OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O polityce wydawniczej, istocie niezrozumienia, infantylizacji żołnierzy wyklętych, memy, popkultura i antypopkultura, narodowe dziedzictwo Jasia Kapeli, oraz oszukiwany–oszukiwana

Memy


Chciałbym połączyć dziś dwie kwestie – postawę młodych duchownych i sposób w jaki ludzie, nawet inteligentni rozumieją historię. Dokonam tego połączenia najprościej jak potrafię, skręcę wszystko drutem miedzianym i udam, że jest świetnie. Zacznę od tej historii. Nie rozumiem zupełnie, jak to jest, że ludzie wierzą w to co im się serwuje na portalach typu Ciekawostki historyczne, albo na przykład w podręcznikach? Nie rozumiem dlaczego konsumenci treści uważają, że historia najnowsza jest ważniejsza od starożytnej czy średniowiecznej? To znaczy rozumiem, ale owo rozumienie nie uspokaja mnie wcale. Otóż wszyscy chcą słuchać coraz to nowszych bajek, w których wujek Władek, co biegał po lesie z karabinem, okazuje się jednak zwycięzcą i człowiekiem szlachetnym, a nie zagonionym na śmierć biedakiem, który uwierzył w wolną Polskę. Grają tu emocje i nic więcej. Nie ma żadnego powodu, by interesować się bardziej historią najnowszą, z której nie wyciąga się żadnych istotnych wniosków, na niekorzyść dziejów dawniejszych. No, ale tak jest, i instytucje państwowe, takie jak IPN na przykład, trend ten popierają. A czynią to wierząc ślepo w pop kulturę. Ta zaś nie jest polem, na którym pasą się wszystkie prosiaki z okolicy, ale takim, na które wpuszcza się jedynie wybrane sztuki i karmi je według pewnego klucza, niezrozumiałego dla postronnego obserwatora. Wyjaśnienie zasad dokarmiania świń pasących się na popkulturowym polu winno być najważniejszym zadaniem badaczy historii najnowszej, a także dziennikarzy i socjologów. No, ale nie jest i mam nadzieję, nie muszę tłumaczyć dlaczego. Podam jednak pewien przykład ogłupienia krańcowego. Oto usłyszałem ostatnio, że jeden z pracowników IPN powiedział, że polskim batmanem może być jakaś tam sanitariuszka z powstania warszawskiego. To jest coś absolutnie niepojętego. Ludzie ci nie potrafią nawet zrozumieć jak działają memy i do czego służą. Myślą, że jak wyprodukują własne, wykonane dokładnie na wzór tych najpopularniejszych, to osiągną jakiś sukces. No właśnie – memy. Skąd się wzięły? Były zawsze, tylko my ich nie zauważaliśmy, bo traktowaliśmy je jak prawdę objawioną. I dopóki uczeni radzieccy nie wymyślili internetu nie mogliśmy się poznać na memach, bo nie było ich z czym porównać. No, ale dziś już możemy korzystać z dobrodziejstwa sieci i porozmawiać o memach dawniejszych, których nie dostrzegaliśmy. Wezmę na warsztat dwa. Pierwszy – państwo poważne i aspirujące do bogactwa, musi mieć dostęp do morza. To jest nieprawda. Ono musi mieć dostęp do lojalnego pośrednika, który odbiera produkcję. Czy ten pośrednik przybędzie na statku, koleją, karawaną, samolotem, czy wręcz zainstaluje się w samym środku państwa i będzie organizował produkcję sam, wykupując od miejscowych elit koncesję, nie ma żadnego znaczenia. Przed wojną najbogatszymi krajami w Europie były Holandia i Czechy. Te ostatnie nie miały nigdy dostępu do morza, a ich bogactwo było przez wieki wręcz legendarne. Wszystko ze względu na złoża znajdujące się obrębie korony św. Wacława i na intensywną produkcję przemysłową, zarówno ciężką, jak i tekstylną.

Kolejny mem – państwa pragnące zachować bezpieczeństwo granic winny je oprzeć na naturalnych barierach. To jest kolejna głupota, która fałszuje prawdę podstawową – definicję funkcji państwa. Zanim wymienię państwa, które nie miały naturalnych granic, a były wręcz szyderstwem z tej koncepcji przypomnę, że żadne naturalne granice nikogo nie obroniły w przeszłości, a dziś już się nawet o nich nie wspomina, bo technologia, dawno je unieważniła. No, ale powróćmy do czasów dawnych, które są rzekomo legendarne i przez to upośledzone w stosunku do dobrze udokumentowanej historii najnowszej. Mamy dwa uderzające przykłady olbrzymich organizmów państwowych, które działały sprawnie, nic sobie nie robiąc z naturalnych barier, wcale nie byle jakich – państwo Wizygotów, przekrojone na pół Pirenejami, ze stolicą w Tuluzie najpierw, a potem w Toledo, no i Wielkie Morawy, które zaczynały się w Krośnie Odrzańskim, a kończyły w Siedmiogrodzie i obejmowały wszystkie najbardziej zasobne złoża Europy. A jakby tego było mało jeszcze najważniejsze szlaki transportowe. Do jakich wniosków nas to spostrzeżenie prowadzi? Do prostych, takich, które już były tu artykułowane – elita finansowa, zgromadzona w centrach gospodarczych świata powołuje państwa do życia po to, by organizacje te chroniły kluczowe rynki. Czasem w wyniku konkurencji poszczególnych centrów finansowych dochodzi do gwałtownych walk, które widz obserwuje jako zmagania królestw wyposażonych w ideologie. To jest rzecz pozorna, która służy ukryciu ten najważniejszej – bankierzy wysłali swoich ludzi, żeby wyjaśnili kto ma mieć przewagę na danym obszarze. Przykład Burgundii, niedawno tu omawiany, uczy nas, że koncentracja kapitału i przemysłu w jednych rękach, nie zawsze prowadzi do sukcesu. Trzeba jeszcze kontrolować produkcję rolną i mieć dostęp do dwóch przynajmniej szlaków odprowadzających towar, żeby móc mówić o panowaniu na odziedziczonym obszarze. Świat bowiem jest pełen zdecydowanych na wszystko gołodupców, którzy za jakiś marny grosz, gotowi są zlekceważyć nawet bardzo potężnych graczy i zastawić na nich jakąś perfidną pułapkę. Zasugeruję teraz do czego służą rewolucje. Otóż są to kolejne etapy negocjacji pomiędzy lokalną elitą, a elitą globalną, mające doprowadzić do zmiany organizacji pracy na jakimś obszarze, albo w jakimś państwie, jeśli ktoś woli takie słowo. Lokalna elita ma możliwości, żeby przeciwstawiać się naciskom bankierów, ale nie rozumie jednego – istotnego znaczenia wyrazu reforma i istotnego znaczenia wyrazu ideologia. Gdyby na przykład elity rosyjskie w stuleciu XIX i XX rozumiały znaczenie tych wyrazów, natychmiast powołałby do życia Rzeczpospolitą, z królem i katolicką hierarchią. Zachowując dla siebie jakąś iluzoryczną zwierzchność, tak jak to zrobili Brytyjczycy w Kanadzie i Australii. To unieważniłoby argumenty negocjacyjne bankierów i musieliby oni spuścić z tonu. No, ale Rosja wybrała inną drogę. Uwierzyła w mem „trzeciego Rzymu” i zaczęła „dzielić i rządzić”. Politykę taką prowadzi do dziś, produkując przy tym niezliczoną ilość memów na swój temat, które nie uchronią jej od ostatecznego podziału. Już dawno bowiem zdecydowano, że musi ulec zmianie organizacja produkcji i wydobycia na obszarze zarządzanym przez KGB od czasów rewolucji.

Uściślijmy teraz definicję państwa. Jest to obszar, zarządzany przez jakąś grupę, którą można nazwać lokalną elitą, choć wcale nie musi być ona ani lokalna, ani elitarna. Może to być ktokolwiek, komu elity globalne powierzą misję organizacji produkcji i wydobycia. Oczywiście, łatwiej jest powierzyć ją organizacjom zasiedziałym, niż nowym, no chyba, że zapadła decyzja o tym, by dokonać naprawdę wielkich zmian na dużych fragmentach globu. Taka zaś decyzja zawsze związana jest z rozwojem technologii. Ten z kolei zwykle rozpoczyna etap negocjacji z lokalnymi elitami.

