasie wojny i mogła uczestniczy w tak niesamowitych wydarzeniach. Z opowieści i książek wiedziałam, że ludzie co prawda ginęli, ale byli bohaterscy. To było niesłychanie pociągające. Tym bardziej, że wzmocnione narracją, iż nie można było postąpić inaczej. Tak zresztą ludzie wtedy uważali, niezależnie od tego co się teraz mówi.
— Rozumiem, że w szkole o Powstaniu też nie uczono?
— Jako dziecko nie chodziłam do szkoły. Zostałam posłana dopiero do czwartej klasy, wcześniej mama uczyła mnie w domu. Pochodzę z nauczycielskiej rodziny, zatem rodzice nie mieli problemu, by uczyć mnie samodzielne.
Lekcje miałam bardzo ciekawe. Zimą mama mnie uczyła matematyki i polskiego, a latem, gdy można było chodzić w plener, przyrody i geografii. Oznaczałam rośliny, rysowałam mapy, gotowałyśmy na kamieniu.
Mój ojciec był człowiekiem małomównym, za wiele nie opowiadał. Ale kiedyś poruszony opowiedział mi jak to starał się ustalić, kto w czasie wojny wysadził jakiś most. Bo on zakładał pierwszy IPN i próbował uporządkować wiadomości z okresu wojny (Instytut Pamięci Narodowej przy Prezydium Rady Ministrów, potem – Instytut Historii Najnowszej funkcjonował w latach 1944-1950; zajmował się niemieckimi zbrodniami wojennymi, kolaboracją Polaków z okupantem, a także historią Polski 1863-1945. Stanisław Płoski, ojciec Zofii Romaszewskiej, kierował nim od 1945 r. Współpracowali z nim m.in. Władysław Bartoszewski, Adam Borkiewicz, Janusz Durko, Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Zygmunt Gross. Badaczy utożsamiano z niepodległościowym socjalizmem i ostatecznie IPN, jako niewygodny dla władz stalinowskich, został rozwiązany – przyp. red). W sprawie tego mostu zgłosiło się 10 osób i każdy utrzymywał, że to zrobił. Ojciec był na tyle poruszony, że mimo swojej małomówności postanowi nam o tym opowiedzieć.
Do szkoły trafiłam dopiero w 1952 albo 1953 roku.
— Czyli jeszcze za życia Józefa Stalina.
— Który zmieniał bieg rzek i kierunki wiatrów (śmiech). Opowieści o Stalinie wydawały mi się bardzo interesujące. Pamiętam z jak wielkim entuzjazmem lepiłam gazetkę o Stalinie. Mama, która mi w tym pomagała, gdy wylepiałyśmy Kanał Białomorski powiedziała: „Wiesz co, przy budowie tego kanału zginęło bardzo wielu ludzi”. Zapamiętałam to, ale jakoś nie do końca zrozumiałam, o co jej chodziło i się nie dopytywałam.
Z kolei gdy uczyłam się historii starożytnej z uniwersyteckiego podręcznika autorstwa jakiegoś Rosjanina, w którym wszystkie powstania przedstawiano jako nieustającą walkę klas, tata powiedział, że to się nie nadaje dla dzieci i sam zaczął pisać mi streszczenia tego podręcznika. Miałam wrażenie, że starano się bym ze szkoły wyniosła jak najmniej. Gdy doszłam do siódmej klasy zaczęto nas uczyć, co to są syndykaty, kartele, trusty. Ani rusz nie byłam w stanie tego pojąć i powiedziałam, że nie będę chodzić do szkoły. Rodzice nie mieli nic przeciwko temu.
— A co na to władze?
— Wtedy nikt się tym nie przejmował. Ja nawet metryki nie miałam, co okazało się dopiero, gdy miałam przystępować do matury. Ojciec musiał wyrobić mi metrykę w sądzie i wtedy odjęto mi jeden rok. Za to dostałam na pierwsze imię Irena, po zmarłej siostrze mojego ojca. Całe życie byłam Zofia Płoska, a tu nagle Irena. To był efekt działań mojego ojca.
— Czy wspomnienia rodziny Praussów były obecne w pani dzieciństwie?
— Tak, dużo było opowiadań o babci Zofii i dziadku Ksawerym. Nie do końca wiem, co było prawdą, a co zawierało odrobinę konfabulacji. O babci słyszałam, że wykradała mojego dziadka ze szpitala więziennego. Dziadek był członkiem Centralnego Komitetu Robotniczego PPS. Oni drukowali „Robotnika”, rzucali bomby i za tę działalność został uwięziony, po czym skazany na opuszczenie Królestwa Polskiego. Zatem na pewno siedział, na pewno był chory, tylko nie wiadomo, czy go wypuścili, czy uciekł. Legenda rodzinna głosi, że babcia wywiozła go w kufrze wielkiej karety, którą przywożono do szpitala rannych, po czym przerzucono go z Rosji, przez granicę fińską, do Paryża. Tam oboje byli przez pewien czas. Polska ma to do siebie, że której rodziny nie dotkniesz, to już na poziomie dziadków można usłyszeć niesłychane historie.
