Biblioteka jako narzędzie cenzury i pośmiertny los pisarzy
Wczoraj najwyraźniej nie zostałem zrozumiany. Jeśli opisuję specjalnie jakąś książkę, która od dłuższego czasu zalega magazyn i mimo swojej jakości, nie może się sprzedać, to czynię to właśnie po to, by poprawić jej sprzedaż. Piszę to wprost i obcesowo, nie dlatego, że obejrzałem parę odcinków dr House’a i podłapałem jego manierę, ale dlatego, że nie widzę innej możliwości upłynnienia tego co leży w magazynie. Może nie byłoby tego wstępu, gdybym przemawiał do ortodoksyjnych żydów i próbował im, za pomocą jakichś głodnych gadek, wcisnąć książkę katolickiego księdza. No, ale przecież wszyscy wiemy, że jest inaczej. Rozumiem, że ilość tego tytułu mogła niektórych przerazić, bo ze 104 egzemplarzy leżących w magazynie, sprzedałem wczoraj raptem jeden. Pomyślałem więc, że dziś spróbujemy z tytułem, który jest już dostępny w nader skromnej ilości. W zasadzie go nie promowałem, a powinienem. No, ale teraz, jak już prawie nic nie zostało, spróbuję. Zacznę jednak od kwestii bibliotek.
Oto Przemek, który jest wybitnym zupełnie handlowcem postanowił, że spróbuje sprzedać moje książki do wielkopolskich bibliotek. Próbowałem mu tłumaczyć, że to się nie może udać, albowiem biblioteki są dziś narzędziami bardzo perfidnej cenzury. Ich dyrektorzy zaś to po prostu dawni urzędnicy z Mysiej, którzy w dodatku udają, że nie rozumieją swojej roli. I rzeczywiście stało się tak, jak przewidziałem, Przemek został grzecznie bardzo wysłuchany, po czym otrzymał odpowiedź odmowną. Nie lzia, jak mawiają gdzieniegdzie, w różnych okolicach globu. Dziś po prostu niektórych autorów się do bibliotek nie wpuszcza, a wszystko po to, by krzewić wiedzę prawdziwą i prawdziwą wrażliwość. Tę, której próbki ostatnio tu zamieściłem w postaci nagrań przemawiającej Chutnik i Rusinka. Były jednak takie szczęśliwe czasy, kiedy autorów z bibliotek wyrzucano. I bohater dzisiejszej notki, Teodor Jeske-Choiński, ziemianin z Wielkopolski, był właśnie takim pisarzem. Jego książki zostały w roku 1951 usunięte z bibliotek, a jego samego skazano na zapomnienie. Co za szczęśliwy człowiek – muszę to powiedzieć – skazali go na zapomnienie, a nie udawali, że nigdy nie istniał. Coś fantastycznego! Jak widzimy jednak postęp od tamtego czasu odniósł kilka znaczących sukcesów i mowy dziś nie ma o tym, by jakiś autor, na przykład ksiądz Marian Tokarzewski, był skazywany na zapomnienie. Jego po prostu nie ma i nigdy nie było. A skoro tak, nie ma potrzeby interesować się jego książkami. No chyba, że jest w nich coś o Piłsudskim, albo o żydach. Bo tylko to może być dziś bezstresowo przyswojone. Dlaczego? Zaraz wytłumaczę na przykładzie niektórych dzieł naszego dzisiejszego bohatera. Jeske-Choińskiego wyrzucono z ludzkiej pamięci dlatego ponoć, że pisał źle o żydach. Mało tego, on reprezentował jeszcze ortodoksyjny katolicyzm i trendy zwane wstecznymi. Nienawidził rewolucji i postępu, a do tego jeszcze otwarcie występował przeciwko socjalizmowi, także niepodległościowemu. Napisał nawet na tę okoliczność specjalną książkę „Po czerwonym zwycięstwie”. Ktoś powie, że to niesamowite, albowiem on się zajmował dokładnie tym, czym my się tutaj zajmujemy, podpierając się jeszcze do tego pismami księdza Mariana Tokarzewskiego. Tak rzeczywiście jest, a ponieważ ja, spirytus movens tego całego zamieszania, jestem do tego wszystkiego zabobonnym Murzynem, dodam, że Teodor Jeske-Choiński urodził się tego samego dnia co ja – 27 lutego. Co za niezwykły zbieg okoliczności! Nie będę jednak ukrywał, że myśli moje biegną innymi szlakami niż myśli pana Teodora i innych narzędzi używam do opisywania zjawisk, których on nie lubił, a my także z nimi nie sympatyzujemy.
Wyszydzanie Jeske- Choińskiego i mówienie o nim z przekąsem, jest rzeczą bardzo łatwą, albowiem był to człowiek totalnie zaangażowany w swoją pracę i misję, a przez to nieodporny na różne pułapki i emocje. Pisał też w czasach, które miały swoją manierę, nie całkiem dziś akceptowaną. Inaczej niż ksiądz Marian Tokarzewski, który był odporny na czasy, maniery i style, traktując je z lekceważeniem, w masie i pojedynczo.
Teodor Jeske-Choiński był pisarzem przenikliwym i estetyzującym. To się na nim zemściło, bo kiedy już skazano go na zapomnienie, a to w rzeczywistości PRL oznaczało, że stał się autorem przeznaczonym dla ścisłych komunistycznych elit, parę osób postanowiło zrobić na nim kariery, albo trafić parę groszy. Ja nie mówię od razu, że wszyscy ci ludzie byli Żydami, co to to nie. No, ale fakt pozostaje faktem, że w końcu lat pięćdziesiątych wydawnictwo Śląsk wydało dwie jego książki – Gasnące słońce i Ostatni Rzymianie. W roku 1983 nasz ulubieniec Janusz Mikke, wydał, w drugim obiegu rzecz jasna, w swojej Oficynie Liberałów, antysocjalistyczny pamflet Po czerwonym zwycięstwie. No, a po roku 1989 było już z górki. To nie znaczy, że Jeske- Choiński stał się bardzo popularny. Przywrócono go po prostu pamięci. Ponieważ cały jego dorobek, stoi w zasadzie w opozycji do jakości i wartości, którymi karmi się dzisiejszy świat, dalej mówi się o nim półgębkiem. Kiedyś w Poznaniu poznałem wnuka Teodora Jeske-Choińskiego, ale nie było czasu, żeby pogadać. Dziś jego książki wydaje Wydawnictwo Diecezjalne w Sandomierzu, ale książek tych nie ma w bibliotekach. Nie może ich tam być, albowiem socjalizm idąc od sukcesu do sukcesu, podmienił w międzyczasie magicznie pojęcie osobistej wolności i w to miejsce wstawił coś innego. Ja nie będę mówił co, bo nie chcę używać brzydkich wyrazów.