Co ma do tego wszystkiego Kościół? Otóż występuje on zwykle w opozycji – jawnej lub ukrytej – do elit bankierskich, a przez długi czas sam kreował rzeczywistość gospodarczą na świecie. Dziś tego nie czyni, albowiem władza doczesna została mu odebrana przez lokalnych kacyków, którzy naobiecywali różnych rzeczy bankierom, chcąc się pozbyć hierarchii ze swojego terenu. Pokusa, by odrzucić tę konkluzję, albo ją spłaszczyć, jest wśród duchownych, szczególnie młodych, bardzo duża. Nie mnie oceniać czy jest to słuszne czy nie, ale to trochę tak jak z tą historią najnowszą i dawniejszą. Nauczanie Kościoła jest żywe i ma trafiać do każdego, nawet najgłupszego członka społeczności, czy to jednak oznacza, że winno się koncentrować na organizowaniu życia rodzinnego wiernych i na niczym więcej? Ewentualnie jeszcze na ciągłym przepraszaniu za grzechy i błędy dokonane w przeszłości? Tak jakby Kościół był jedyną organizacją której członkowie grzeszyli i błądzili. To jest rzecz jasna kolejny mem, a jego istotna przewrotność polega na tym, że w organizacjach konkurencyjnych dla Kościoła nie istnieje pojęcie lojalności poza własną strukturą. Co to znaczy? Kościół musi pochylać się nad każdym durniem i starać się trafić do wszystkich. Tamci muszą się troszczyć tylko o swoich. I to daje im przewagę. Jeśli więc jakiś wierny słyszy od młodego księdza, że on jest od słuchania, a duchowny od wygłaszania nauk, może mieć pewność, że coś niedobrego dzieje się w strukturze. I następuje istotna zmiana w zakresach lojalności wobec członków organizacji wewnętrznej i tych co stoją na zewnątrz. To zaś może oznaczać tylko jedno – rozpoczęły się jakieś negocjacje, których celem jest zmiana sposobu zarządzania określonym obszarem dóbr.

Przypominam, że w dniach 6-8 marca jestem na targach w Poznaniu.



Infantylizacja żołnierzy wyklętych


Dyskusja jaka rozpoczęła się tu wczoraj, poszybowała ku rejestrom, w jakich ja, bardzo wszystkich przepraszam, nie przebywam, a jeśli się tam przypadkiem znajdę, staram się niczego nie słyszeć. Jeśli bowiem ktoś uważa, że podejmowanie tematów dotyczących żołnierzy wyklętych i mieszanie ich z popkulturą, prowadzi do jakiegoś dobrego celu, ten musi biec do lekarza. I to natychmiast. Sprawa generalnie wygląda w ten sposób, że aby mieć rację w jakimś sporze czy dyskusji, trzeba narzucić swoje zasady i zdemaskować nieuczciwość zasad przeciwnika. Dobrze jest zrobić to bez użycia siły. Tylko wtedy można mówić o sukcesie. Od wielu lat, koniec lutego i początek marca to czas coraz bardziej idiotycznych i infantylnych dyskusji na temat postaw żołnierzy wyklętych. Sprawa ma wymiar polityczny i jest bardzo poważna. Tymczasem w ocenie żołnierzy zbrojnego antykomunistycznego podziemia i w narracjach na ich temat prowadzonych, a także sprzedawanych, dominuje pewien szczególny rodzaj chamstwa. Ja się nie boje tego napisać, albowiem tak to właśnie wygląda. Wielu osobom zdaje się, że jeśli z postawy i śmierci tych ludzi zrobimy jakieś popkulturowe ikony, nie wspominając przy tym ani słowem o kontekstach politycznych i historycznych, to uzyskamy fantastyczny efekt. Będzie on polegał na tym, że rzesze całe młodzieży, gotować się będą na śmierć za ojczyznę. Każdy zaś, kto tych przygotowań nie podejmie zostanie okrzyknięty zdrajcą. To nie koniec. Wielu szaleńców uważa, że jak się tragedię tych żołnierzy zmiesza z nowoczesnymi technikami komputerowymi, to osiągniemy promocyjny i komercyjny sukces międzynarodowy na rynku produktów audiowizualnych. Nie wiem czy medycyna dysponuje już środkami, które mogą złagodzić ten obłęd, ale chyba nie. Piszę – złagodzić, albowiem o całkowitym jego uleczeniu nie może być nawet mowy. Jestem wręcz całkowicie pewien, że narracje i spory oplatające postacie dowódców oddziałów leśnych są elementem antypolskiej strategii, która prowadzi nas wprost w pułapkę. Jej istotny mechanizm polega na tym, że uniemożliwia się całkowicie inną niż entuzjastyczna komunikację. Można być albo entuzjastą wyklętych, albo entuzjastą KBW. Nie ma nawet co marzyć o tym, żeby problem omówić w innym jakimś świetle. Do czego prowadzi takie postawienie kwestii i kłótnia, bo przecież nie dyskusja z lewicą, która uważa wyklętych za zbrodniarzy? Do uczłowieczenia komunistów. I do uczynienia ich partnerami w tym sporze. I to jest aż nadto dobrze widoczne. Kiedy już stronom brakuje argumentów, a wiadomo, że jak się zaczną tłuc, to będzie policja i sąd, przechodzą owe strony do jakichś konsensusów, bardzo często ukrytych przed wzrokiem postronnych, których podstawowym benefitem jest wystąpienie w jakimś programie publicystycznym. Jeśli nie wierzycie w to, co piszę, poczekajcie do 1 marca i do programu Łęskiego i Ogórkowej. Efekt tego jest jeden – powtórzę – nadanie wyższej niż rzeczywista rangi komunistom. Stają się oni, niewygodnymi co prawda, ale jednak partnerami w dyskusji. I teraz ważna rzecz – czy komuniści dali komukolwiek, kiedykolwiek szansę na dyskusję w jakichkolwiek rejestrach? Nie. Bo oni od samego początku poinstruowani byli, że takie postawienie kwestii unieważnia przede wszystkim ich. Dyskusja z komunistami musiała za każdym razem rozpocząć się od częściowej, bądź całkowitej akceptacji komunistycznego porządku. W myśl zasady – może i chcieli dobrze, ale….

To jest pułapka i ona działa do dziś. Dlatego właśnie nigdy, przenigdy nie można dyskutować o wyklętych, jako o przykładach do naśladowania, albowiem utknęli oni w pułapce, z której nie było wyjścia. Naszą zaś rolą nie jest wpaść w pułapkę, ale zmienić zasady dyskusji, zakwestionować skutecznie te, które proponuje przeciwnik i unieważnić go bez użycia siły. Wyautować, jak czasem mówią sportowcy. To jest trudne, albowiem wiara idiotów w to, że Marian Bernaciak czy Zapora byli jak Robin Hood jest przemożna i nie daje się zwalczyć. Dlaczego? Spróbuję to wyjaśnić najprościej jak potrafię. Otóż dyskusja o wyklętych stała się w pewnym momencie rodzajem nobilitacji medialnej i przebiega w formułach skodyfikowanych, których dyskutanci uczą się na pamięć, żeby wywołać w widzu określony efekt. No, ale co to ma wspólnego z prawdą, z rodzinami tych ludzi, które jeszcze żyją i z tą ciężką polityczną odpowiedzialnością, jaką oni na siebie wzięli nie świadomi przecież skutków swoich decyzji? Nic. Albowiem dyskusja ta jest prowadzona przez wybranych i ma charakter prezentacji. Brednie zaś o filmach i promocji, w której wykorzystane zostaną postaci wyklętych, podawane są po to, żeby od tej prezentacji nie uciekły młodsze roczniki, które nie rozumieją jeszcze niczego. I być może nigdy nie zrozumieją. Szansa bowiem na to, że nie wpadniemy w kolejną pułapkę oczywiście jest, ale wszystkie klucze do kuferka, w którym spoczywają instrukcje jej wykorzystania są w rękach sił obcych, które póki co mają jakieś dobre zamiary wobec Polaków, ale to się może w każdej chwili zmienić. A jeśli się zmieni, jaką będziemy mieli drogę przed sobą i jakie schematy operacyjno-polityczne będziemy potrafili wcielić w życie? No trzeba będzie znów zginąć, a jeśli komuś się uda przeżyć, pójść na współpracę, a potem dyskutować przez trzy następne pokolenia, co jest lepsze – ginąć czy iść na współpracę. Taka dyskusja toczy się ciągle i ma różną temperaturę. Jej efektem jest – powtórzę – uczłowieczenie przeciwnika i nasza degradacja. No bo czyimś kosztem to uczłowieczenie się odbywa przecież. Ludzie domagający się filmów o wyklętych i lansu w Hollywood nigdy tego nie zrozumieją, bo oni sprzedają pierworództwo za miskę soczewicy. Wydaje im się, że jednorazowe lub seryjne pokazywanie niskobudżetowych produkcji jest już sukcesem. Nie jest i wszyscy o tym dobrze wiedzą. Tak samo jak skoki narciarskie na igielicie nie decydują o tym, kto zdobędzie zimą puchar świata. Żeby już wszyscy wszystko dokładnie zrozumieli dopiszę dwa zdania jeszcze – sukces w promocji wyklętych musi się – według zasad proponowanych przez wielbicieli martyrologii w pop kulturze – odbywać przy udziale komunistów. To oni powinni zaakceptować postawę naszych bohaterów. No, ale oni, przez sam fakt, że zostali do tej dyskusji dopuszczeni, nie dość, że mając naszych bohaterów w dupie, naigrywają się z nich, to jeszcze sami organizują dyskusję na ich temat. A promocji w Hollywood jak nie było tak nie ma. No, ale mogłaby być – powiedzą kanapowi zwolennicy umierania zimą w lesie i filmowania tego na żywo – mogłaby być i sama myśl o tym, jest tak ekscytująca, że warto dla niej poświęcić wszystko. I tu dochodzimy do istotnej kwestii – oni to wiedzą. Oni wiedzą, że działa ten mechanizm i zawsze mają pod ręką jakąś garść kolorowych szkiełek, w które ci biedni idioci uwierzą. Musimy to zmienić.



