OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Nauka pisania, papierosy marki „Sport” i czy są w Polsce inni wydawcy – Coryllus u psychiatry

Czy papierosy marki „Sport” mogą być balsamem dla duszy?


Na początek ogłoszenie. Nie odwołam konferencji. Nie pytajcie mnie więc czy ją odwołuję czy nie.

Stałem wczoraj w kiosku na peronie dworca Śródmieście i kupowałem chustki do nosa. Na ladzie, na specjalnym stojaku, tuż przed moimi oczami stała książka. Na okładce był tytuł, który chyba zapamiętałem niedokładnie, ale nie ma to znaczenia. Brzmiał on – „Balsam dla duszy”. Prócz tytułu była tam fotografia jakiejś androgynicznej osoby w czarnej skórze i nazwisko autorki, którego nie zapamiętałem. No i informacja, że autorka jest laureatką licznych nagród w tym nagrody im. Kapuścińskiego.

Na półce z kolei, za sprzedawczynią stała inna książka, z dziwną jakąś postacią wymalowaną na okładce i tytułem – Renegat. Postać była uzbrojona i zawadiacko upozowana. W związku z tą wizytą w kiosku mam kilka refleksji, z którymi chciałem Was teraz zapoznać. Oto Ryszard Kapuściński, bardzo słaby, wręcz niewydolny chronicznie autor, ciągle jest patronem młodej literatury i jego nazwisko ma być przepustką do kariery. To znaczy do czego? Do kiosku na dworcu, gdzie jakiś facet kupuje chusteczki. Innej bowiem kariery literackiej w Polsce zrobić nie można. Jeśli zaś idzie o treść tej książki, nie ma ona wcale znaczenia, albowiem istotny jest tytuł. Ten zaś został tak zmontowany, by – według wskazań mistrzów marketingu – trafić do jak największej grupy odbiorców. Stąd ten balsam dla duszy. Nie wiem czy to jest ironia czy nie, ale nie mam zamiaru się nad tym zastanawiać. Chodzi mi o to, że formuła ta wyczerpuje w zasadzie możliwości sprzedażowe druków zwartych w Polsce. Po latach treningu, po licznych próbach podniesienia świadomości czytelników i ustawienia jej w pożądanych dla sprzedającego propagandę rejestrach, zostało już tylko to – ze sztambucha babci Walerii – traktowane raz serio, a raz ironicznie. I nic poza tym. Nic innego się nie liczy i nie ma znaczenia. No chyba, że usiłujemy naśladować nędzne formaty zachodnie, czyli te wszystkie renegaty i podobne bzdury. Za chwilę wraz z triumfem koronawirusa ogłoszony zostanie też koniec imprez masowych, a co za tym idzie targów książki. Być może nie wrócą już one w znanej nam formule, bo niby po co i dlaczego? Skoro czytelnik nic nie rozumie, skoro jest głąbem i nie chce kupować balsamu dla duszy, ani pamiętników babki Skąpskiego, ani Renegata, ani niczego innego? To jest fakt i można go stwierdzić naocznie, dlatego też zbliża się moment, w którym ogłoszony zostanie koniec rynku książki w Polsce, przestrzeń zostanie pozamiatana, a Katarzyna Bonda zajmie się projektowaniem wnętrz. Ci zaś, którzy będą starali się wytłumaczyć innym, że rynek istnieje, tylko promowano na nim niewłaściwe osoby, bo trudno doprawdy zrobić pisarza z Kapuścińskiego, albo z jakiegoś analfabety, względnie durnia, nie rozumiejącego, że słońce wschodzi i zachodzi, a nad morzem wieją wiatry, zostaną zamknięci w domach, z powodu kwarantanny. Pretekst zawsze się znajdzie. Niby dlaczego ja te chusteczki do nosa kupowałem?