Sami widzicie jaki jest los pisarzy, którzy głośno i bez krępachy wyrażają swoje sympatie i uprawiają krytykę dominujących w kulturze prądów. Albo się ich skazuje, albo się ich okrada. I to jest w zasadzie wszystko. Dziś doszło do tego jeszcze jedno narzędzie – nieistnienie. Nie mam więc złudzeń co do tego, jaki będzie los mój i moich książek, jak już odłożę łyżkę i mnie zakopią. Gorszy. Nie martwię się tym jednak, albowiem nigdy nie planowałem żadnej swojej pośmiertnej kariery. Jedyne co mnie niepokoi to złodzieje, ale z tymi musimy się borykać już teraz, więc może uda się wypracować jakieś instrumenty zapobiegające kradzieży.
Tak się jednak składa, że światem nie rządzą żydzi, ale Pan Bóg i gołym okiem widać, że biblioteczna cenzura, połączona z uporczywym lansem zmanierowanych idiotów, jest dramatycznie nieskuteczna. Jeśli działa to tylko dlatego, że ludzie są uczeni bezwładu i poddawani obróbce poprzez tanie bardzo ekscytacje. Nie da się sprzedać książek do bibliotek, to prawda. No, ale kto dziś chodzi do biblioteki? Przecież Polacy nie czytają, o czym przynajmniej cztery razy do roku informuje nas gazownia.
Opisany wyżej stan może oczywiście trwać dość długo, ale debil prędzej czy później zdemaskuje się na gruncie prostych oczywistości – patrz Mróz Remigiusz – a doświadczenia, także ciężkie, które są udziałem wszystkich unieważnią propozycje płaskie i nieciekawe – patrz Bonda. Wsiową filozofię Twardocha, załatwia lustro w łazience. I nic tu nie trzeba dodawać.
Ja zaś proponuję
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/terror-teodor-jeske-choinski/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/
Ksiądz Marian Tokarzewski vs Stanisław August Poniatowski
Po wczorajszych moich tutaj potyczkach osiągnęliśmy pewien sukces. To znaczy udało mi się sprzedać 7 (słownie: siedem) egzemplarzy książki księdza Mariana Tokarzewskiego Z kronik klasztoru i kościoła ojców bernardynów w Zasławiu. Mamy więc progres. Jeśli idzie o książkę Teodora Jeske- Choińskiego, to zostało raptem trzy egzemplarze. Jak na katolicki kraj i okres przed najważniejszymi w Kościele Powszechnym świętami, to całkiem nieźle.
Kontynuujmy więc tę przygodę, albowiem nikt i nic nie zmusi mnie do pisania o koronawirusie, lekcjach w telewizji i temu podobnych kwestiach, którymi ekscytuje się internet i ulica. W Grodzisku nie można spokojnie przejść po deptaku, nie wysłuchawszy kilku przynajmniej teorii, na temat kto i dlaczego rozpylił wirusa. Rozmawiają o tym ludzie, którzy wczoraj jeszcze prowadzili dialogi na poziomie – łumułeś się? Łumułem…Nie pójdziemy tą drogą.
Wśród udostępnionych przez księdza Mariana Tokarzewskiego szerokim rzeszom czytelników pism, z rozkradzionej i nieistniejącej dziś biblioteki w Zasławiu, większość pochodzi z czasów rozbiorowych. Uderzające jest w nich to, jak ludzie, znani ze swoich czynów, ludzie którzy w kluczowym momencie stanęli po stronie zaborców, potrafili pięknie pisać o racji stanu i konieczności jej obrony. Mamy tam, na przykład, mowę króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który napomina stan rycerski, pisząc to jeszcze wielkimi literami, by nie marnowała – a mamy rok 1782 – czasu przeznaczonego na obrady sejmowe, poświęcając go głupstwom. Nie wiemy niestety dokładnie co król jegomość rozumie przez głupstwo, ale wiemy za to dokładnie czego za głupstwo nie uważa. Na pierwszy ogień idzie granica pomiędzy Rzeczpospolitą a Nową Serbią. To jest ciekawe, bo nigdzie w żadnym podręczniku historii słowa o tej Nowej Serbii nie zobaczymy. Oto utwierdzając swoją władzę nad terenami oderwanymi od Rzeczpospolitej w roku 1667, Rosja osadziła tam osadników z pogranicza austriacko-tureckiego. W większości z Serbii. To jest istotne z kilku względów. Teren ten nie jest duży, a osadnicy to głównie ci ludzie, którzy nie mogli pozostać u siebie w domach, kiedy Austria przekazała Turcji tereny serbskie. Nie mogli, albowiem robili na tym terenie jakąś robotę wrogą Turkom. Mogli to robić na zlecenie Wiednia albo Petersburga. Wiedeń ich nie chciał, a Petersburg przygarnął więc sprawa jest jasna. Ludność Nowej Serbii natychmiast właściwie została sformowana w pułki jazdy. Jeden z takich pułków bardzo dzielnie walczył w bitwie pod Zorndorf przeciwko Prusakom, w czasie Wojny Siedmioletniej. Na sejmie zaś polskim w roku 1782 król mówi, że trzeba koniecznie załatwić sprawę granicy z Nową Serbią, a raczej Serwią, bo takiej formy najjaśniejszy pan używał. Cóż to może oznaczać w 10 lat po pierwszym rozbiorze? No tyle, że imperatorowa sonduje dalsze możliwości odrywania ziem od Polski, nie jest to bowiem proces ani oczywisty, ani naturalny. Król zaś mówi szlachcie, że wszystko jest okay i należy tę sprawę przyklepać, bo to będzie oznaczać, że jesteśmy nowocześni, cywilizowani i rozumiemy nowe czasy. A także, że nigdy już nie będziemy występować z roszczeniami wobec „nowej Serwii”. No, a gdybyśmy spróbowali to pułki serbskich huzarów nam wytłumaczą, że nie można. Domaga się więc Stanisław August od izby poselskiej potwierdzenia warunków rozejmu andruszowskiego na zawsze i ubiera to w formułę znaną nam i dzisiaj, której kluczowym elementem jest polityczna dojrzałość. Najlepsze jest, jak król wypowiada się na temat szkodliwości politycznej kokieterii i szukania akceptacji u obcych. To musiał być jednak kawał chama, ten król Staś – żeby samemu uprawiać te sztuki i domagać się od innych, by je zarzucili.