Oszukiwany, oszukiwana czyli rynek treści oczywistych


Przyznam, że jestem zdumiony komentarzami pod wczorajszym tekstem. Nie wszystkimi rzecz jasna, ale niektórymi. Nie wiem ile razy można tłumaczyć, że pop kultura to rynek kontrolowany tak samo jak rynek diamentów czy rynek polityki. I mowy nie ma, żeby drogą na wprost, dostał się tam ktoś przypadkowy. To może tak wyglądać na pierwszy rzut oka, ale nigdy nie jest takie w rzeczywistości. Jeśli więc ktoś pisze, że popkultura może zmienić się kulturę wysoką, to znaczy, że nie rozumie, jakie mechanizmy tam działają. Dodajmy do tego jeszcze poppolitykę, pojęcie nieco już zapomniane, choć całkiem nowe. U nas poppolityka święci triumfy, a wszystko odbywa się przy milczącej akceptacji tłumu, albowiem ten jest postawiony w sytuacji przymusowej. I stoi w tej sytuacji od dawna w dodatku. Dlaczego? Albowiem wpędzony został w pewną pułapkę – w konsumpcję treści poważnych i podawanych serio. W ten sposób rozgrywa się w Polsce wyborców, widzów, słuchaczy, klientów, wszystkich w zasadzie. I nikt nie rozumie jak to się dzieje, że promocja Wielkiej Brytanii, nie odbywa się za pomocą koncertów orkiestr symfonicznych, czy wystaw malarstwa, ale za pomocą cyrku Monty Phytona, czyli kilku facetów, którzy w zasadzie cały czas się wygłupiają. U nas takie rzeczy są nie do wykonania, bo wszystko musi być serio. To jest sytuacja idealna dla oszustów matrymonialnych, którzy zawsze są serio i zawsze proponują chwilową frajdę na samym początku. Prawdziwe zaś atrakcje czyli ślub, wspólne życie, wyjazdy na wakacje i temu podobne głupoty mają przyjść później. Po udzieleniu oszustowi pożyczki przez oszukiwaną – napiszę to wprost, bo widzę, że wiele osób może nie zrozumieć o czym mówię. Oczywiście do niczego nie dochodzi, oszust zabiera kasę i znika, a oszukana płacze, bo był taki czuły i delikatny. No i wykonał rzecz najważniejszą – przetarł szlak kolejnym oszustom. Ci następni muszą już tylko powtarzać jego zagrywki, a reszta dzieje się sama. I mowy nie ma, żeby oszukiwana się zorientowała o co chodzi, albowiem najważniejszy jest moment frajdy na samym początku. Identycznie jest z publicznością w Polsce, która cały czas wierzy w to, że tym razem to już będzie naprawdę, a do tego wszyscy zostaną potraktowani tak poważnie, jak nigdy dotąd. No i docenieni rzecz oczywista, jako zbiorowość i jako jednostki.

Ludzie, żadna popkultura o wyklętych nie powstanie, a jak powstanie, to będzie wymierzona w Was. Role bowiem są rozpisane i cyrk rusza w drogę. Wam przypadła rola czarnych charakterów i nie wyjdziecie z tego o własnych siłach, a już na pewno nie wyjdziecie z tego z minami tak poważnymi, jakie przybieracie, kiedy się zaczyna mówić o tych wyklętych. Nikt nie będzie Was traktował serio, choć oczywiście wszyscy złożą takie deklaracje.

Proszę bardzo, oto przykład – Belgia, parada karnawałowa. Żydzi są jak śmieci, a część składu parady ubrana jest w hitlerowskie mundury.



https://wpolityce.pl/swiat/488414-zydzi-jako-insekty-i-mundury-hitlerowcow-to-parada-w-belgii

Czy ktoś się o to oburza? Jakiś żyd, na przykład? Nie, bo on rozumie konwencję i wie o co w tym chodzi. Tylko Polacy chcą być serio i chcą, żeby ich wreszcie traktować poważnie. Proszę Państwa, postępując w ten sposób stawiacie siebie w roli cieląt pędzonych na rzeź.

Wróćmy do poppolityki. Oto trzy nazwiska: Magda Ogórek, Anna Popek i Aleksandra Jakubowska, ta ostatnia była nazywana lwicą lewicy, ta środkowa była rzeczniczką ministra Kołodki, a ta pierwsza kandydatką na prezydenta wysuniętą przez Leszka Milera. Dziś wszystkie są w obozie Dobrej Zmiany. Czy komuś to przeszkadza? Nikomu, albowiem wyborcy PiS stoją w sytuacji przymusowej. Nie ma mowy, żeby ktokolwiek oddany tak zwanej sprawie został doceniony, w taki sposób jak wyżej wymienione panie. To jest niemożliwe po prostu. Alternatywą zaś są ludzie, którzy głosząc hasła uwolnienia rynku i opanowania tyranii banksterów idą po pożyczkę na kampanię wyborczą, do banku jak najbardziej, a potem płaczą, że tej pożyczki nie dostali. No i lewica rzecz jasna. Marną pociechą jest to, że wyborcy Kidawy są jeszcze bardziej ogłupieni niż wyborcy PiS. Ostatnio jeden pan, w naszym wiejskim sklepiku powiedział, że będzie głosował na Kidawę, albowiem od kiedy ona jest w sejmie, wszystko zmieniło się na lepsze. Jest 500+ a będzie jeszcze trzynasta emerytura. I on wierzy w to co mówi i jeszcze do tego jest traktowany serio. Nawet jeśli PiS przegrałby wybory, co jest raczej niemożliwe, niczego to nie zmieni. Sakiewicz ubierze się w kraciastą koszulę i będzie jeździł po salkach katechetycznych opowiadając, że jest z opozycji i działa w podziemiu.

Teraz pora na popkulturę. Oto kanał w który jesteśmy wpychani przez instytucje państwowe

https://ipn.gov.pl/pl/publikacje/ksiazki/84612,Dzieje-najnowsze-w-literaturze-polskiej-Szkice-o-wspolczesnej-poezji-i-prozie.html

IPN wyda serię publikacji poświęconych literaturze. Publikacje te zostaną przygotowane przez fundację, której zarząd wygląda tak



Działalność fundacji została zainaugurowana kilka tygodni temu w Belwederze

https://ipn.gov.pl/pl/aktualnosci/83859,Prezentacja-nowej-serii-wydawniczej-Instytutu-Pamieci-Narodowej-Literatura-i-Pam.html

Wszystko idzie jak najbardziej serio. Szczególnie okładki tych publikacji są serio. Jak się na nie patrzy można się porzygać. No, ale nikomu to nie przeszkadza, bo przecież chodzi o te, jakże ważkie treści, znajdujące się pomiędzy okładkami.

Na sam początek wypuszczono dwie jakże ważne publikacje, prócz oczywiście tych szkiców, co je wrzuciłem na początku. Jedna nosi tytuł „Józef Piłsudski pisarz”, a druga „Godność i pamięć. O poezji Jana Polkowskiego”. Zobaczcie jak poważnie jest traktowany odbiorca, jak fantastyczne rzeczy podaje mu się do konsumpcji – Józef Piłsudski nie dość, że był ojcem ojczyzny, to jeszcze pisarzem. Zaraz zaś za nim idzie Jan Polkowski, wybitny poeta, którego wierszy nikt nie czyta, ojciec Tadka Polkowskiego, sławnego rapera. Jeden robi w kulturze wysokiej, a drugi w kulturze pop. Poprzez zaś te związki rodzinne ta kultura pop może się przecież kiedyś przekształcić w kulturę wysoką. No i rzecz najważniejsza – Tadek rapuje o wyklętych. To nie żadne śmichy chichy sprawa jest poważna i może poważnie zmienić naszą sytuację.