Napiszę to nie wiem, który już raz – sukces ustawiony nie jest sukcesem. Nawet jeśli dzięki tej ustawce udało się wydrenować budżety kilku dużych miast. To nie ma znaczenia, bo żyć trzeba do śmierci i ponosić konsekwencje swoich wyborów. Jeśli zaś ktoś zajął się montowaniem maszyn do kradzenia pieniędzy za pomocą części znalezionych na rynku książki, ten po prostu jest i pozostanie złodziejem. Na jego funkcję zaś wskaże koronawirus, unieważniający wszystko, albo obserwowany na targach bezwład czytelników, którzy nie wiedzą co zrobić z przepaścią ziejącą pomiędzy ich wyobrażeniami o książce i jej treści, a ofertą, proponowaną przez wydawców. A skoro nie wiedzą, wzruszają ramionami i idą w swoją stronę. Im głośniej zaś krzyczał będzie ów zwycięzca – a gówno mi zrobicie, bo wszystko jest ustawką, tym bardziej pusto będzie się robiło wokół niego. Jeśli ktoś nie wierzy w skuteczność tego mechanizmu, niech obserwuje pilnie to, co będzie się rozgrywało wokół pana Banasia, który najwyraźniej postradał rozum i zapomniał o takich artefaktach, jak bokserski worek, na którym się można powiesić.

Wszyscy doskonale wiedzą, że balsam dla duszy od szarej maści na szczury różni zwykle tylko opakowanie. Na jednym jest narysowana dusza, a na drugim szczur. Zawartość, jeśli nie liczyć ingrediencji zapachowych, zwykle jest ta sama. Dobrze by było, gdyby człowiek to rozumiał i nie próbował zjadać jednego i drugiego. I rzeczywiście w 90 przypadkach na 100 nie zjada. Kiedy jednak jeden zje, dystrybutorzy wyją ze szczęścia i ogłaszają, że oto osiągnęli niesłuchany promocyjny sukces, a sprzedaż skoczyła o 100 procent w górę. To nic, że ten co spróbował rzyga w kącie, a jeśli miał pecha to zaraz będzie trzepał nogami o podłogę. Nie ma to żadnego znaczenia. O tym się po prostu nie powie.

W czasach dawnych, które wielu z nas jeszcze pamięta, w kiosku leżały papierosy marki „Sport”. Były to najtańsze i najbardziej popularne papierosy w Polsce. Przeszły one pewną charakterystyczną ewolucję, której efektu dziś już nikt nie kojarzy z papierową, miękką paczką, w jaką opakowane były na początku te papierosy. Oto najpierw nazywały się Sport, a na bocznej ściance paczki, malutkimi literami napisane było, że palenie może mieć zły wpływ na zdrowie. No i był pod tym podpis ministra. Jak wiemy, ministrowie w tamtych czasach byli ludźmi niezwykle poważnymi. Potem ktoś doszedł do wniosku, że papierosy nie mogą się nazywać „Sport” i zmienił im nazwę na „Popularne”, choć w zasadzie powinny się one nazywa „Syfiaste”, albo wręcz „Ch…owe”. Na to nie mógł rzecz jasna zgodzić się minister. Nie chciał bowiem sygnować swoim podpisem produktu o takiej nazwie. W czasach, o których piszę ludzie, niczym relikwie, zbierali paczki po zachodnich papierosach, kolorowe i piękne, a także puszki po piwie. Gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, przypomniano sobie o nazwie „Sport” i postanowiono wprowadzić na rynek konkurencyjną markę dla „Popularnych”. Były to papierosy „Start”. O ile wiem, efekt był taki, że „Starty” zapleśniały w kioskach. Nikt ich nie kupował, choć to co zwykle określamy mianem „szaty graficznej” wprost nawiązywało do starych dobrych „Sportów”. Ja sobie kiedyś kupiłem paczkę tych „Startów” i po spróbowaniu jednego resztę wyrzuciłem. A paliłem wtedy jak smok i szkoda mi było każdego macha.