Jeszcze lepiej jest jeśli idzie o granicę zachodnią. Król wprost mówi, że izba ma się zająć kwestiami rozgraniczeń w majątkach panów śląskich, którzy są poddanymi Rzeczpospolitej. Czyli ma odgórnie arbitralnie przyklepać pruskie rabunki w tych dobrach i pokrzywdzonych przez ten dekret ludzi jakoś uciszyć. Motywacja jest ta sama. Ja zaś nie mogę w tym miejscu nie przypomnieć ludzi, którzy po zajumaniu przez Tuska drugiego filara emerytur filozofowali na temat dojrzałości politycznej tego kroku i konieczności jego przeprowadzenia. Niektórzy nawet zarzucali Tuskowi, że zrobił to za późno.
Król jegomość cały składa się z życzliwości, łagodności, dobroci i rozsądku. Całą zaś odpowiedzialność za to co się wydarzyło w kraju składa na stan rycerski i niesforną izbę, która miast zajmować się poważnymi sprawami, gardłuje i wrzeszczy przez szereg tygodni, marnując całkiem czas.
Zastanawiałem się dlaczego akurat te, a nie inne „dokumenta” przysposobił dla nas ksiądz Marian Tokarzewski? Myślę, że uczynił to po to, żebyśmy nie dawali posłuchu tak zwanym dobrym doradcom i różnym „nauczycielom życia”. To się bowiem zwykle źle i ponuro kończy. Jak ktoś ma wobec nas złe zamiary, a zarówno imperatorowa, jak i król w Prusiech takowe mieli, to myśli przede wszystkim o kosztach własnych. Nie porywa się lekkomyślnie z pieniędzmi i armią na przeciwnika, nawet słabego. On go usiłuje osłabić jeszcze bardziej i doprowadzić do tego, by udusił się własnymi rękami. I to się właśnie przytrafiło Polakom w stuleciu XVIII. Tlen zaś doprowadzany do płuc i mózgu był odcinany etapami, ale bardzo konsekwentnie. Każda zaś taka operacja oznaczona była pieczątką – dla dobra państwa i narodu. Ludzie zaś, którzy tę operację na miejscu przeprowadzali, przeszli bardzo swoistą ewolucję. Trudno bowiem przypuścić, by od razu byli takimi swołoczami, jak to się okazało na koniec. Oni po prostu wierzyli w racjonalne rozwiązania. Te zaś mają zawsze jedną wadę – najważniejszym ich punktem jest troska o życie i bezpieczeństwo osobiste. Z tym wiąże się zawsze polityczny racjonalizm. I nikt w Polszcze całej nie zadał sobie trudu, by zbadać, przyjmując punkt widzenia wrogów – czy to rosyjski czy to pruski – jak ta racjonalność działań wyglądałaby z tamtej strony. Spieszę więc donieść, że ani rosyjskie ani pruskie działania wobec Polski nie nosiły żadnych znamion racjonalizmu i dojrzałości politycznej. Ryzyko zaś z nimi związane było ogromne. Fryderyk większą cześć życia spędził w siodle i w polu bez przerwy ryzykując. Katarzyna zaś musiała się liczyć, co dzień właściwie, że jej piękne życie zostanie przerwane gwałtownie i nagle, po wypiciu lub zjedzeniu czegoś smacznego. Trosk tych nie miał Stanisław August Poniatowski, albowiem on swoją egzystencję opierał na racjonalnych gwarancjach. I to nam właśnie chce, poprzez opublikowane dokumenty, powiedzieć ksiądz Marian Tokarzewski. Czym się kończy korzystanie z gwarancji mówiliśmy tu już nie raz, ale dobrze jest to od czasu do czasu przypomnieć.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/terror-teodor-jeske-choinski/
Ksiądz Marian Tokarzewski vs kasztelan Jacek Jezierski
Sprzedaż książki księdza Mariana Tokarzewskiego, zatytułowanej „Z kronik klasztoru i kościoła ojców bernardynów w Zasławiu” poprawiła się znacznie po wczorajszym tekście. Zostało już tylko 88 egzemplarzy. Kontynuujemy więc naszą strategię dalej. Zanim jednak przejdę do kolejnych niespodzianek jakie zawiera ta ciekawa publikacja, słów kilka o panice jaka wybuchła w środowisku tak zwanych pisarzy. Oto niedawno mieliśmy tu na tapecie sprawę pana Szewczaka i jego książki o idiotach, gdzie autor wprost stwierdził, iż idioci gromadzą się w sieci i stamtąd emitują swój idiotyzm na cały glob. My, jak rozumiem, jesteśmy z tego uogólnienia wyłączeni i pan Szewczak dobrze się zastanowi zanim nazwie mnie idiotą, albowiem ja promuję, nie podlegające krytyce pod żadnym względem pisma księdza Mariana Tokarzewskiego. Co innego pisarze sławniejsi ode mnie. Oto niejaki Ćwiek i niejaki Chmielarz, sławni na całą Polskę autorzy kryminałów, postanowili, ich motywy zaraz omówię, umieszczać fragmenty swoich powieści w sieci, zupełnie za darmo. To niezwykłe z kilku względów. Oto link do tej deklaracji