Ona jest tak poważna jak ślub z oszustem matrymonialnym. Celem zaś tego projektu jest transfer budżetów do właściwych kieszeni. Poznajemy to po planach na przyszłość, które – o ile zostaną zrealizowane, w co wątpię – nie zainteresują absolutnie nikogo. Podkreślam – nikogo. Inna jest bowiem ich funkcja i ludzie, którzy w tym uczestniczą w większości zdają sobie z tego sprawę. Dlatego są tak bardzo poważni i eksponują te wszystkie swoje specjalizacje, dokonania i wyczyny. Żeby tę powagę jeszcze podkreślić.

To jest kanał. Jeśli macie Państwo ochotę do niego wejść, proszę bardzo. Beze mnie. Ja się z tego wypisuję i nie mam mowy, żebym choć zerknął w stronę tych poważnych publikacji. A o dotknięciu ich palcem szkoda nawet gadać. Każdy ma swój rozum i jeśli zdecyduje się czytać o godności i pamięci, nie można mu tego zabronić.

Teraz konkluzje. Ja też tkwię w pewnej pułapce. Oto staram się, by treści przeze mnie lansowane były jak najbardziej nieoczywiste. Proponuję czytelnikowi udział w pewnej zabawie, w której sam uczestniczę i która ma wszelkie cechy dobrego wodewilu. Czy ona jest serio? Na razie nie. A o tym czy taka się stanie, zdecyduje Pan Bóg. Wiem z całą pewnością, że niczego nie zwojujemy traktując poważnie propozycje instytucji państwowych, czy też ludzi kontestujących te instytucje w sposób właściwy, na przykład, politykom Konfederacji. Mam inną propozycję, a właściwie cały szereg propozycji. One są cały czas dostępne, ale nie wywołują ani takich emocji, jak propozycje oszustów matrymonialnych, ani nie są doceniane. Po czym ja to poznaję? Umieściłem wczoraj w sklepie książkę, która jest odpowiedzią na większość kłamstw, przeinaczeń i pułapek wśród których zostaliśmy wychowani. W dodatku jest zabawna. Jeden pan wpisał na to komentarz, że on sądził iż będzie to poważna analiza życiorysu pisarza Nienackiego, a tu tymczasem mamy grafomanię, jaką on sam z kolegami tworzył w liceum. Drugi zaś kolega, i to mnie już trochę zdziwiło, bo tamten był ewidentnym trolem, wstawił komentarz sugerujący, że napisze książkę pod tytułem „Sto lat wychodzenia z piaskownicy”. No więc spieszę donieść, że taka książka właśnie powstała, a do tego zaplanowany został cały cykl o wychodzeniu z piaskownicy. Jestem szczerze zdumiony, że mimo wyraźnych zapowiedzi nie zostało to tak odebrane, a najważniejszym problemem Wacka Grzybowskiego jest to, czy autor nie pomylił się w dacie wprowadzenia denominacji. Proszę Państwa, ja Wam nie powiem o czym jest ta książka, bo nie mogę się zamienić w oszusta matrymonialnego. Już prędzej wepchnę ją do Empiku i do Bonito i zmienię sobie publiczność.

Życzę wszystkim miłego dnia.

Przypominam, że w dniach 6-8 marca jestem na targach w Poznaniu, gdyby ktoś zechciał mi pomóc w rozładunku, będę wdzięczny.



Popkultura i antypopkultura


Zacznę od ogłoszenia. Zapisy na konferencję w Kazimierzu przedłużamy do 16 marca. Na liście jest obecnie 100 osób, ale chcę dać szansę także innym, którzy się jeszcze wahają. Następna bowiem konferencja będzie w Sulejowie, gdzie więcej jak 100 osób się na pewno nie zmieści. Codziennie także odbieram jakieś maile, z pytaniem czy jeszcze można się zapisać. Odpowiadam – można, ale tylko do 16 marca. Wtedy lista zostanie definitywnie zamknięta.

Teraz muszę powrócić do dyskusji, jaka się tu toczyła w ostatnich dniach. Nie będę mówił o szczegółach, skupię się na tym, co można by nazwać zasadą działania i momentem skuteczności. Jest tak – jeśli ktoś nazywa swój felieton w gazecie „Ogniem na wprost”, to znaczy, że manifestuje wyłącznie swoje deficyty. I nic więcej. Jeśli ktoś doszukuje się dreszczy i widoków na jakiś sukces w demonstrowaniu, gdzieś na odzieniu hasła „Śmierć wrogom ojczyzny”, czyni to samo. Nie wiem jak mam jeszcze dokładniej wytłumaczyć to niektórym ludziom. Próbowałem i od przodu i od tyłu, jak ten dziadek, co śpiewał piosenkę na weselu Michaela Corleone w filmie „Ojciec chrzestny”. Ni cholery….Może więc inaczej.

Wszyscy doskonale pamiętają film zatytułowany „O człowieku, który chciał być królem”. To jest kwintesencja imperialnej propagandy, nakręcona według scenariusza najważniejszego twórcy imperialnej popkultury, czyli Kiplinga. Film ten opowiada o dwóch byłych żołnierzach imperium, którzy przedostają się przez przełęcze do zapomnianej przez Boga krainy w Afganistanie i obejmują tam władzę, albowiem miejscowi uważają ich za bogów. Sprawa przybiera zły obrót i wszystko kończy się katastrofą, ale przedtem padają ważne deklaracje. Pierwsza dotyczy funkcjonowania imperium. – To dzięki takim chwastom jak my – mówi Michael Caine – imperium istnieje. I to była, a także jest nadal prawda. To dzięki takim chwastom, jak ci dwaj można myśleć spokojnie o przyszłości Wielkiej Brytanii. Kolejna deklaracja dotyczy relacji pomiędzy bohaterami, a Kiplingiem. On ich spotkał i opisał, pewnie trochę nazmyślał, ale nie ma to znaczenia. Bez względu na to czego by ludzi ci nie czynili, są i pozostaną poddanymi korony. Ich relacja zaś z elitą czyli autorem książki, choć niełatwa, nie jest naznaczona oszustwem. Elity brytyjskie nie mówią do swoich wojaków – idźcie i umrzyjcie dla naszych interesów, a my trochę pokradniemy. One mówią – polityka imperium jest także waszą polityką. Dlatego właśnie Danny, grany przez Seana Connery chce być królem.

Ja wyglądają w Polsce relacje pomiędzy elitami kraju, a jego obrońcami? Dokładnie na odwrót. Elity mówią – nie jesteście co prawda chwastami, ale dziećmi z dobrych domów, mimo to musicie umrzeć, żebyśmy my mogli najpierw trochę pokraść, a następnie zwiać. Podstawowe złudzenie dotyczące relacji pomiędzy narodem a elitami dotyczy wiary w to, że elity przed komunizmem były wobec narodu szczere. Nie były. I tego garba trzeba się pozbyć przede wszystkim. Jeśli zaś ktoś, poprzez własne ograniczenia, nie potrafi pojąć tego, to ja mogę tylko zrobić smutną minę i oddalić się do swoich zajęć. I muszę też trzymać sztamę z tymi czytelnikami, którzy to rozumieją, a także wierzą, że mam rację. Nie z tymi zaś, którym się zdaje, że prowadzenie polityki wydawniczej wymierzonej w antypolskie memy i publikacje, musi się zaczynać przede wszystkim od wtajemniczenia ich we wszystkie szczegóły. Najważniejszy obłęd dotykający ludzi eksploatujących tematy historyczne i polityczne dotyczy polega na tym, że oni przede wszystkim chcą niwelować własne deficyty. Podobnie jest z tymi czytelnikami i odbiorcami, którym się zdaje, że powinni być zatrudnieni w tajnych służbach, wykonywać jakieś ważne zadania i mrugać porozumiewawczo jeden do drugiego.