Co było później, po tak zwanym upadku komuny, wszyscy wiedzą. Mniej więcej to samo, co na rynku książki. Takiej ilości marek, pudełek, kolorów, wzorów i zachęt rozmaitych, nie oglądaliśmy już później nigdy. To zaś co mamy dzisiaj przeraża. Na paczkach są jakieś straszne rzeczy, zwiastujące śmierć i kalectwo. Mój kolega zaś, który pali nałogowo, podchodząc do kiosku mówi – ja poproszę te z impotencją. Co oznacza ta zmiana? W mojej ocenie to, że papierosy, podobnie jak książki, stały się balsamem dla duszy, a komunikat zawarty w ilustracjach na opakowaniu i w tych dziwnych napisach, które sygnuje nie wiadomo właściwie kto, pokrywa się dokładnie z treścią książek. Nic więcej w nich nie ma. To już lepiej kupić te fajki.

Na koniec przypomnę wierszyk
Oto szara maść na szczury

wyciągamy szczura z dziury

po podbrzuszu się smaruje

po godzinie szczur kituje.
Dedykuję tę notkę wszystkim, którzy wierzą w proste rozwiązania i w to, że szczery uśmiech, otwartość, a także poważne przestrogi dotyczące fizycznego i duchowego zdrowia mogą nakłonić kogokolwiek do kupowania czegokolwiek. Piszę – nakłonić, a nie odwieść, bo przecież trupy na paczkach papierosów służą do tego, by zachęcić do palenia, a nie zniechęcić. To jest oczywiste dla każdego, kto kiedykolwiek miał papierosa w ustach.

Na konferencję do Kazimierza Dolnego zapisujemy się do 16 marca



Czy prócz mnie są w Polsce inni wydawcy?


Wielu ludzi twierdzi, że tak, ale ja mam poważne wątpliwości. Po pierwsze jeśli nawet inni wydawcy istnieją, realizują wyłącznie program, który można określić wyrażeniem „nie swój”. Jeśli tak, to czyj? Zapyta ktoś z miejsca, ale moim zdaniem jest to źle postawiona kwestia. Właściwiej byłoby zapytać – jaki? I tu z kolei ja z miejsca odpowiadam – kupiony. Jeśli zaś tak się zdarza, że program nie jest kupiony, to ma on inny charakter – jest narzucony. Przez kogo? – pada pytanie. I ono znów jest złe. Nie przez kogo, bo to mniej istotne, ale jaka jest intencja owego „narzutu”? Odpowiadam od razu na dwa pytania – program narzucony jest po to, by realizować publicznie aspiracje elit, lub ludzi za takowe się uważających. W Polsce na rynku książki ma to jeden wymiar, który natychmiast owe aspiracje i intencje programowe demaskuje. Wygląda on następująco – zdeklarowani komuniści, potomkowie zbrodniarzy, funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa i propagandystów, o ile nie mogą przyznać się do pochodzenia żydowskiego, gwarantującego im specjalne traktowanie, udają ziemian. Czynią to za pomocą stroju, postawy i wymowy. Nie będziemy dziś jednak omawiać tych kwestii, skupimy się na tym co powiedziałem na początku – na ustaleniu czy jestem jedynym wydawcą w Polsce? No, a co za tym idzie, na kwestii, co zrobiono na rynku książki z wolnością słowa i misją edukacji mas, bo taką przecież rynek posiada, a potwierdzą to wszyscy potomkowie czerwonych pająków odziani w tweedy i palący fajki z tym charakterystycznym zamyśleniem malującym się na twarzach.

Wymienione okoliczności są przyczyną tego, że w Polsce na rynku książki i mediów, czyli rynku treści, nie ma grama tego, co zwykle określa się zwrotem „wolność słowa”. Jeśli jest przymus promowania formatów, za które się zapłaciło ciężkie pieniądze, albo lansowania nazwisk i postaw wolności wrogich, ale za wolność przebranych, to o swobodzie wypowiedzi nie może być mowy. I to mam nadzieję rozumie każdy. Oczywiście, każdy kto czyta ten blog, bo o tym by zrozumiał to konsument treści medialnych, który wpada okazyjnie na targi sprawdzić co nowego w tej czy innej niszy, nie ma co liczyć. On jest w ogóle poza takimi sprawami. Jego to nie interesuje, albowiem on musi dostać swoją porcję dreszczy, do których przywykł i nic poza tym. Jest jak garus pod celą, którego interesują sprawy najprostsze – dostęp do tytoniu i pokoju widzeń, gdzie odwiedza go żona.

Jeśli ustawimy teraz wydawnictwo Klinika Języka w tych kontekstach, okaże się, że ku nieopisanemu zaskoczeniu niektórych, jestem jedynym wydawcą na rynku. Zamierzam jednak porzucić ten fach i dziarsko dołączyć do grona tych osób, których na potrzeby niniejszego wywodu nazwiemy „nie-wydawcami”. Na takiej samej zasadzie, na jakiej ludzi o nachalnie semickim wyglądzie określano mianem – typowy nieżyd.

Do takiej postawy zmusza mnie powszechna na rynku deprawacja, która szczególnie mocno dotyka autorów. Dawno, dawno temu, pomyślałem, że jeśli w swoim wydawnictwie będę prócz siebie promował inne nazwiska, to będzie to nie tylko zasługa, ale także zysk. No i uniknę zarzutów, że jestem nadętym bucem, który myśli tylko o sobie. Stało się na odwrót. Promowanie innych niż ja autorów sprowadziło się do tego, że muszę niektórym z tych ludzi tłumaczyć, czym jest rynek i sprzedaż. Oni zaś, uporczywie mnie nie słuchając, usiłują przekonać siebie samych i swoich czytelników, że wiedzą to lepiej niż ja. Ta kwestia i tak nie ma znaczenia, albowiem w kłótniach tych chodzi tylko o to, gdzie skończy się moja cierpliwość i czy uda się ode mnie wyciągnąć jakieś grosze czy nie. W zasadzie gdybym przestał płacić komukolwiek, nie można by było nic mi zrobić, raz ze względu na to, że kwoty sporne są śmieszne, dwa, że umowy, które zawieram, przewidują iż po trzech latach mogę wysłać to, co zostało z nakładu na przemiał. Jeszcze ani razu tego nie zrobiłem. Nikt jednak mi za to nie podziękował. To dziwne w mojej ocenie. Niektórzy autorzy uważają za to, że fakt iż ich książki nie schodzą tak, jak powinny, mimo stałego deklarowania przez czytelników zainteresowania tymi tytułami, to moja wina. To oczywiście nie jest prawda. Nie ma jednak żadnej szansy na to, by ludziom tę kwestię wyjaśnić. Rynek i relacje pomiędzy czytelnikami, autorami i wydawcą, pełne są rozmaitej ułudy. Kiedyś na przykład, na targach, jeden z aktywnych w sieci prawicowych publicystów zapytał mnie jak jest z odsłonami PGR. Powiedziałem, że marnie. On na to, że powinienem się przenieść do niego, bo on ma bardzo dużo odsłon. Nie dałem się namówić, albowiem wiem, że ilość odsłon nie ma żadnego znaczenia. Ludzie zaś klikający w te czy inne nagrania, chcą po prostu jeszcze raz usłyszeć to samo, o czym od dawna wiedzą, i poza tym nie interesuje ich nic, najmniej zaś wydawanie pieniędzy na książki. To trzeba koniecznie zrozumieć. Różnica pomiędzy czytelnikami książek, a ludźmi konsumującymi treści podawane za darmo na blogach czy YT, jest jak różnica pomiędzy klientem sklepu, a tym, co po zamknięciu buszuje po śmietnikach z przeterminowaną żywnością. Każdy z nich przeżywa inny rodzaj ekscytacji. Ktoś powie, że znowu sobie nagrabię i stracę publiczność. Jestem dziwnie spokojny, że tak się nie stanie.

Na czym polega deprawacja autorów? W mojej ocenie na tym, że nie zadają sobie oni trudu, by poznać realia rynku. Im się wydaje, że jeśli ktoś zgodził się wydać ich książkę, to jest zobowiązany do stałej i czułej w dodatku opieki nad nimi i ich dziełem. Wszyscy wiedzą, jakie warunki proponuję autorom – bardzo dobre. Czynię to dlatego, że skala w jakiej działamy uniemożliwia w zasadzie zarobek dla kogokolwiek poza mną. Dlatego autorzy dostają solidny procent od sprzedaży. Przy rozliczeniach okazuje się jednak, że tych pieniędzy jest niewiele. Są to jednak kwoty porównywalne z tym, co dostają autorzy od nie-wydawców. Oczywiście autorzy normalni, a nie tacy, jak Bonda. Postępowanie to wynika wprost z małych możliwości promocyjnych, jakie ma moje wydawnictwo. W zasadzie działa tylko blog. Nagrania są fajne, ale one są dużo słabsze jeśli idzie o promocję. Nie mam też żadnej możliwości, by przymusić autorów do intensywniejszego promowania swoich produkcji, ale też często nie chcę tego robić, bo oni rozumieją promocję po swojemu, co oznacza nieraz antypromocje. Wyjaśnienie kwestii realnych, których istnienia autorzy nie podejrzewają nawet, jest poza moimi możliwościami. Wielokrotnie się o tym przekonałem. Wielu z nich bowiem uważa, że to co widać w amerykańskich serialach, gdzie występują początkujący pisarze, przeżywający różne kłopoty na rynku, to prawda. Autorzy mają także złudzenie, wynikające wprost z przedziwnego mechanizmu, który z całą pewnością nie działa, wiem, bo przećwiczyłem to na sobie. Otóż wydanie książki, czy nawet dziewięciu książek, nie zmienia życia pisarza w najmniejszym stopniu. Tego niestety nie da się nikomu wyjaśnić, albowiem chęć bycia pisarzem, takim jak to widać w filmach, czyli przerzucającym odpowiedzialność za wszystko na wydawcę i wysuwającym w jego kierunku, co jakiś czas różne roszczenia, jest przemożna. No i dodaje autowi wiele nieskłamanego wdzięku. Wydawca nie ma najmniejszych szans, by zabłysnąć podobnym, ciepłym blaskiem, bo albo określany jest mianem złodzieja, albo jest jak ja – swoim własnym wydawcą, co powoduje, że w opinii ludzi oceniających rynek, poprzez rzewne opowieści, staje się niewiarygodny. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę to, że taki Stasiuk jest swoim własnym wydawcą. Nie ma to znaczenia, albowiem on należy do rynkowej fikcji, w której królują nie-wydawcy.

Tak, jak to już powiedziałem, zamierzam się do nich przyłączyć, a to oznacza, że po prostu będę promował siebie. Mogłem to robić od samego początku, ale miałem, nie wiedzieć czemu głupie skrupuły i byłem przekonany, że grupa osób rozumiejących sytuację i wspierających się nawzajem to jednak jest jakaś siła. Tak, jak już pisałem, wszystkie wcześniejsze zobowiązania zostaną zrealizowane, ale to jest ostatni etap moich wydawniczych błędów. Podobna działalność nie ma sensu. Na dziś to tyle, jadę do Warszawy i nie będę komentował.



Coryllus u psychiatry czyli festiwal rozwiązań ostatecznych


Oto zapowiedź wywiadu z prof. Łukaszem Święcickim

https://prawygornyrog.pl/tv/2020/03/coryllus-u-psychiatry/

A to fragment tekstu Toyaha sprzed dwóch dni

I oto całkiem niedawno Gabriel Maciejewski, mój kolega i wydawca, znów ogłosił, i znów jak najbardziej publicznie, że jeśli ja nie zacznę pisać na poziomie, który on uzna za poważny, nie powinienem liczyć na jego dalsze uprzejmości. Ponieważ ja jednak swojego poziomu podwyższyć nie potrafię, ale też podwyższać nie mam ochoty, uważam, że również ta część problemu jest rozwiązana.