— Co pani zapamiętała z najważniejszych opowieści o dziadku?
— Pamiętam jak mówiono, że dziadek miał zostać marszałkiem Senatu i przegrał wybory z Wojciechem Trąmpczyńskim z Endecji. Dziadek był ministrem ds. wyznań religijnych i oświecenia publicznego. Walczył z analfabetyzm w Polsce. Pierwszy duży program zwalczania analfabetyzmu to był program Praussa. Moja mama była tym bardzo przejęta i przywiązywała ogromną wagę do metodyki nauczania. Pokazywała mi, jak ma być uporządkowane biurko, jak się powinno siedzieć podczas nauki, tłumaczyła, że klasy nie mogą być zbyt liczne.
Żyłam w rodzinie, która przykładała ogromną wagę do nauki dzieci. Zresztą we wszystkich inteligenckich domach nauka było sprawą zasadniczą. W naszym domu dyskutowano na przykład, jak powinna wyglądać popularyzacja nauki, czy należy uczyć dzieci rozmaitych rzeczy na pamięć. Moi rodzice byli temu przeciwni, a potem się okazało, że nauka wierszy bardzo wyrabia pamięć i wzbogaca język. W każdym razie byłam wychowana w duchu, że kształcenie jest szalenie ważne, a jego elementem było zaangażowanie w organizacje młodzieżowe i harcerstwo.
— Ale to było takie komunistyczne harcerstwo.
— Tak. Jednak mama niezwykle wspierała mój entuzjazm harcerski, dopóki jedyny haracz, jaki musieliśmy płacić władzy, to udział w obchodach 1 maja i dnia wojska polskiego. Ale zostałam z harcerstwa wyrzucona, gdy kazali nam odprawiać jakieś akademie ku czci, a ja się na to nie zgodziłam.
— Skoro pani babcia była posłanką, to zapewne była też – a przynajmniej tak piszą o niej obecnie – feministką.
— Nie przypominam sobie opowieści na ten temat. Zupełnie nie byłam wychowana w duchu feminizmu. Wiedziałam, że dziadek założył pierwszą w Polsce szkołę koedukacyjną. Wiem też, że był zdecydowanym ateistą, choć dopuszczał, że jego dzieci mogą w dorosłym życiu przyjąć jakąś wiarę. Moją mamę ochrzczono w tajemnicy przed dziadkiem. Później ksiądz z Zakopanego wyjaśnił mu, że jeżeli mama nie pozna religii, to nie będzie mogła w dorosłym wieku podjąć świadomej decyzji, czy chce być katoliczką czy nie.
Mama jednak miała raczej rewolucyjne skłonności. Kiedyś wyrzucili ją ze szkoły za czytanie Marksa i Engelsa. A studia na politechnice porzuciła, bo uczelnia nie zwolniła jej z czesnego. Uważała, że absolutnie jej się to należy, bo ma dobre stopnie. Babcia chciała czesne zapłacić, ale mama się zaparła, porzuciła uczelnię i razem z bezrobotnymi, złodziejami, prostytutkami pomaszerowała do Łodzi, gdzie założyła świetlicę. Dopiero babcia przywiozła ją stamtąd do Warszawy i skłoniła do powrotu na studia.
Ale od tego czasu na warszawskich salonach występowała jako gwiazda lewicy i w jednym z takich salonów, państwa Krahelskich, poznała mojego ojca. Żeby było śmieszniej, pan Krahelski zupełnie nie był lewicowy – należał do Lewiatana i głównie zajmował się zarabianiem pieniędzy. Zresztą moja lewicowa babcia, feministka, miała dwie służące. Ale mama była bardzo nowoczesna.
— W czasach PRL, który rok był przełomowy w pani życiu?
— 1956.
— Wtedy miała pani zalewie 16 lat.
— Ale to było bardzo ważne. Miałam ten podkład powstańczy, żyłam w środowisku ludzi z AK i wydarzenia na Węgrzech ogromnie mnie poruszyły.
— A wydarzenia z marca 1968 roku?
— Byłam dosyć oburzona, że Żydzi wywalani są z pracy. Ale już ich wyjazdy odbierałam inaczej. Byłam trochę zła, że oni mogą, a ja nie. Nie chodziłam na pożegnania na Dworzec Gdański. Szanowałam tych, którzy czuli się Polakami i zostali w kraju. Dziś też patrzę na to z innej strony. Nie zdawałam sobie sprawy, że ci ludzie potwornie się bali, iż wrócą prześladowania, jednak minęło zaledwie 20 lat od wojny. Dosyć oczywiste więc było, że w obliczu akcji antysemickich wyjeżdżali. Ale w 1968 roku miałam poczucie, że oni mają lepiej, a nie gorzej. Wielu z tych ludzi należało do nomenklatury, a na dodatek wyjeżdżali do wspaniałego kapitalizmu.
— W którym roku zaczęła pani świadomie działać w opozycji?