Parę lat temu, kiedy nasilał się literacki obłęd i gazownia wprowadzała na rynek coraz to większych geniuszy, którzy po studiach w USA rozprawiali się z polskim patriotyzmem, polską zaściankowością, czy czym tam jeszcze, można było dokładnie obserwować jak działa ten mechanizm. Był na przykład taki pisarz Karpowicz z Białegostoku, który pisał jakieś futurologiczne historie o schodzącym z pomnika Piłsudskim i temu podobne brednie. To były książki dla nikogo i gazownia się na Karpowiczu srodze zawiodła. On pewnie też się zawiódł, bo stał się w pewnym momencie bohaterem afery obyczajowej z udziałem Kingi Dunin. A może to nie on? Mniejsza o szczegóły, w każdym razie był to jeden z młodych geniuszy, wschodząca gwiazda literatury. Już dawno spuszczono po nich wodę, podobnie jak po Masłowskiej. Jeśli chcemy coś ugrać na ironicznej narracji, którą wprowadzamy na rynek, albo jeśli wolicie – jeśli chcemy coś ugrać w tej całej popkulturze, nie możemy robić tego samego co tamci tylko na odwrót. Nie możemy, bo to jest demaskacja deficytów. W filmie zaś i książce „O człowieku, który chciał być królem”, nie ma mowy o deficytach. To jest opowieść o odważnych żołnierzach, poświęceniu i pamięci. W Polsce niestety nie do zrealizowania, albowiem każda taka próba kończy się zawsze w jeden i ten sam sposób – terapią indywidualną autora lub terapią grupową widzów. W dodatku taką, która nie prowadzi do wyleczenia, ale do pogłębienia kryzysu. Nie możecie własnym dzieciom, wychowanym do spokojnego życia, sukcesu i jakieś tam przyszłości, mówić, że co prawda komuniści wygrali ich potomstwo ma w rękach wszystko i steruje narracjami, także tymi, co dotyczą żołnierzy wyklętych, ale jak jeszcze raz przyjdzie godzina próby i trzeba będzie założyć na ramiona opaski z napisem „śmierć wrogom ojczyzny” to dopiero zacznie się dziać. To jest demaskacja i poważne ograniczenie. A do tego zwalanie odpowiedzialności na słabszych, mniej doświadczonych i głupszych, którym nie oferuje się tak naprawdę nic. Narracje dotyczące wyklętych są unieważniane z miejsca, a ich obecność w popkulturze służy wskazywaniu wroga. I dokładnie wiadomo kto ma tym wrogiem być – my. Degradujący charakter tych narracji widoczny jest także w poetyce i estetyce tych produkcji, to jest taniocha, w którą nie uwierzy nawet była gimbaza. Żeby to zmienić, nie wystarczy powiedzieć – śmierć wrogom ojczyzny, nalać sobie kolejnego klina i włączyć telewizor na Wiadomości. Nie wystarczy też, nazwać swojej rubryki w tygodniku „Ogniem na wprost”, bo to są właśnie zachowania gwarantujące bezkarność i absolutną pewność siebie ludzi, którzy z pamięcią o wyklętych robią co im się podoba.
[…]



O polityce wydawniczej, nie wiem który już raz


Ja wiem, że jest afera wokół pomnika, ale na razie nie będę tego komentował, bo do głowy przychodzą mi same banały. Chcę się jednak odnieść do różnych sugestii dotyczących ostatniego produktu, jaki znalazł się w sklepie. No i do kolejnego, który znajdzie się w nim lada moment, czyli do III tomu Baśni jak niedźwiedź. Socjalizm i śmierć. Jak wszyscy dobrze wiedzą, działamy w całkowitej izolacji i milczeniu, a jedyne na co mogę liczyć, to sympatia czytelników. Żadna formalna czy nieformalna grupa nie powie ciepłego słowa o wydawanych przez Klinikę Języka książkach, albowiem to oznaczałoby złamanie zmowy, a także wskazywałoby na jakość innych niż produkowane lub promowane przez tę grupę produktów. Ja sam mam bardzo ograniczone możliwości ich promowania. Jeśli bowiem zdecyduję się pisać na blogu o książkach wydawanych przez moje wydawnictwo, straci on sporo ze swojej dynamiki. Ja to i tak robię, ale funkcja bloga jest inna, poza tym wydawca promujący książkę, jest z istoty słabo przekonujący. No i zwykle jest tak, że lepiej nie promować książki wprost, za bardzo nachalnie, bo można uzyskać efekt odwrotny od zamierzonego. Poza tym książki promuję w pogadankach.

Jak już zapowiedziałem będę zmieniał politykę wydawniczą. To się nie stanie od razu, albowiem wydawnictwo jest bardzo trudną do manewrowania nawą. Realizacja zobowiązań trwa długo, jest kosztowna, a spodziewane zyski przychodzą albo nie. No i pojawiają się zwykle z dużym opóźnieniem. W swojej nieopisanej naiwności sądziłem, że jeśli będziemy wydawać poważne książki, które mogą coś nowego wnieść do dyskusji publicznej, a nawet jeśli nie publicznej to takiej kameralnej, prowadzonej gdzieś w jakichś wąskich gremiach, to działalność ta zostanie zauważona. I tak się rzeczywiście stało, ona została zauważona przez ludzi takich jak Ebenezer Rojt. Jeśli zaś idzie o całą resztę, mogę rzec jedno – wszystko poza poza suflowanymi tematami do dyskusji, czyli tak zwanym waleniem kijem w kraty, nie ma najmniejszego znaczenia. I wszyscy, wliczając w to hierarchów Kościoła, odnoszą się wyłącznie do owego walenia w kraty. Jak, że tak zażartuję, w tych okolicznościach, chcecie mili państwo osiągnąć jakiś sukces głoszonych przez siebie idei i prawd, skoro już na samym początku oddajecie za bezdurno przeciwnikowi rzecz najważniejszą – kanały dystrybucji myśli? A na dodatek całkowicie podporządkowujecie się zasadom, które on narzuca? Wszystko zaś w imię zwrócenia na siebie uwagi czytelnika. Sytuacja ta przypomina pewien szczególny rodzaj przedstawienia. Facet namówiony przez kogoś przebiera się w dziwne łachy, bo mu powiedzieli, że zaraz stanie przez poważnym bardzo gremium, któremu będzie mógł opowiedzieć o samych najważniejszych rzeczach, co się zrodziły w jego głowie przez ostatnie dwa tygodnie. On jest bardzo przejęty, przygotowuje się i uczy na pamięć tekstu, a potem wpuszczają go do tego miejsca, gdzie siedzą ludzie. No i okazuje się, że to jest arena cyrkowa, a on sam ma doczepiony ten dziwny nos, na na głowie różową perukę. Próbuje coś mówić, ale publika wyje ze śmiechu i tłucze się łapami po udach. Tak wyglądają dziś próby nadążenia za poppolityką, podejmowane przez ludzi aspirujących i domagających się powagi. Ja, biedny głupek sądziłem, że niektórzy z nich coś rzeczywiście mogą zmienić, albo mają chociaż pojęcie o tym, jak działa ta machina. Gówno tam mają pojęcie. Wszyscy liczą na to, że ja znam jakieś tajemnicze zaklęcia i dzięki temu mogę coś zmienić na rynku książki. Kiedy świadomość ta na dobre wymościła sobie miejsce w mojej biednej głowinie, poczułem się bezradny. Trwało to dłuższy czas, bo musiałem, jakoś pozbyć się złogów magazynowych, które były jak kamień u szyi. I proces ten trwa cały czas. Ponieważ – powtórzę – wydawnictwo jest bardzo trudną do manewrowania nawą. Kiedy już jednak zorientowałem się, że ani Okraina królestwa Polskiego, wydana wielkim nakładem kosztów, ani książka biskupa gliwickiego Jana Kopca, opisująca politykę Stolicy Apostolskiej wobec dynastii saskiej rządzącej w Polsce, ani śledztwo w sprawie śmierci Stefana Batorego czyli książka pod tytułem „Czy królobójstwo”, nie zrobią sprzedaży i nie znikną szybko z magazynu, postanowiłem się tych zaklęć nauczyć. Nauczę się ich jednak najpierw dla siebie, tak więc wszyscy, którzy czegoś ode mnie chcą będą musieli poczekać. Tak, jak wspomniałem zobowiązania zostaną wypełnione, ale to w zasadzie wszystko. Po ich realizacji będę się już tylko doskonalił w formułowaniu zaklęć mających zapewnić mi sukces na rynku. I niech się nikt niczemu nie dziwi. Nie będę reagował na walenie kijem w kraty, przeciwnie, obstaluję sobie własny kij i niech tylko ktoś się zbliży do tych krat z jakimiś podejrzanymi zamiarami. Zamaluję go w ten pusty łeb tak, że mu się oranżada z pierwszej komunii odbije.

Nie trzeba do tego wielkiego mędrca, by stwierdzić, że propaganda, jaką mamy na rynku książki jest całkowicie bezskuteczna. To jednak nie budzi w jej dystrybutorach żadnej refleksji. Przeciwnie, oni sądzą, że cisnąć ją na chama uzyskają jednak jakiś efekt. Obawiam się, że po części mogą mieć rację. Ludzie bowiem przyzwyczajeni do określonych formatów, nie zwrócą się nagle ku innym. Nie ma jednak wyjścia, trzeba im te nowe formaty proponować i trzeba przejmować te już istniejące wypełniając je treścią, które może niejednego zaskoczyć. Pokażę teraz na czym polega bezradność propagandy. Oto wydawane przez oficynę „Znak” książki Marty Syrwid

https://www.znak.com.pl/autor/Marta-Syrwid

Ktoś powie, że nie ma się czym ekscytować, bo te gówna pojawiają się po to, żeby przewalić jakiś budżet. No chyba jednak nie, albowiem przewały dokonują się zwykle w ciszy, żeby nie zwracać uwagi postronnych osób. Tu zaś mamy szczerą wiarę w to, że coś jednak może się uda sprzedać. Oto wybitna pisarka Syrwid, uczy biednych idiotów jak pisać dobre książki. Jeszcze zatęsknimy za Masłowską, zobaczycie.



Całą imprezę sfinansowało UNESCO, a jej charakterystyczną cechą jest to, że autorzy wybrani do projektu nie rozumieją języka, w którym formułują myśli. Pojęcia zaś jakimi się posługują nie wzniosą się nigdy poza poziom dialogu niewykwalifikowanych robotników z nieistniejącej już parowozowni w Dęblinie – łumułeś się, łumułem…

Dlaczego ja nie wzruszam ramionami widząc coś podobnego i nie traktuję tego obojętnie i lekceważąco. Już wyjaśniam. To są, podejmowane pod dużym ciśnieniem, próby krańcowego sprymitywizowania języka i myśli pokoleń wchodzących w życie. Pokolenia te zaś będą miały w swoich rękach waszą, a także moją starość. Ona może być dla niektórych udręką, ale dla wielu mogłaby być bardzo pogodnym etapem w życiu. No więc jeśli sprawy w swoje ręce ujmie UNESCO i promowani przez tę organizację autorzy, formatujący mózgi dzieci i młodzieży, możecie się dziś już wszyscy szykować na najgorsze, czyli na powolną śmierć w męczarniach. Ktoś powie, że ja przesadzam, albo, że mi odbiło. Otóż nie. Prowadzimy tu walkę o resztę naszego życia. Może ono zamienić się w piekło, a może nie. Nie wiem, jak wy, ale ja zamierzam zginąć na posterunku. I walczyć tak gwałtownie, jak to tylko możliwe, żeby potem, jak już mnie nie będzie, wszyscy z szacunkiem omijali to miejsce gdzie stałem. Mogą przy tym nawet nic nie mówić. Mam to w nosie. I niech się nie łudzą ci, co mają widoki na dobrą emeryturę. Bo nie o emeryturę tu chodzi.

Na koniec ciekawa refleksja. Ostatni tekst w salonie24 napisałem w marcu 2017, trzy lata temu. W liście zaś najpopularniejszych autorów tego portalu zajmuję piąte miejsce. Nie pisząc nic przez trzy lata utrzymuję się na piątym miejscu w rankingu. Naprawdę, niech wszyscy wsadzą sobie głęboko w du….ę krytykę pod moim adresem. Ja zaś powoli będę tu wszystko zmieniał.

Przypominam, że na konferencję do Kazimierza można zapisywać się do 16 marca. Ja zaś w dniach 6-9 marca będę na targach w Poznaniu, jeśli ktoś może w piątek z rana pomóc mi przy rozładunku, będę wdzięczny.



Jak powinien wyglądać pomnik upamiętniający bitwę warszawską czyli o istocie niezrozumienia


Pomnik upamiętniający bitwę warszawską powinien wyglądać następująco – olbrzymia postać Matki Najświętszej, tak wielka jak Jezus z Rio, osłaniająca płaszczem zrywających się do szturmu piechurów, podobnych do tych powstańców co stoją na placu Krasińskich, ale tylko trochę podobnych. No i rzecz jasna bez księdza, bo byłoby przegadane.

I teraz dwie kwestie. Sam nie wiem dlaczego nie poprosiłem Tomka o zrobienie szkicu takiego pomnika. Wiem natomiast co by się stało, gdyby taki szkic powstał i gdybym z nim zaczął kolędować „po biskupach”. Zostałbym uznany za prowokatora. To jest najbardziej oczywista oczywistość. Dlaczego? Otóż dlatego, że pomnik tej bitwy musi być wyrazem pewnego konsensusu. Z kim – zapytacie. No z potomkami tych pokonanych bolszewików przecież! Jak można być tak głupim i tego nie rozumieć? No więc powiem to prosto, najprościej jak potrafię – w dupie mam triumfy, które wynikają z konsensusu. Idźcie i powiedzcie Anglikom, żeby sobie postawili na Trafalgar Square jakiś konsensusowy pomnik, który nie urazi Francuzów albo Niemców, tylko załóżcie dobre buty, może będziecie musieli z powrotem bardzo szybko biec.

Mamy sytuację następującą – stare dziady organizują sobie przedśmiertną paradę terapeutyczną po bulwarach gawędząc o tym, jak wspaniale wyglądać będzie łuk triumfalny w środku Wisły. Każdy z nich wie dobrze, że taki łuk nie powstanie i, że to jest tylko pieprzenie tetryków. No, ale co sobie pogadają to ich. Telewizja ich nagra, skandal jakiś wybuchnie, każdy dziad będzie się mógł wyjęzyczyć i opowiedzieć o swoich planach, które są z istoty nierealne. Czynić tak zaś będą, albowiem uważają nas wszystkich razem i każdego z nas z osobna, za biednych durniów. Siebie zaś za istoty, które dostąpiły wszystkich możliwych wtajemniczeń. Kiedy już okaże się, że łuku nie będzie, sprawa zostanie przyklepana, jakimś cichym konsensusem, a na tapecie pojawi się nowy projekt. Ten projekt będzie tak gówniany, bez wyrazu i tak nędzny, a także tak enigmatyczny, żeby nikt nie poczuł się urażony wspomnieniem tego triumfu. Budżet zostanie przewalony, a biskupi, którym po raz kolejny uda się uniknąć mieszania spraw Kościoła do spraw państwa, odetchną z ulgą i znów będą mogli powrócić do pisania listów pasterskich i organizowania dni islamu w kościele katolickim. I to się stało na naszych oczach. Powiem Wam lepszą rzecz – ten pomnik nigdy nie powstanie i to będzie triumf ostateczny. Oczywiście będzie to triumf bolszewików, to jasne. Albowiem to oni w ostatecznym rozrachunku zwyciężyli. Wszyscy widzą, z jaką reakcją spotkał się ten projekt i żaden urzędnik nie zaryzykuje wydania tych milionów na postawienie w środku miasta monstrualnego słupka pod którym mogłyby się odlewać wielkie kosmiczne potwory przypominające psy. Nie ma mowy. Tak więc śpijcie spokojnie. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego pomnik w mojej wersji nie mógłby powstać, odpowiadam już teraz – bo hierarchia by zaprotestowała.

Piszę te ostatnie teksty i mam wrażenie, że gadam do ściany. No więc spróbuję jeszcze raz – już ostatni. Toyah zabiera się za tłumaczenie mi zasad rządzących pop kulturą, a swój tekst rozpoczyna wyrzutami wobec czytelników. Tym samym czytelnikom będzie potem próbował wciskać swoje książki. To jest zachowanie w mojej ocenie cokolwiek niezwykłe, tym bardziej, że ja te książki firmuję i ja jestem gwarantem, że one w ogóle opuszczą magazyn. To w żaden sposób toyahowi nie przeszkadza, albowiem swoją działalność traktuje on hobbystycznie, a co za tym idzie nie widzi związanego z nią ryzyka.

Kwestie dotyczące kultury pop, przez którą, szczególnie zaś ma toyah na myśli tę najbardziej prymitywną, masy mają zagłosować na Andrzeja Dudę i wpaść w patriotyczną euforię, mogę ocenić jednoznacznie i bardzo brzydko. Powstrzymam się jednak od niemerytorycznych uwag, ze względu na naszą długoletnią współpracę. Przejdźmy więc do rzeczy istotnych, to nic, że będziemy musieli powtórzyć jeszcze raz to samo. Oto człowiek będący uosobieniem krańcowo prymitywnego, religijnego popu, ojciec Adam Szustak, nie wzywa bynajmniej do głosowania na Andrzeja Dudę. On wzywa do głosowania na Hołownię Szymona, a potem się z tego wycofuje w taki sposób, by wszyscy wiedzieli, że jednak trzeba na Hołownię głosować. No, ale tego toyah nie widzi, albowiem ma jakieś osobiste anse do Szustaka, które przesłaniają mu cały horyzont. I nic poza tym nie jest ważne. Ja się już w zasadzie do tej postawy przyzwyczaiłem, tak jak przyzwyczaić się musiałem w życiu do wielu znacznie gorszych i bardziej niż ona przykrych postaw, ale dziś właśnie nadszedł dzień, kiedy muszę o niej pierwszy raz wspomnieć.

Jeśli idzie o masy i hasła dotyczące wyklętych: przypominam sprawę niejakiego Starucha i sprawę kibiców, którzy wylegli z tymi hasłami na ulicę i zostali tam błyskawicznie spacyfikowani, a cała sprawa dotycząca promocji wyklętych i zarażania patriotyzmem młodzieży, zaczęła z daleka śmierdzieć. I to jest trend dominujący, albowiem treści pop w Polsce produkowane są na użytek lokalnych organizacji politycznych i gangsterskich, a ich rzeczywistą funkcją jest osłonięcie nędznych interesów tych organizacji. Jeśli ktoś kogoś do czegoś przekonuje i jakaś grupa zaczyna nosić koszulki patriotyczne, to nie dlatego, że fascynuje się Marianem Bernaciakiem, ale dlatego, że wyczuwa w tych koszulkach emanację siły. Jest to najbardziej prymitywny odruch. Jeśli toyahowi się zdaje, że dzięki takim odruchom wygra wybory i przekona Polaków do PiS, to pozostaje mi jedynie życzyć mu zdrowia. Ludzie ci, na jedną komendę zdejmą te koszulki i założą inne. Toyah powie mi – i co z tego, ważne, żebyśmy wygrali wybory i tylko to się liczy. Oczywiście, ważne było też byśmy mieli pomnik bitwy i przecież go mamy. To nic, że wygląda jak chu…j na weselu i nigdy nie zostanie zrealizowany. Najważniejsze, że powstał projekt. My mówimy tym pomnikiem – to nasze! I nie jest to nasze ostatnie słowo!

Pop został wymyślony po to, by dokonywać podboju i lansować imperialne brytyjskie produkty, takie jak zespół The Rolling Stones. Rządzą nim pewne zasady, które – zastosowane na mniejszą skalę – zamieniają się w swoją własną karykaturę. Wystarczy popatrzeć na Zenka Martyniuka. Jak Kurski wygra nadchodzące wybory Zenkiem – że spytam – to kim wygra kolejne? Bo Zenek będzie już zużyty i do kolejnej akcji nadawał się będzie średnio? Przecież nie Toyahem, prawda….On będzie próbował wygrać te wybory jakimiś nowymi kreacjami. Skąd je weźmie? Normalnie wykreuje się budżet i za jego pomocą stworzy się gwiazdy pokroju Tadka Polkowskiego. One zaś przekonają masy, swoim rapowaniem, że trzeba głosować na PiS, a przecież tylko to się liczy…

Pozostawmy teraz aspekt polityczny na boku. Koledzy piszą tu o potrzebie stworzenia jakichś pop kulturowych produktów wychowawczych, dla takiej czy innej grupy. Ludzie, czyście powariowali?Pop powstał w opozycji do edukacyjnej fikcji, która nie daje żadnemu młodemu człowiekowi życiowej szansy, a jest dla niego tylko garbem. Pop powstał po to, by stworzyć złudzenie wolności i pełnej swobody. Z obszarów tych złudzeń rekrutowano potem najwierniejszych funkcjonariuszy imperium i naśladujących to imperium reżimów. Także tych komunistycznych.

Jeśli idzie o kreacje pop kulturowe sprzedawane dziś, to sprawa jest prosta – rynek jest kontrolowany i ustawiony tak, by walić w kościół, konserwatyzm obyczajowy i tradycję. Jest to atak zmasowany. Odwracanie wektora tych sił to jak wkładanie ręki do miksera. Nie powstanie żaden katolicki pop, a jeśli powstanie będzie karykaturą nie do zaakceptowania dla nikogo. I rzecz najważniejsza – nie spełni tej funkcji, o której pisze Toyah. Jeśli chcecie wykorzystać pop, musicie wyłączyć mikser, albo zmienić jego program.

Co mnie wku..wia najbardziej? To mianowicie, że Toyah w polemice ze mną korzysta z całkowicie fikcyjnej kalki, która nie ma tu żadnego zastosowania. Pisze tak:

Czy chciałbym – bo pewnie o to chodzi Coryllusowi, gdy tak się użala nad tym całym popem – żeby oni wszyscy dochodzili do pozytywnych rozwiązań, na wyższym poziomie emocji? Pewnie że nie miałbym nic przeciwko temu, natomiast wiem, że tego przeprowadzić się nie da. Tego jeszcze nikt nigdy w całej historii ludzkości skutecznie nie zrealizował, a co gorsza, wszelkie próby uszlachetniania ludzkiej świadomości i wygładzania emocji, kończyły się raczej nieszczęściem niż czymś choćby przez chwilę dobrym.

Ludzie, nie potraficie nawet zrozumieć o czym piszę, odnosicie się do swoich własnych projekcji, które są na poziomie psa. Nie chodzi o to, by uszlachetniać ludzkość subtelnymi emocjami. Chodzi o to, by nie liczyć głupio na to, że się jest mądrzejszym i cwańszym od innych sprzedawców i klientów. To jest w mojej ocenie niepojęte. Toyah, mając w zasadzie tylko mnie, stawia mi takie zarzuty, wkurza czytelników, sugeruje, że nędza, bieda i fajans mają wielką społeczną misję do spełnienia. Jak wobec tego widzi on naszą misje i jak widzi naszą relacje z czytelnikami, a także problem zwiększenia sprzedaży? Bo nie rozumiem….To znaczy rozumiem. On wyłącza siebie z tych rozważań, albowiem nie czuje ryzyka, ono bowiem spoczywa na mnie.

Inni zaś koledzy chcą mnie przekonać, że jak będziemy doskonalili narzędzia pop kultury, to wychowamy nowe pokolenie zakonnic zdecydowanych na życie konsekrowane. Proszę Państwa, nasza misja tutaj jest prosta – rozwalić ile się da popkulturowych memów, także tych produkowanych przez patriotów, zniszczyć to gówno tak, żeby się już nigdy nie podniosło, wskazać na właściwe kierunki działania i zginąć śmiercią bohaterską, najlepiej w walce. Nie wygramy. To trzeba sobie jasno powiedzieć. Możemy się jednak trochę zabawić. W dodatku kosztem ludzi, którzy zwykle wykorzystywali do tego nas. I to będzie ten triumf.

Czy toyah złożył mi może w ostatnich latach jakąś sensową propozycję napisania czegoś, co mogłoby nie tylko zainteresować czytelnika, ale także wzbudzić jakieś emocje w naszych wrogach? Nie. Dlaczego? Bo on minimalizuje ryzyko, przerzuca je na mnie i mówi – Gabriel wydaj moją książkę o seryjnych mordercach, którą napisałem w odcinkach dla Piotra Bachurskiego i opublikowałem w jego gazecie. No, żesz…Jak mam wydać taką książkę i jak mam ją sprzedawać, kiedy on idzie w tak głupie, irracjonalne upory i wierzy w to, że co się stanie? Że jak Duda wygra wybory, to zwiększy się sprzedaż jego publikacji? Nie zwiększy się. Ona się zmniejszy, bo wszyscy nawróceni na patriotyzm kibicie będą słuchali rapu Tadka, albowiem będzie on certyfikowany przez dobrą zmianę. O czytelnikach, którzy mogliby tę książkę kupić pisze zaś tak:
Oczywiście, każdy kto czyta dyskusję na jego blogu, wie że większość ich uczestników deklaruje zarówno pełne zrozumienie tego, o czym Coryllus do nich mówi, a co więcej z każdym jego słowem zgadza się w stu procentach, no ale my oczywiście wiemy jak się sprawy realnie mają, co zresztą pokazałem bardzo starannie w tekście o literackim kunszcie pisarki Tokarczuk, oraz czytelniczych talentach jej fanów.
Mam ponosić ryzyko wydania książki, ryzyko sprzedaży, ryzyko wyskoków Toyaha, a na koniec jeszcze mam sam wyskoczyć z kasy i wytłumaczyć się dlaczego sprzedaż spada. W tym czasie Toyah będzie mi tłumaczył, że pop jest potrzebny, dla wygrania wyborów i triumfu dobrej zmiany, z którą się utożsamia duszą i ciałem, a nasi czytelnicy to tak naprawdę durnie, których można robić w bambuko. Tak? Czy dobrze zrozumiałem?

Mnie dla odmiany nie interesuje to, kto wygra wybory. Interesuje mnie tylko i wyłącznie autentyczny triumf na rynku treści pop. Tego zaś nie dokonam słuchając idiotycznych rad facetów, zachowujących się tak, jakby wraz z nimi miał się skończyć cały świat. On się nie skończy i ja muszę myśleć, w swoim, dobrze pojętym interesie, co będzie, kiedy ja się skończę, a on nie. I tego się trzymajmy, bo tak naprawdę tylko to się liczy.

Przypominam, że na konferencję do Kazimierza Dolnego można się zapisywać do 16 marca, a w dniach 6-8 marca jestem na targach w Poznaniu. Jednego pomocnika do rozładunku już mam, przydałby się jeszcze jeden.



Triumf popu czyli narodowe dziedzictwo Jasia Kapeli


Patrząc na tytuły w gazowni, a także na wyczyny czołowego prowokatora Krytyki Politycznej czyli Jana Kapeli, widzimy wyraźnie jedną kwestię. Pisałem już o niej, ale nie zaszkodzi powtórzyć. Chodzi o to, kto będzie narodem z prawem do dziedziczenia substancji materialnej, a kto zostanie z tego narodu wykluczony i postawiony na pozycji aspirującego gamonia, który szuka akceptacji. Wszystko wskazuje na to, że tak zwana prawica, wliczając w to najbardziej zaangażowaną i bezkompromisową prawicę narodową, przebierającą się w różne malownicze i fikcyjne mundury, znajdzie się w tak zwanej czarnej dupie. W zasadzie już tam tkwi, a wszystko przez braki w edukacji estetycznej i przemożną chęć bycia akceptowanym. Kiedy stawiamy na stole to pojęcie – akceptacja, które jest nie wiedzieć czemu przeniesione z dyskusji terapeutyczno-psychologicznych wprost do polityki, powinno się natychmiast pojawić pytanie – akceptacja przez kogo? Jakiego rodzaju uznania domagają się organizacje prawicowe, które nie potrafią zrobić niczego poza zmienianiem garderoby i maszerowaniem po ulicy w wyznaczonych do tego przez ludzi im wrogich miejscach? No, przecież, że chodzi o akceptację w oczach czerwonych, czyli lewicy, której prawica nienawidzi, ale podświadomie wyczuwa, że tamci mają lepsze trąfy i wiedzą jak grać, by przeciwnik poczuł się naprawdę źle. Oto Jaś Kapela, autor wielu szampańskich żartów, postanowił zagrać na nosie instytucjom i organizacjom kultywującym pamięć o wyklętych. Napisał wiersz na cześć poległych bohaterów podziemia i wysłał go na konkurs organizowany przez Lasy Państwowe w Białowieży. Oto ten wiersz
NIE DLA NICH

Nie dla nich selfie w windzie w bloku,
ani wyprzedaż w H&Mie,
nie wezmą ich do Rozmów w Toku,
i nie wystąpią w TVNie.

Nie dla nich latte ze Starbucksa
nowe iPhony, instagramy.
Żadne gendery, książki Marksa,
Tańce z gwiazdami i reklamy.

Nie spotkasz ich na techno party,
i nie poderwiesz na Tinderze.
Nie pójdą z Tobą na gokarty,
Twoja bajera ich nie bierze.

Choć piękni, młodzi i gotowi
poświęcić wszystko dla miłości.
Dla nich jest tylko las brzozowy,
groźby, wyzwiska, marsz w ciemności.

Choć chcieli tylko żyć normalnie
– wolni, ambitni i morowi –
nie było im to jednak dane.
Zamiast pacierza, strzał w tył głowy.
Nie ma najmniejszego sensu oceniać tego wiersza, co mam nadzieję jest zrozumiałe. Jedyny sens widzę w zakwestionowaniu przyjętej obecnie formy kultywowania pamięci o wyklętych, która jest moim zdaniem idiotycznie kokieteryjna. No i jasne jest, że nikt tam nie rozumie co to jest wiersz i po co się go pisze, a cała impreza organizowana jest po to chyba, żeby wypłacić honorarium jury tego konkursu. Kapela konkursu nie wygrał, co też powinno być jasne, ale z pewnością wygrał go inny jakiś grafoman, który swój wiersz napisał serio, ze łzami w oczach. I tu dochodzimy do rozróżnienia najważniejszego. Ludzie, nie wygracie kładąc na szali swoje emocje. Zostaniecie zdewastowani, zabici śmiechem. Nie będzie martyrologii, będzie tylko beka. I to właśnie jest triumf popu. To samo będzie w przypadku Szustaka. Jeśli idzie o niego, mam taką propozycję – kto pierwszy odnajdzie w sieci zdjęcie, na którym widać jednocześnie Szustaka i Hołownię w tym samym towarzystwie, dostanie ode mnie książkę o Nienackim w prezencie. Może być?

Wiersz Kapeli został opublikowany przez wiele patriotycznych portali, które potraktowały go serio. Nawet odczytano go gdzieś na jakiejś uroczystości ku czci. Dlaczego? Otóż dlatego, że jest taki bardzo współczesny i trafia do serc, taki jest „na czasie” i w sam raz dla młodzieży poszukującej w dzisiejszym świecie jakichś wartości. To jest kompletna porażka, z którą nie wiadomo co zrobić. Nie dość, że patrioci demonstrują całkowitą bezradność wobec prowokacji, to jeszcze domagają się za tę bezradność uznania. A jak go nie dostaną, to co? Rozpłaczą się? Powtórzę jeszcze raz – napisane jest – bądźcie łagodni jak gołębie i przebiegli jak węże. Nie zaś – bądźcie łagodni jak gołębie i głupi jak gołębie.

W swoim felietonie, gdzie chwali się opisanym tu wyczynem, Kapela napisał coś znacznie, w mojej ocenie ważniejszego, niż ten wiersz. Są tam słowa następujące
Czym bliżej było do ogłoszenia werdyktu, tym bardziej zacząłem podejrzewać, że jednak nie wygrałem, bo nikt do mnie nie dzwonił. Mimo wszystko razem ze znajomymi poetkami, poetami i krytykami zdecydowaliśmy się wybrać do Puszczy Białowieskiej, gdzie Lasy Państwowe poza organizacją konkursu poetyckiego prowadziły też barbarzyńską wycinkę naszego narodowego dziedzictwa, ostatniego naturalnego lasu nizinnego w Europie.

Pominę już kłamstwo o ostatnim naturalnym lesie nizinnym. Nie ma czegoś takiego. Chodzi mi o zwrot – barbarzyńska wycinka naszego narodowego dziedzictwa. To jest ciekawe, jeśli porówna się ową frazę ze wspomnianymi tu już tytułami z gazowni sugerującymi, kto w Polsce jest, a kto nie jest narodem. Otóż lasy w Polsce są narodowym dziedzictwem Kapeli, jego rodziny, a także zaprzyjaźnionych z nim poetów, poetek, pisarzy i aktywistów. Instytucja zaś zwana nie wiedzieć dlaczego Lasami Państwowymi, owo dziedzictwo niszczy w barbarzyński sposób.

Miałem dzisiaj pisać tekst o rewolucji, ale postanowiłem jednak pociągnąć temat popu. Obrona lasów przez Kapelę, to też triumf popu, podobnie jak wiara tych ludzi w to, że czynią dobrze. To ma oczywiście związek z rewolucją, a mechanika tego związku jest prosta i czytelna od tysięcy lat. Jeśli jakaś organizacja finansowa lub polityczna, chce przejąć w sposób bezkrwawy aktywa innej organizacji, oskarża ją najpierw o sprzeniewierzenie się doktrynie, a następnie instaluje w miejscu gdzie znajdują się interesujące ją zasoby, sfanatyzowaną sektę, która nie rozumie niczego z rozgrywających się naokoło wypadków. Nie ma to jednak znaczenia, sekta bowiem, jak to sekta została wyposażona w głęboką i fałszywą wiarę, drwinę z istot znajdujących się poza nią oraz płaską jak naleśnik doktrynę, która niweluje wszelkie wątpliwości. To są poważne sprawy i liczne przykłady w historii uczą nas, że kara za próbę przejęcia wielkich zasobów spadała zawsze na sekciarzy. Ci którzy ich posyłali na śmierć nie ryzykowali niczym, mogli co najwyżej usiąść do stolika negocjacyjnego i porozmawiać z dotychczasowym zarządcą dóbr o ustępstwach. Ten zaś był już dobrze zmiękczony, bo wszystkie ważne ośrodki zalane zostały w międzyczasie pisaną i szeptaną propagandą o jego wydumanych i rzeczywistych okrucieństwach, wobec bezbronnych istot, które chciały przecież dobrze, chciały uratować las przed wycięciem, pomóc zwierzętom i ocalić duszę drzew.

Kapela wyraźnie szykuje się do męczeństwa, ale traktuje to jak bekę i szydzi, że ci, których zrobił w trąbę swoim wierszem będą go rozstrzeliwać jako zdrajcę narodu. Tak się oczywiście nie stanie, będzie inaczej. Ci, którzy mu płacą i wysyłają w różne miejsca, wbiją go na rożen, kiedy przyjdzie pora i każą usmażyć nad ogniskiem. Tak było, jest i będzie. To akurat się nie zmienia. Ludzie nieco silniej niż ja poddający się nastrojom, więcej upoetyzowani, określają tę fazę negocjacji jako etap, w którym rewolucja pożera własne dzieci. To jest formuła nieadekwatna moim zdaniem. Wszystko domaga się nowego opisu, ale ten postaram się wystrugać jutro.

Przypominam, że w dniach 6-8 marca jestem na targach w Poznaniu, a na konferencję do Kazimierza można się zapisywać do 16 marca.



© Gabriel Maciejewski
25 lutego - 2 marca 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja: zrzut ekranu / Archiwum ITP² (tańczące dziewczyny z izraelskimi flagami w obozowych pasiakach - uliczny karnawał w Madrycie, 24 II 2020)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2