Jest jeszcze jedna kwestia. Otóż miałem plan, by gdy idzie o książki, osiągnąć liczbę 10, i żeby to wszystko zamknąć projektem opartym na tekstach o zabójcach, z których część ukazywała się przez pewien czas w magazynie „Bez Cenzury”, a część leży w tak zwanej szufladzie. Chciałem wydać książkę z pewną bardzo jasno określoną tezą, która byłaby w pewnym sensie pogłębionym studium na temat, który stanowił główny motyw zbioru moich posmoleńskich felietonów o Diable, ale też w pewnym sensie był podsumowaniem tego wszystkiego, co tu na tym blogu przez ponad dziesięć lat zostawiałem. Dziś Gabriel bardzo jednoznacznie informuje mnie, że on mi tego nie wyda, ponieważ to jest ordynarny pop, w dodatku na poziomie prasy wydawanej przez Piotra Bachurskiego, a jego na tego typu upadek nie stać. W tej sytuacji, tym bardziej nie widzę sensu w zastanawianiu się nad kolejnymi tytułami.

Jednak i tego nie traktuję jako wielkiego problemu. Z mojego punktu widzenia, to że mój blog zarejestrował właśnie pięć milionów odsłon, ale też i to, że udało mi się z mniejszym lub większym sukcesem sprzedać dziewięć tytułów, jest wystarczającym powodem, by czuć satysfakcję. Nawet jeśli w dalszej kolejności będą już tylko moje dzieci, moje wnuki oraz moje – Bóg jeden wie, jak długie – życie, to nawet jeśli nie zasadziłem drzewa i nie wybudowałem domu, czuję się spełniony.

Gdyby komuś brakowało jeszcze czegoś na koniec, zapewniam, że blog pozostaje w dotychczasowym, nienaruszonym kształcie, jednak poza tym, reszta ulega ostatecznemu zamknięciu. A co do tego co pozostało ze wspomnianych książek, nie zgłaszam jakichkolwiek pretensji i wszystko co Klinika Języka na nich zarobi proponuję przeznaczyć na organizację kolejnych LUL-i. I niech nikt mi nie zarzuca, że jestem interesowny.

Nikt oczywiście nie ma zamiaru zarzucać Toyahowi interesowności. Nie mogę się jednak zgodzić z zaprezentowaną przez niego motywacją. Według mnie sprawa jest prosta – jeśli książki jakiegoś autora zalegają magazyn, a on sam uważa, że nic z tym nie można zrobić, a do tego zasłuchany jest w śpiew pochwalny ludzi, którzy oceniają sytuację tak, że są jeszcze przecież w Polsce inni wydawcy, to ja nie mogę już w zasadzie nic. To znaczy mogę zrobić jedną rzecz, która mnie uwolni od magazynowych złogów. Mogę ogłosić promocję. Jej wynik, będzie – w mojej ocenie, być może błędnej, sprawdzianem lojalności czytelników Toyaha wobec niego. Ja, z zawstydzeniem obserwuję powierzchowne objawy tej lojalności i za nic na świecie nie potrafię zrozumieć, dlaczego Toyah eksctuje się pochwalnymi wypowiedziami. Podczas gdy książki leżą. Okay, Listonosza wznawiałem, w cyfrze i niskich nakładach. Do Rockandrola dodałem zły tytuł przez co położyłem sprzedaż. Nie chciałem wydać 39 wypraw i nie wznowiłem ich. Sam jestem sobie winien. Rozumiem to. Nic jednak, jak powiadam, poza promocją, nie mogę zrobić. Muszę się tego pozbyć.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kto-sie-boi-angielskiego-listonosza/

Przypominam też, że zostało 33 egzemplarze Pająków i nieoczekiwanie pojawiło się jeszcze 15 egzemplarzy książki Jeszcze się spotkamy

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pajaki-czarne-bloto/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wspomnienia-z-zeslania-do-kazachstanu/



Nauka pisania


To będzie taki trochę żart, a trochę nie. Jak wiadomo nie można nikogo nauczyć pisania, a ci którzy twierdzą, że jest inaczej i podobnych lekcji udzielają, są ludźmi szalonymi albo uwikłanymi. Wszyscy pokazywani w mediach „nauczyciele stylu i formy” to naganiacze podczepieni do rynku, którzy sami mają zagwarantowane preferencyjne warunki na tym rynku, a ich zadaniem jest przyciągnięcie maksymalnej ilości frajerów, którzy obniżą koszta produkcji książek. To powoduje, że rynek jest w zasadzie nie do zdobycia, nie można też na niego po prostu wejść, jeśli ktoś bierze za dobrą monetę deklaracje wydawców tam obecnych, pisarzy, którzy robią karierę i hurtowników szczycących się dużymi wynikami sprzedaży. Ludzie ci, w najlepszym wypadku są niezorientowani co się dzieje. Podobnie jest z czytelnikami, którzy odbierają treść poprzez rynkowe formaty i nie rozumieją kiedy im się mówi, że ilość wariantów, w które może ubrać tę treść sprawny autor jest w zasadzie nieograniczona. Nie rozumieją tego, albowiem chcą być traktowani serio, a to oznacza, że autorzy i wydawcy muszą im cały czas proponować te same schematy poparte tylko autorytetem innych pisarzy i krytyków.

W swojej nieopisanej naiwności sądziłem, że pracując tu dzień w dzień, przekonałem już wszystkich, że tak jest. I nie wymagam doprawdy od czytelnika, nawet doświadczonego, żeby dokładnie to rozumiał. Nie wymagam, żeby wszyscy kupowali książkę o Nienackim, bo wielu ludzi, nie potrafi zrozumieć istotnego sensu jej pojawienia się na rynku, a ja nie mogę go przecież wyjaśnić. Mogę jednak wymagać różnych postaw od autorów. Oni bowiem chcą być wtajemniczeni w różne sprawy. Niestety kiedy ujawnia się prawdziwa natura owych wtajemniczeń, autorzy podnoszą ręce do góry i mówią – to nie dla nas, na to się nie piszemy. No cóż. Ja nie mogę wtedy rzec nic innego ponadto, co napisałem wyżej – taki jest rynek i albo się na nim zainstalujemy na naszych zasadach, albo będzie po nas i po całym tym pięknym projekcie. Utrzymanie status quo nie wchodzi w grę. Zamieni się bowiem bardzo szybko w oszukańczą kokieterię. Na to z kolei ja się nie piszę. Pamiętam, kiedy pisałem drugi tom Baśni, wszyscy, którym o tym opowiadałem, byli przeciwko tej formule, bo każdy chciał mieć kolejną książkę z rzewnymi opowieściami o zwycięskich Polakach. To była zła droga i przyszłość pokazała, że miałem rację. Racja ta nie spowodowała jednak drastycznego zwiększenia sprzedaży, ale utrzymanie jej na jakim takim poziomie. Piszę o tym, żeby wszyscy wiedzieli ile trudu trzeba włożyć w pracę, żeby uzyskać efekt najprostszy – przeżycie i utrzymanie się na rynku. Mimo pochwał i ekscytacji nawet najlepiej oceniany tom Baśni, czyli „Kredyt i wojna” nie przekroczył 10 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Przekroczyła je tylko tak zwana jedynka, czyli I tom Baśni. On jednak jest najłatwiejszy do naśladowania i jeśli zdecydowałbym się na kontynuowanie tej formuły, na rynku – co i tak się stało – pojawiłoby się 20 rzewnych autorów, którzy stworzyliby własną ligę. Ja bym był z niej wykluczony. Sukces polega na chodzeniu własnymi drogami. Chodzeniu naprawdę, a nie naśladowaniu kogoś czy czegoś. Tego w zasadzie nie sposób wytłumaczyć. Argument jest zawsze taki, że to tylko taka przygoda, a ja mam swoje życie. Zapewniam wszystkich, że gdyby autorzy, do których kieruję ten tekst zatrudnili się gdzieś w jakiejś firmie, nie mówię, że od razu w korporacji, nie mieliby szansy dyskutować o tym, czy mają czy też nie mają swojego życia. Być może byliby szczęśliwi, ale na pewno nie byliby pisarzami. A o to, jak mi się zdawało, chodzi.

Ja zresztą nikomu tego życia nie odbieram. Mówię – formuły, które próbujemy eksploatować muszą się zmieniać bardzo dynamicznie, podobnie jak tematy. Nie ma mowy o naśladowaniu czegokolwiek, a jeśli już to na zasadach dzikiej zupełnie ironii i pastiszu. Rynek bowiem, a także czytelnicy chcą być serio. I to ich zgubi. Prawda tak prosta, że aż osłupia, kto się wymądrza, ten się wygłupia.

Napisałem kiedyś tekst, który uważam za jeden z najważniejszych. Jego bohaterem był Miyamoto Musashi, sławny samuraj żyjący w XVI wieku. Opisałem tam jeden z pojedynków pana Musashi, który odbył się w wielkim, buddyjskim kompleksie świątynnym Ici Dziodzi. Piszę to po polsku, bo nie wiem, jak to inaczej ująć. Na pana Musashi czekało tam ponad stu przeciwników. On jednak przybył do świątyni dużo wcześniej i w wielkim ogrodzie, umieścił w różnych miejscach te krótkie miecze, które samuraje zawsze nosili obok katany – wakisashi. Kiedy przyszło do walki z taką ilością ludzi, pan Musashi ją podjął. Biegał przez cały czas od jednego miejsca, w którym ukrył miecz, do drugiego. Ci którzy go doganiali w tym szalonym biegu, natychmiast umierali. Pytanie istotne brzmi – dlaczego Miyamoto Musashi wygrał ten straszliwy pojedynek? Czy dlatego, że szybko biegał? Nie. Może dlatego, że miał zapas tych mieczy? Też nie. To są odpowiedzi powierzchowne i płytkie, których zwykle udzielają ludzie próbujący coś zrozumieć w sposób z charakterystyczną chytrością, którą uważają za wielką swoją przewagę. Otóż pan Musashi zwyciężył, albowiem odwrócił zasady rządzące nocnym biegiem na orientację. W normalnym biegu, ten który jest najszybszy wygrywa. W biegu, który zorganizował pan Musashi było na odwrót. Klucz do sukcesu tkwił w tym, że setka uzbrojonych wojowników, czekająca w ogrodach świątyni na pana Musashi sądziła, że to oni ustalają zasady tego eventu. Na ich nieszczęście, było na odwrót.

To jest opowieść, w której zawiera się w zasadzie wszystko, co powinien wiedzieć autor wkraczający samotnie na rynek książki. Nic bardziej szczegółowego powiedzieć się nie da. Cała reszta bowiem jest kwestią indywidualnych wyborów i indywidualnego ryzyka. Tego zaś nie zdejmie z autorów nikt. A na pewno nie ja. Jeśli ktoś tam myśli, nie tylko o mnie, ale także o innych wydawcach – że oni zapewnią mu poczucie bezpieczeństwa, zarobek i spokój, ten niestety oszalał. O co innego bowiem chodzi w tym biegu.
[…]


© Gabriel Maciejewski
10-13 marca 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © CC-BY Ilustrowany Tygodnik Polski² ☞ tiny.cc/itp2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2