https://www.onet.pl/?utm_source=poczta.wp.pl_viasg_kultura&utm_medium=referal&utm_campaign=leo_automatic&srcc=ucs&pid=076b5c67-3793-4c0f-aadc-60a81de94b6f&sid=bf78661f-61f7-40de-becc-94f65255b9ae&utm_v=2
Zwróćmy uwagę co oni mówią. Oto teraz powieść nie musi mieć już korekty i jej powstanie nie wiąże się ze żmudnym zbieraniem materiałów. Jeśli weźmiemy do ręki dowolną książkę jednego albo drugiego, wydają przed złożeniem powyższego oświadczenia, widzimy, że tam także nie było korekty, ani żmudnego zbierania materiałów. Opowieści zaś o tych przygodach służą wyłącznie podniesieniu znaczenia autorów, które leci na łeb. Dlaczego? Bo jest wirus. I on powoduje, że grupa wiernych czytelników, rozproszyła się nagle. Czy ze strachu? Nie sądzę. Po prostu księgarnie są zamknięte, w Biedronce leży Żulczyk, który ma lepsze plecy i lepsze dojścia, a reszta musi sobie jakoś radzić. No i ci dwa wpadli na pomysł, że sprzedaż internetowej tłuszczy pomyj na chochle, to świetny sposób na promocję. Każdy codziennie może sobie przyjść do jednego czy drugiego i oni, najpierw rozbiją dnem warząchwi, zamarzniętą w wiaderku breję, a potem każdy dostanie swoją porcję pyszności. Ci zaś, którzy najwierniej będą patrzeć im w oczy, otrzymają w nagrodę ogryzek wyciągnięty gdzieś z dna. Dlaczego ja jestem taki okrutny? Oto powody:
https://www.facebook.com/wojciechchmielarz.pisarz/posts/1321872568005112?__tn__=K-R
https://www.facebook.com/notes/jakub-%C4%87wiek-dos%C5%82ownie/troch%C4%99-kultury-wip/2893853237371913/
Dlaczego ja tych nieszczęśników łączę z księdzem Marianem Tokarzewskim i kasztelanem łukowskim Jackiem Jezierskim? Po części dlatego, żeby wymusić na Was kupno wszystkich egzemplarzy książki księdza Mariana. Nie jest to jednak jedyny powód. Ksiądz Marian opublikował w swojej książce zaskakująco dużo mów sejmowych kasztelana Jezierskiego. To nie jest z pewnością bez znaczenia, albowiem człowiek ten, znany zapewne wielu, był postacią szczególną. Dzisiaj można by go nazwać aferzystą, kombinatorem, no i zdrajcą, ale byliby i tacy, którzy powiedzieliby, że kasztelan Jacek miał szczere intencje, ale okoliczności mu nie sprzyjały. Ja dostrzegam pewne podobieństwo pomiędzy postawą wielu publicystów, autorów i polityków, a postawą kasztelana Jezierskiego.
Z czego znany jest kasztelan Jacek? Najczęściej podnoszonym jego osiągnięciem jest budowa i otwarcie burdelu przy Bednarskiej. Normalnie poseł na sejm, postać znana i rozpoznawana, otworzył sobie taki oto biznes. On miał w ogóle rękę do interesów. Nie sposób jednak dziś stwierdzić kto udzielał mu kredytu. Historyków to nie interesuje, podkreślają oni bowiem zawsze jedynie niezwykłą obrotność kasztelana Jacka, co miało wynikać z jego osobistych zalet i smykałki do robienia pieniędzy. Jak wiemy, to są takie mitologie, budowane wokół wyróżniających się in plus albo in minus ludzi. Nie sposób prowadzić inwestycji bez kredytu i pytanie o to kto kredytuje, zawsze musi paść. W tym wypadku nie padło nigdy. Mamy za to mnóstwo anegdot o tym burdelu, który w zasadzie nie był burdelem, ale domem schadzek połączonym z pokojami kąpielowymi. Przychodziły tam zakochane pary, które nie mogły oficjalnie spotykać się na mieście i wynajmowały sobie łazienkę z wanną oraz czystą bielizną. Z czasem kasztelan łukowski zatrudnił tam jeszcze profesjonalną obsługę, czyli różne frywolne dziewczęta i wtedy jego rekreacyjny ośrodek rzeczywiście nabrał cech lupanaru.
Jako poseł Jacek Jezierski uchodził początkowo za zwolennika reform. Inwestował w przemysł, uruchomił fabrykę kos, miał jakieś przedsiębiorstwa w staropolskim okręgu przemysłowym i był związany z Czartoryskimi. Do tego jeszcze gardłował przeciwko Radzie Nieustającej, o czym zawiadamia nas ksiądz Marian Tokarzewski. Kiedy jednak przyjrzymy się bliżej treści mów sejmowych zauważymy, że pełne są one zachwytów nad polityką króla Prus. To jest ciekawe, albowiem ja sam podnoszę tu często podobne kwestie. Uważam do tego, że jest to ważny probierz szczerości intencji. To znaczy przesunięcie propruskich sympatii o jedną czy dwie jednostki na tej skali, oznacza już jawną zdradę. Niestety słabo na początku widoczną, albowiem osiągnięcia pruskie w dziedzinie polityki i militariów bardzo panom posłom i całemu stanowi szlacheckiemu imponowały. To nie wszystko jednak, bo nasz biznesmen był także ulubieńcem Repnina i uczestniczył we wszystkich w zasadzie eventach prowadzących wprost do rozbioru Polski. Wydarzenia te, wspominane i dziś, zyskują w owych wspominkach nowe znaczenia. I tak konfederacja radomska, zawiązana pod osłona wojsk carskich uważana jest przez niektórych za próbę ocalenia wiary katolickiej w Polsce. Nasz bohater był rzecz jasna jej członkiem, potem zaś podpisywał papiery rozbiorowe. Przykładanie dzisiejszych miar politycznych do jego postępków, a także od wydarzeń, w których uczestniczył jest wielką pokusą, ale niestety mąci ludziom w głowie. Istotnym bowiem momentem w całej działalności posłów i publicystów działających od czasu wstąpienia na tron Stanisława Augusta Poniatowskiego, do czasu likwidacji państwa, jest promocja obcych doktryn politycznych i wprzęganie w nie rodzimych elementów. To może jest zbyt trudne do zrozumienia, ale przypomnijmy sobie list carycy Katarzyny do papieża, w którym pisze ona, że będzie stała na straży właściwego interpretowania doktryny katolickiej przez jezuitów znajdujących się w jej państwie. Jak już sobie to przypomnimy, to może coś nam zaświta.
Może jeszcze to uproszczę – doktryna moskiewska zabierała się i nadal zabiera za widowiskową obronę Kościoła Powszechnego przed zakusami kosmopolitów i reformatorów. Prusy zaś, z czym mamy do czynienia również dzisiaj, owych reformatorów ze wszystkich sił popierały. Kasztelan Jacek zaś stał na skrzyżowaniu tych traktów i dyrygował ruchem, pobierając od przejeżdżających różne opłaty. I był całkowicie przekonany, że czyni dobrze. Nawet jak składał podpis pod traktatem rozbiorowym. Żeby było śmieszniej, zapisał się później do konfederacji sejmu wielkiego, której to nazwy, wybaczcie, nie napiszę wielkimi literami. I nikt mu nie powiedział – won! To jest zaskakujące, ale moim zdaniem wskazuje na jedno – bez stworzenia jakiegoś laboratorium różnicowania doktryn, nie mamy się co zabierać za politykę. Każda zaś postać jaką napotkamy, składająca deklaracje dotyczące organizacji państwa, będzie miała w kieszeni listy uwierzytelniające z jednej albo drugiej stolicy. I nie da sobie ona wytłumaczyć, że to jest degradacja. Nie pozwoli na to, albowiem w świecie niedojrzałych polityków i niedojrzałych doktryn, a także demosu, całkowicie pozbawionego struktury i wyglądającego jak świeżo otwarty kubeczek z serkiem homogenizowanym, najważniejszą kwestią są deklaracje. Im głośniejsze tym lepiej. Najlepiej zaś by były poparte jakimiś widomymi atrybutami, które rozwieją wątpliwości co do składającego je osobnika. Kasztelan Jacek miał tych atrybutów nieprzebrane mnóstwo. Był żywym przykładem Polaka, któremu się udało. Takiego co to nie narzeka, ale bierze sprawy w swoje ręce, radzi sobie w życiu i zawsze wie co powiedzieć. Dla wielu, nawet dziś, kasztelan Jacek byłby wzorem do naśladowania. I wielu wzdycha tęsknie do takich wzorów. Dlaczego ich nie ma? Otóż dlatego, że cały obszar gospodarki jest dziś podzielony na sektory, bardzo ściśle kontrolowane. Żaden kasztelan, czy to z Łukowa, czy to Garwolina, nie może sobie ot, tak po prostu otworzyć burdelu w Warszawie. Są jednak inne sposoby, by robić wrażenie rzutkiego biznesmena zainteresowanego szczerze losem kraju – na przykład muszka. Ona jest tania, wygodna w użyciu i nie wymaga dodatkowych komentarzy. Jak ktoś ma muszkę, od razu wiadomo kim jest.
Co jednak kiedy lud takiego nie posłucha? No, dziś to w zasadzie niemożliwe, bo sposoby zarządzania demosem weszły w nową fazę, o czym przekonują nas pisarze Ćwiek i Chmielarz. Wszyscy słuchają. Inaczej było w XVIII wieku. Lud herbowy, choć zmanipulowany i poddany dzikiej obróbce, miał jednak jakieś odruchy. Kiedy nie były one na rękę szlachetnym obrońcom jednej czy drugiej doktryny, ci się na ten lud obrażali i zawiązywali jakieś nowe sojusze, albo po prostu podpisywali traktaty rozbiorowe – dla dobra narodu rzecz jasna.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/
Cudowny Obraz Matki Bożej Zasławskiej a sprzedaż książek
Prócz polityki, ksiądz Marian Tokarzewski, zajmuje się w swoich zapiskach z Zasławia, także innymi istotnymi kwestiami. Przypomina na przykład cudowny obraz Matki Bożej, który dla Zasławia ufundował książę Janusz Zasławski po swoim nawróceniu. On także rozpoczął budowę kościoła i klasztoru. Obraz przetrwał w Zasławiu do roku 1648, kiedy to, wraz z braćmi uciekającymi przed Chmielnickim, został wywieziony do Rzeszowa. Tam w wielkim zapomnieniu przeleżał ponad sto lat, zanim odnalazł go ojciec Benedykta Kotwickiego, późniejszego zakonnika, który na cześć Matki Bożej Zasławskiej napisał kilka pieśni. Rodziciel Benedykta został cudownie uzdrowiony, dzięki wstawiennictwu Matki Bożej, a teksty tych pieśni, są całkiem zapomniane. Nikt ich nie wykonuje, a to z tego względu, że i obrazu cudownego już nie ma, i klasztor w Zasławiu został zamieniony na więzienie. Co się stało z obrazem, nikt nie wie. Prawdopodobnie został zniszczony w roku 1943, przez z UPA, której żołnierze splądrowali klasztor i spalili kościół. Jedyne co zostało po Matce Bożej Zasławskiej, to te pieśni Benedykta Kotwickiego, które przytacza ksiądz Marian Tokarzewski.
Ja może zaprezentuję kilka fragmentów
Panno co w Obrazie
Zasławskim, z złym razie
bronisz od zginienia
przyjmij nasze pienia
Oddalasz choroby
zamykając groby
nas pragnące żwawie
dając czas poprawie
Oddal głód, mór, wojnę
daj czasy spokojne
od ognia i wody
broń od złej przygody
Spokojne sumienie
grzechów odpuszczenie
niech Twoja przyczyna
uprosi u syna
A teraz fragmenty innej pieśni
Niebios Pani, której ani świat ani nieba
cudów, darów, wziąć wymiarów zmogą jak trzeba,
lustra Twojej opieki
nad nami w każde wieki
w niepamięci, przez złe chęci
nic nie zagrzeba
Ale nieba gdzie potrzeba, co cudów dary
więc wskrzesają, rozrzucają ludziom bez miary
kiedy ludzka szwankuje
siła i potrzebuje
tej pomocy, w swej niemocy
dla wsparcia wiary
Pieśni jest więcej, ale ja się zatrzymam na tym ostatnim fragmencie. Mam bowiem w związku z nim kilka gorzkich refleksji. Wiążą się one także z treściami zawartymi w II tomie Baśni socjalistycznej. Oto, zdarzyło się, że drukarnia braci Paulinów w Częstochowie, przestała przynosić dochód i wszystko zaczęło się sypać. Nikt nie znał sposobu na naprawienie sytuacji, a modlitwy do Matki Bożej Częstochowskiej, były może wznoszone, ale zapewne w innych jakichś intencjach, bo kto by się przejmował takimi drobiazgami, jak dystrybucja książek. Przecież to są rzeczy nieistotne z punktu widzenia wieczności oraz spraw naprawdę ważnych – choroby, braku pieniędzy, ślubu córki, której trzeba wyjednać przychylność. Książki, a jeszcze do tego książki religijne, to sprawa trzeciorzędna, albowiem lud i tak będzie się modlił, a działalność wydawniczą można komuś wydzierżawić. Komu? Jakiemuś żydowi, to chyba jasne. Jeśli idzie o wydawnictwo Paulinów, to sprawą zajęła się rodzina Konów. Od razu wszystkim się poprawiło. Zakonnicy mieli problem z głowy, bo nie musieli zajmować się sprawami, które przerastały ich od strony technicznej, a być może także i merytorycznej. Lud ciągnący do cudownego obrazu był zadowolony, bo książeczki z pobożnymi napomnieniami potaniały, a do tego były jakościowo lepsze i dłużej można je było nosić w kieszeni wraz z kluczami do spiżarni, monetami, scyzorykiem i wszelkim śmieciem. Dzierżawcy odnotowywali stały wzrost sprzedaży, albowiem – jako fachowcy dysponujący nie tylko zapleczem technicznym, ale także kanałem dystrybucji, który ojcowie Paulini oddali za bezdurno, nie musieli nic robić. Wystarczyło lekko pogonić grafików od okładek i robota szła w najlepsze przynosząc krociowe zyski. Ponadto dzierżawcy mieli jeszcze jedną ważną przewagę nad wydawcami w habitach. Otóż oni nie stawiali odbiorcy żadnych wymagań. On miał kupować, a kupując uspokajać swoje sumienie. Nic więcej nie było dzierżawcy potrzebne. Zakonnicy zaś, nie dość, że nie potrafili rozwinąć sprzedaży, ani podnieść jakości, to jeszcze – sprzedając swoje wydawnictwa – stawiali ludowi wymagania, którym ten nie mógł sprostać, albowiem nie po to przychodził do cudownego obrazu, by od niego wymagano, ale by samemu wymagać.
I myślę sobie, że ta sytuacja, choć minęło już wiele czasu, jest ciągle świeża. Oto, żeby sprzedawać na przyzwoitym poziomie wydawnictwa katolickie, nie wystarczy mieć imprimatur, trzeba je jeszcze wydzierżawić jakiemuś żydowi. Dopiero wtedy odbiorca poczuje się doceniony i dobrze rozumiany. Jego emocje zaś będą właściwie stymulowane. Dopiero wtedy rozsupła mieszek i sypnie groszem, na książki i publikacje podtrzymujące jego wiarę. Nie wcześniej.
Jeśli odniósł bym powyższe rozważania do siebie, musiałbym przyznać, że albo jestem idiotą, albo jestem idiotą. Trzeciej możliwości nie ma. Znając powyższe zależności, jak głupi wydałem kilka książek poświęconych historii Kościoła, w tym jedną, której autorem jest biskup. A do tego jeszcze komiksy. Nie mam imprimatur i nie należę do rodziny Konów. Na co ja do ciężkiej cholery liczyłem? Że to sprzedam? Przyznam ze skruchą, że nie wiem na co liczyłem. Od wczoraj liczę na cudowny, choć zaginiony obraz Matki Bożej Zasławskiej.
Więc o Pani, gdy stroskani znikąd ratunku
nie znajdziemy, Ty, prosimy wyrwij z frasunku,
daj poznać, Twą przyczyną
za nami jak u Syna
jest wielkiego, statecznego
zawsze szacunku
Ponieważ jednak jakieś resztki pomyślunku w mojej głowie pozostały, postanowiłem podjąć desperacką próbę zdobycia stypendium Ministerstwa Kultury. Zorientowałem się bowiem, że linkowani tu przeze mnie ostatnio twórcy, którzy odczytują przed kamerami fragmenty swojej prozy, albo piszą ją „na bieżąco”, wrzucając do internetu, nie są bynajmniej altruistami. Nie zachowują się jak ja przez dziesięć lat, głupek i frajer, za darmo stymulujący emocje odbiorców, a do tego usiłujący jeszcze wciskać im całkiem niepotrzebne i nudne książki. Oni wszyscy złożyli wnioski o stypendium ministra, które jest przyznawana w związku z zarazą. Chodzi o to, żeby wybitni pisarze nie pozostawili ludu, bez pociechy duchowej, żeby im czytali do snu i uspokajali w ten sposób skołatane nerwy kulturalniejszej części naszego społeczeństwa. No i oni wszyscy to stypendium dostali, o czym mogliśmy się przekonać naocznie i nausznie.
Wniosek o stypendium jest dostępny na stronie Ministerstwa Kultury, więc go wczoraj wypełniłem i wysłałem. Napisałem o swoich osiągnięciach, o blogu, prawym górnym rogu, konferencjach LUL i sławnych profesorach z Polski i zagranicy, którzy na tych konferencjach bywają. Podkreśliłem, że nie mogą się one odbywać ze względu na pandemię, co jest trochę wkurzające. Dołączyłem też portfolio, czyli trzy opowiadania z I tomu Baśni polskich i okładki książek, a także komiksów.
Czekamy na efekt. Myślę, że może być ciekawie. Pierwszy raz coś takiego zrobiłem, to znaczy pierwszy raz poszedłem po prośbie, w dodatku nie do Matki Bożej, a do organizacji jawnie socjalistycznej. Mam na tę okoliczność nawet wierszyk. Napisał go wybitny poeta, Tadeusz Żeleński Boy
Niekże to syćkie pierony zatrzasnom
Wybrał się dziadek aż pod Góre Jasnom
Myślał, że grosik uzbira, tymczasem
Wrócił ciupasem…
Czekamy.
Tymczasem na rynku książki zrobił się ruch, albowiem The Times uznał powieść Szczepana Twardocha za wybitną. Od razu podniosły się pochwalne pienia, wśród których wyróżnia się głos prof. Cenckiewicza, Igora Jankego i Cezarego Gmyza. To jest wprost nie do uwierzenia. Wystarczyła wzmianka w The Times i Twardoch znów stał się pisarzem prawicowym, a do tego polskim patriotą! I nikt nie ma grama przyzwoitości, żeby zapytać go, po co on, jeszcze pół roku temu, wypisywał te wszystkie brednie, które tu omawialiśmy? Ja ten fenomen potrafię łatwo wytłumaczyć. Twardoch jest jak to wydawnictwo Paulinów przed wydzierżawieniem go przez Kona, tyle, że mechanizm działa w drugą stronę. On ma wszelkie certyfikaty potrzebne do sprzedaży, a polska prawica, obóz patriotyczny, PiS, jak zwał tak zwał, może go wydzierżawić albo nie, za opłatą i używać zgodnie z przeznaczeniem. To znaczy nakazać mu emitowanie paszczą dźwięków, które akurat są obozowi rządzącemu i jego publicystom potrzebne i przydatne. Ostatnio chyba, o ile się nie mylę, bronił tych biednych nauczycielek, wrobionych w lekcje telewizyjne. Był prawie tak dobry jak Toyah. Co z tego, że droższy. To nie ma znaczenia, bo Twardoch ma uwierzytelnienia, a Toyah nie ma. I już. Proste? Jak włos Mongoła.
Bardzo dziękuję za uwagę.
Aha, jeszcze linki
https://twitter.com/Cenckiewicz/status/1247873698650095617?s=19
O naśladowaniu Chrystusa albo skrzywienie optyki
Zdumiewające jest to, jak wielu ludzi wzrusza się, albo wręcz zachwyca wyobrażeniami męki Chrystusa, namalowanymi na deskach, płótnach i murach, a jednocześnie neguje sam fakt tej męki, albo ją lekceważy. Wszyscy ci ludzie, i nie ma od tego wyjątków, należą do grupy, którą umownie, ale bardzo wyraziście, określamy, jako ludzi kultury. Ja sam znam wiele takich osób. Jedno trzeba im oddać, do niedawna, a pisząc to mam na myśli mniej więcej dekadę, oni się z tą swoją skrzywioną optyką nie obnosili. Od dekady mniej więcej jest inaczej. Postawa „ludzi kultury” staje się coraz bardziej nachalna i ta dwoistość w postrzeganiu najważniejszego wydarzenia w dziejach, widoczna jest coraz bardziej i coraz częściej. Nie zdarzyło się jednak, by ktoś to kiedykolwiek skomentował. Jestem pierwszy.
Moim zdaniem ma to wymiar komiczny, a jednocześnie literacki. Nadaje się świetnie na cykl esejów, opowiadania, a może nawet scenariusz, z jakimś bardzo głębokim i tragicznym zakończeniem. Ja wiem, że podobne próby były podejmowane, ale w rejestrach, które można nazwać obyczajowymi . To znaczy ludzie szydzący jawnie z choinki czy baranka wielkanocnego mogą sami zostać wyszydzeni. I ma to uzasadnienie, ale jest płytkie. Tu mamy coś innego. Nikt bowiem nie wyobraża sobie przecież, że ktoś, na przykład prof. Mikołejko, albo Żakowski, wejdą nagle do muzeum narodowego, do działu rzeźby średniowiecznej i zaczną rozprawiać się za pomocą siekiery Fiskarsa, ze stojącymi tam świętymi figurami. To jest nie do pomyślenia. No, ale spróbujmy. Jeśli konsekwencja w myślach, słowach i czynach miałaby jakiekolwiek znaczenie, taki wandal, mógłby odpowiedzieć – ale co co wam chodzi? To przecież wszystko nieprawda. Jezus nie istniał, a jeśli istniał, to z pewnością nie był bogiem. Ukrzyżowanie go, to bujda na resorach, nie ma więc potrzeby, by trzymać te wszystkie śmieci w tak dobrym, pod względem handlowej lokalizacji miejscu. I byłoby to ze wszech miar logiczne, słuszne, a także byłaby to naturalna konsekwencja poglądów Mikołejki i Żakowskiego. Oni tego jednak nie czynią. Oni nie wierzą w mękę Chrystusa, naukę Kościoła i jego tradycję, ale przez obrazami i rzeźbami w muzeum pochylają głowy z szacunkiem, a prócz tego pewnie, nie mając zielonego o tych sprawach pojęcia, wygłaszają na ich temat różne opinie. Odpowiedź – bo to durnie – jest pewnie w jakiś sposób zadowalająca, ale my musimy poszukać innej. Zrobimy to trochę po omacku, bo ja się nie czuję kompetentny, by jakoś szczególnie głęboko filozofować. Jest jednak Wielki Piątek, dzień szczególny i chyba będzie mi to wybaczone. Postawmy jeszcze raz pytanie – dlaczego ateiści i wrogowie chrześcijaństwa, chodzą do muzeum i nie znając się wcale na sprawach, na które należy tam zwracać uwagę, chylą głowy przed wyobrażeniami postaci i sytuacji opisanych w Biblii? Czynią to, albowiem wiedzą, że muzeum to skład trofeów wojennych. Oni zaś uważają, że pokazanie się tam jest w dobrym tonie, ponieważ czują się żołnierzami w wojnie kulturowej, którą instytucje świeckie i pogańskie prowadzą z Kościołem, od samego początku właściwie. Ten powód nie może być rzecz jasna eksponowany, bo w muzeum, prócz ateistów, żydów i aspirujących wariatek, są także katolicy. Oni są również poza muzeum i zbyt gwałtowne demonstrowanie omawianego tu sukcesu, może zakończyć się tragicznie dla niektórych. Pozostaje więc dyskusja na inne tematy, które są parawanem, dla wspomnianego triumfu. Chodzi o jakość warsztatu – to jest wersja dla wariatek z dyplomami – geniusz artysty, walory estetyczne i temu podobne głupstwa. Jest też jeszcze inna wykładnia, o której tu piszemy często – zawartość ekspozycji muzealnych i szum wokół nich to gwarancja koniunktur na rynku przedmiotów bezwartościowych, na których dokonuje się miliardowych przekrętów. Człowiek, który zachwyca się obrazem Caravaggia zatytułowanym „Zdjęcie z krzyża”, a jednocześnie neguje fakt męki Chrystusa i na jej wspomnienie nie roni łzy, nie popada w zadumę, ale uśmiecha się głupkowato i opowiada jakieś żarty, jest elementem gry rynkowej. Bardzo w dodatku poważnej. Tym poważniejszej, im mniej z niej rozumie i im wyżej ceni siebie, swoją postawę i przydatność dla tej sfery, która zwykle nazywa się „sferą kultury”.
Przedmioty w muzeum zostały pozbawione kontekstu religijnego, nie dlatego, że są ważne i piękne same przez się. To jest złudzenie, a sztuka nie jest cenniejsza niż złoto. Zapytacie jakiegoś żydowskiego maklera z Nowego Jorku, to on wam odpowie na tę kwestie w sposób charakterystyczny i na pewno wiążący. Przedmioty te są cenne, bo bez nich nie byłoby spekulacji. Ich jakość nie może być omawiana w kontekstach, w jakich mógłby rozprawiać o nich artysta, bo nikt nie ma dziś pojęcia z jakimi problemami zmagał się człowiek, który je zrobił. Można więc tylko teoretyzować, a to znaczy, tak pieprzyć trzy po trzy para piętnaście, żeby zrobić na kimś dobre wrażenie. Ja to wiem na pewno, bo nie raz takie pieprzenie słyszałem. Jakość i wartość tych przedmiotów mogą być omawiane tylko, jeśli umieści się je w jakiejś tradycji. Wszyscy wiemy jaka to jest tradycja i jakie motywy kierowały ludźmi, którzy kazali te rzeczy wykonać i zapłacili za to niemałe pieniądze. Tego się ukryć nie da. Nie da się też schować tych przedmiotów, choć wiele z nich, na pewno pozostaje w ukryciu. To bowiem spowoduje, że spekulacje przestaną być wiarygodne. Co wobec tego można? Podnosić bez przerwy ich wartość, jednocześnie podkreślając, że nie mają one już nic wspólnego z tradycją, która je zrodziła. To jest zadanie karkołomne, ale tym właśnie zajmują się „ludzie kultury”. Taka jest ich misja.
Jest jeszcze jedna kwestia. Jeśli nie liczyć artefaktów pogańskich, których nagromadzenie w muzeach jest po prostu wyrazem triumfu imperiów nad słabszymi i mniej dynamicznymi cywilizacjami, tradycja chrześcijańska jako jedyna stworzyła system kształcenia, produkcji i dystrybucji przedmiotów kultu uznawanych za sztukę. Przedmiotów, których jakość, nierozerwalnie połączona była z wiarą, a do tego jeszcze układających się w hierarchie, trendy, tradycje. Jeśli mamy szkołę, która jest jednocześnie warsztatem, gdzie uczą praktycznych bardzo rzeczy, rynek i świątynię, to mamy w zasadzie wszystko, co jest potrzebne do kreowania nie tylko potrzeb, zwanych duchowymi, ale także ogromnych pieniędzy. Pokusa by to przerwać i ukraść, zamienić konteksty i zamiast wiernych w kościele, podejmować wycieczki niczego nie rozumiejących gamoni w muzeum, jest wielka. I ona zamieniła się w ciało na naszych oczach. Najpełniejszym jej wyrazem i najbardziej jaskrawą demaskacją są ludzie ekscytujący się wyobrażeniami męki Chrystusa, lekceważący jednocześnie sam fakt śmierci na krzyżu i wszystkie jego konteksty, z tymi najważniejszymi – osobistymi, ważnymi dla każdego katolika – na czele.
Życzę wszystkim zdrowych, pogodnych, szczęśliwych świąt Wielkiej Nocy. Jutro tekst będzie normalnie, w niedzielę przerwa, a w poniedziałek zaczynamy od nowa.
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Lubie teksty tego Pana
OdpowiedzUsuń