— Dopiero w 1976 roku. Wcześniej plątałam się po różnych środowiskach. W 1976 roku znalazłam się niedaleko grupy, która działała w opozycji. Oboje z mężem byliśmy znudzeni PRL-em. Zastanawialiśmy się, czy mamy sobie kupić malucha, czy pojechać do Jugosławii. Byliśmy w stanie nieźle zarobić. Ale gdy pojawiła się możliwość organizowania oporu przeciwko władzy, to dołączenie do takiej grupy było dla mnie rzeczą oczywistą.
Zaczęliśmy jeździć do robotników. Pamiętam, jak Ludka Wujec pytała mnie, czy rzeczywiście włączymy się w działalność opozycji. Byłyśmy wtedy razem na wakacjach. Odpowiedziałam, że tak. Potem się okazało, że już nie będziemy jeździć do Ursusa, bo tam chcieli działać wszyscy z Warszawy. Nam przypadł w udziale Radom, 100 kilometrów od Warszawy. Ale córka miała już 14 lat, nie potrzebowała opieki, więc dzielnie jeździliśmy do tego Radomia. Zawsze byliśmy uważani za politycznych idiotów, przez całe tamto towarzystwo.
— Dlaczego?
— Wszyscyśmy się niby lubili, ale jakoś mieliśmy poczucie, że byliśmy nieswoi, że byliśmy piątym kołem u wozu. Czegoś nam nie mówiono, o jakichś działaniach nas nie informowano, wysłano nas do tego Radomia itd. Nie mieliśmy poczucia super uczestnictwa. A do końca wszystko się rozleciało w czasie rozciągniętego stanu wojennego. Wtedy było widać wyraźnie, że oni bardzo nie chcą, żebyśmy byli blisko wydarzeń. Komitet Helsiński trzymali jak najdalej od nas. Rzekomo my byliśmy polityczni, a oni apolityczni. Dostaliśmy to na piśmie. No i faktycznie dziś jesteśmy w zupełnie innych miejscach. Dobrego nosa mieli.
— A tak naprawdę o co poszło?
— O pomysł na uprawianie polityki. My uważaliśmy, że w polityce wartości mają ogromne znaczenie. Że to nie jest tak, iż w imię polityki można zrobić każde świństwo. Na początku sądziliśmy, że oni myślą tak samo, a później po trochu zaczęło się okazywać, że niekoniecznie. Powielacze miały iść tylko do ich znajomych. Tylko oni mogli pisać określone rzeczy. Odstępstwa od wytyczonej linii były niemile widziane.
Tymczasem myśmy uważali, że wszyscy mają prawo do zagranicznej pomocy, ci z KPN też. W momencie gdy buduje się dosyć duży ruch, ważne jest żeby nikogo nie wykluczać. Starsi państwo – czyli Halina Mikołajska, Jan Józef Lipski, Jan Olszewski, stary Szczypiorski, Adam – byli autorytetami dla całego środowiska KOR-owskiego. Rozumieli, że jakoś się musimy dogadać w sytuacji, gdy Leszek Moczulski szaleje, Andrzej Czuma gdzieś biega, młodsza część KOR bierze się za łby. Ale w tej naszej części, na poziomie Antka Macierewicza, Adama Michnika, Jacka Kuronia, to było po prostu niemożliwe. Gdyby nie starsi państwo, oni nigdy w życiu nie utrzymaliby w jedności tego KOR-u. Polityka kocha oszustów, więc w każdym była taka skłonność, żeby oszukać inną grupę. Jednak przez prawie rzez cztery lata udało się zachować jedność.
— Dlaczego nie zapisała się pani do Solidarności?
— Dlatego, że pracowałam w Solidarności. Jedno wykluczało drugie. Nie mogłam się zapisać do związku zawodowego skoro pracowałam w centrali tegoż związku. Choć przyznaję, że myśleliśmy o tym, żeby założyć związek zawodowy, niezależny od NSZZ „S”, który by bronił pracowników Solidarności.
— A trzeba było ich bronić?
— Oczywiście. Natychmiast pojawiły się różne kłopoty, jak w każdej pracy. A że walkę o prawa pracownicze mam we krwi, po babci, to natychmiast się w to zaangażowałam. Do powołania związku zawodowego w centrali Solidarności jednak nie doszło, ponieważ komuna nas rozwaliła, zaś potem wszystko się zmieniło. Jak się przyglądam temu, co się teraz dzieje na scenie politycznej, to myślę, że strasznie to wszystko źle się układa. A środki przekazu, sposób informowania społeczeństwa, sposób kształcenia dzieci sprawiają, że następne pokolenia będą miały inaczej ukształtowane umysły. Żałuję, że jestem stara, bo chciałabym zobaczyć co z tego wyniknie.
© Eliza Olczyk
28 lutego 2020
źródło publikacji:
www.tygodnik.tvp.pl
28 lutego 2020
źródło publikacji:
www.tygodnik.tvp.pl
Ilustracja © Jakub Kamiński / PAP / za: www.tygodnik.tvp.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz