OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Obchody 10. rocznicy zamachu w Smoleńsku

Wszyscy lecimy w Tupolewie


Dobrze się stało, że w cieniu około-epidemicznych obostrzeń nie doczekaliśmy się znaczącej fety dziesiątej rocznicy katastrofy prezydenckiego Tu-154. Choćby dlatego, że na dziesięć lat po tym wydarzeniu ciągle nie jesteśmy w stanie rozmawiać o nim w cywilizowany sposób.

Szkoda, gdyż taki dyskurs miałby dla naszego społeczeństwa właściwości wysoce terapeutyczne. Tymczasem zamiast wymiany poglądów mamy z jednej strony wulgarny rechot w rodzaju prostackiego skeczu Stuhra juniora, z drugiej zaś parareligijny kult z własną mitologią, świętymi a nawet kapliczkami. Pamięć została rozmyta i zmieniona w tragifarsę.

Warto jednak spróbować porozmawiać, bo Smoleńsk jest dla nas ważny. Choćby dlatego, że zdeterminował naszą politykę na dekadę. Podzielił scenę na dwa zwaśnione na śmierć i życie obozy:
PiS i anty-PiS. Rozpoczął wojnę. A gdy świszczą kule (na szczęście jak dotąd w jedynie w przenośni) nie ma miejsca na spokój, umiar, rozsądek. Są tylko emocje, i to wyłącznie negatywne: pogarda i nienawiść. W przewrotny sposób wszyscy staliśmy się więc ofiarami katastrofy smoleńskiej. I jej zakładnikami.
Katastrofa smoleńska nie nauczyła nas zbyt wiele.

Po dziesięciu latach wciąż żyjemy w państwie z dykty, gdzie procedury są tylko pustym hasłem a prawo stosowane jest wyłącznie gdy jest to na rękę władzy. Samo prawo jest też marnej próby. Pełne wewnętrznych sprzeczności, uchwalane nocą, bezrefleksyjnie i na szybko, podpisywane na kolnie przez bezwolnego Prezydenta. Zresztą jakiego prawa i jakich procedur oczekiwać po państwie gdzie nie rządzą konstytucyjne organy, państwie sterowanym z tylnego siedzenia przez szefa jednej z partii?

Tą słabość bezwzględnie obnażył pierwszy poważniejszy kryzys. Około-epidemiczna histeria pozwoliła rządzącym rozwinąć skrzydła. Zakazy i nakazy wydawane bez wyraźnej podstawy prawnej, często przez nieuprawnione do tego organy. Sprzeczne pomysły i sygnały. Wariacka legislacja pełna prawnych bubli i anty-obywatelskich obostrzeń. Tracza kryzysowa tak dziurawa, że tuż po jej uchwaleniu trzeba było natychmiast przygotować kolejną. I tak dalej, i tak dalej...

Po dziesięciu latach od katastrofy smoleńskiej okazuje się, że wszyscy jesteśmy wewnątrz wielkiego Tupolewa. Samolot lata to tu to tam, w nieznanym nikomu kierunku. Załoga ignoruje wszelkie procedury i polecania wierzy kontroli lotów. Pilotuje nas kapitan, lecz realne polecenia wydaje jeden z pasażerów – stary zgorzkniały człowiek otoczony garstką klakierów. Nie wiemy gdzie lecimy i czy lecimy gdziekolwiek. Co jakiś czas samolot trafia na turbulencje, na szczęście jak dotąd łagodne. Czasami lekko przerywa jeden silnik. Nic poważnego.

Czas zabijamy kłócąc się ze współpasażerami. Dyskretnie naprowadzani sugestiami pasażerów pierwszej klasy podzieliśmy się na dwa obozy. Teraz wzajemnie się nienawidzimy i zwalczmy się na wszystkie możliwe sposoby. Jeśli ktoś nie chce się z nami kłócić (wszędzie jest pełno marud) natychmiast łączymy siły przeciwko niemu. Zabawa jest tak przednia, że determinuje całą naszą uwagę. Pierwsza klasa też się z sobą czubi, ale mniej zaciekle. Co jakiś czas pasażerowie przesiadają się na drugą, zwaśnioną stronę i nikomu to nie wadzi. To pewnie dlatego, że w pierwszej klasie są lepsze drinki i przekąski.

Większość z nas nie pamięta już jak lata się innymi, normalnymi liniami. Nie zważa na drobne nieścisłości, cieszy się lotem. Są jednak tacy, którzy trochę się niepokoją. Wiedząc, że nasz samolot jest już leciwy drżą przy każdej większej turbulencji. Psują humor innym współpasażerom. Raz na jakiś czas ktoś żartuje, że zaraz wylądujemy. Tymczasem bezpiecznego lądowiska nie widać. Wszędzie tylko mgła. Ale przecież nie będziemy lądować we mgle. Prawda. Prawda?


© Przemysław Piasta
10 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.mysl-polska.pl





Lech Kaczyński w Wilnie. Trójwspomnienie


W ciągu 4 lat 16 razy był w Wilnie – tego „rekordu przyjaźni” do dziś nie pobił chyba żaden inny zagraniczny przywódca. Czyżby z Litwą tak trudno się przyjaźnić? A może nasz kraj tak mało znaczy na arenie międzynarodowej, że innym politykom po prostu szkoda czasu na wizyty w Wilnie? Śp. Lecha Kaczyńskiego łączyła z Wilnem i Litwą więź szczególna, o której niejednokrotnie, ale też i niebezpośrednio mówił podczas swoich wizyt. W dekadę tragedii smoleńskiej postanowiliśmy przypomnieć trzy wystąpienia z licznych przemówień i wywiadów, których udzielał podczas każdej wizyty w Wilnie. Dlaczego akurat te?
Otóż budują one pewien obraz stosunku Prezydenta Kaczyńskiego do Litwy i do Polaków na Litwie, których praw tak konsekwentnie bronił, rzec można – do ostatniego dnia. Jednocześnie szukał porozumienia i zbliżenia z Litwinami, wierząc, że możliwa jest odbudowa historycznego braterstwa. W perspektywie ostatnich 5 lat okazało się, że miał rację, ale Kreml musiał mocniej uderzyć, by u litewskich polityków obudziły się propolskie sympatie. 10-15 lat temu grzecznościową otwartość na Małego Rycerza zza miedzy miał Valdas Adamkus. Dziecko bodajże najbardziej antypolskiej epoki na ziemiach litewskich, wychowany w kulcie międzywojennej Litwy, gdzie tak irracjonalnie splatały się sentyment i wrogość wobec wszystkiego, co polskie, na początku XX w. Valdas Adamkus dostrzegł i docenił w ideach oraz działaniach młodszego kolegi szansę dla Litwy. Z racji chociażby wieku zachowywał ostrożność, ale przyjął wyciągniętą dłoń i propozycję wspólnego umacniania pozycji Europy Środkowo-Wschodniej. Na arenie międzynarodowej polityki mogli wyglądać trochę jak bohaterzy znanej powieści Cervantesa, ale okazało się, że zbyt wybiegali nie w przeszłość, tylko w przyszłość.

Pomnikiem tej nowoczesnej, aczkolwiek nieco staroświecko-romantycznej przyjaźni politycznej – nie sojuszu, partnerstwa, a właśnie przyjaźni – może być nowa siedziba Ambasady RP w Wilnie. Na budynku, historycznie zwanym Pałacem Paców, na razie nie uwieczniono w żaden sposób nazwisk Kaczyńskiego i Adamkusa, który pomógł tak załatwić transakcję nabycia tej nieruchomości przez państwo polskie, że litewscy nacjonaliści obudzili się po fakcie i już nie dało się zablokować przejęcia dawnego Domu Kultury Pracowników Łączności przez Rzeczypospolitą. Z polskiej strony także nie brakowało obiekcji, a nawet przeciwników tak potężnej inwestycji (chodziło nie tylko o wykupienie, lecz takżę o renowację z dostosowaniem do potrzeb placówki dyplomatycznej), jednak – jak przyznał sam Lech Kaczyński na uroczystości otwarcia nowej Ambasady – dobrym duchem i orędownikiem tego dzieła była Pierwsza Dama. Maria Helena Kaczyńska z domu Mackiewicz znała i kochała Wilno właśnie z domu, a nie z podręczników dyplomacji...

W pierwszym wspomnieniu z archiwum Wilnoteki zgraliśmy dwa wystąpienia śp. Lecha Kaczyńskiego: pierwsze wygłosił właśnie podczas otwarcia Ambasady w 2007 r., a drugie – rok później w tymże miejscu przy okazji wręczenia pierwszych Kart Polaka (właśnie on podpisał ustawę, powołującą do życia ten dokument). Jak widać, zaledwie półtora roku wystarczyło mu, by nawiązać dobre relacje ze starszym nie tylko wiekiem, ale i „stażem prezydenckim” V. Adamkusem. Natomiast słowa skierowane do rodaków były swoistym orędziem, potwierdzającym, że w odróżnieniu od swoich poprzedników (a jak się okazało, i następców) nie będzie układał się z władzami Litwy ponad interesem i problemami Polaków na Litwie, nie będzie też zamiatał ich spraw pod dywan, tylko postara się załatwić, zniwelować to wszystko, co stawało na drodze realnego zbliżenia Polski i Litwy, co mogło być rozgrywane przez przeciwników tego pojednania.

Robimy dziś coś, czego zwykle się nie robi z materiałem audiowizualnym, czyli udostepniamy widzom unikalne nagrania całościowe, tak jak zostały zarejestrowane przez operatora – z błędami technicznymi i ustawianiem planów. Może trudniej się to ogląda, ale przekazywany jest wierniejszy, bardziej prawdziwy obraz wydarzeń i wypowiedzi z towarzyszącą im interakcją.



Druga wypowiedź przenosi nas już w rok 2010: 11 marca Lech Kaczyński przybywa na uroczyste obchody 20-lecia odzyskania przez Litwę Niepodległości. Od pół roku prezydentem Litwy jest już Dalia Grybauskaitė – spotykali się wcześniej w Warszawie, ale była eurokomisarz wybrała się do Polski dopiero z czwartą wizytą zagraniczną (pierwsza, jak pamiętamy, do Szwecji). Prezydent RP ma wystąpienie w Sejmie Litwy, ale już pojawiła się oficjalna informacja, że pogorszył się stan zdrowia matki prezydenta Kaczyńskiego, w związku z czym zmuszony jest skrócić pobyt na Litwie i wracać do kraju. Ceremonia przyjęcia przez Prezydenta Litwy zostaje przełożona na „najbliższą przyszłość” – Lech Kaczyński obieca Dali Grybauskaitė, że wkrótce nadrobi tę wizytę. Na trybunę historycznej sali Sejmu Litwy wychodzi trochę smutny i zdenerwowany, mówi bez kartki, po zakończeniu żegna się i opuszcza salę. Jest to już drugie jego wystąpienie z tej trybuny, tym razem poparte czteroletnim doświadczeniem relacji z Litwą, wspólnego członkostwa w UE i NATO oraz świadomością, że Grybauskaitė to nie Adamkus. Chyba, jak mawiają nasi południowi bracia-Słowianie: to už se ne vrati...



Prezydent RP dotrzymuje słowa: niespełna miesiąc później, 8 kwietnia tegoż 2010 r., samolot z Lechem Kaczyńskim na pokładzie ląduje w Wilnie. Ostatnia wizyta, ostatnie udane lądowanie. Wizyta nadziei: w Sejmie Litwy ma odbyć się głosowanie nad przyjęciem ustawy, zezwalającej na oryginalną pisownię polskich nazwisk. Czyżby wreszcie jakiś sukces, także Warszawy i Prezydenta RP, jako architekta współpracy z Litwą? W dawnym Pałacu Biskupim, potem Gubernatorskim oficjalne przyjęcie i rozmowy z litewską Żelazną czy też Bursztynową Lady. W trakcie – informacja z Sejmu, że długo oczekiwana ustawa została odrzucona. Polityczny policzek. Takie „podziękowanie” za cztery i pół roku strategicznego partnerstwa, promowania Litwy na arenie lokalnej i międzynarodowej. Za chwilę konferencja prasowa. Nie, żadnych pytań. Briefing. Z perspektywy tego, co się wydarzy dwa dni później – testament polityczny. Wyrażony w słowach, ale też emocjach, przedzierających się na twarz. I te wspólnie snute plany – spotkanie w maju w Warszawie, wspólny udział w obchodach 600-lecia Grunwaldu...



Przepraszamy widzów, nie znających języka litewskiego – wypowiedź Dali Grybauskaitė jest tu charakterystycznym, ale jednak tłem, oficjałką, do której na zakończenie swej wypowiedzi nawiązał także Lech Kaczyński, więc zrezygnowaliśmy z zakłócania tamtej atmosfery tłumaczeniem.

Przyjacielu Litwy i Polaków na Litwie, cześć Twej Pamięci!


© Walenty Wojniłło
10 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.Wilnoteka.lt





Smoleńsk: teoria maskirowki stworzona przez służby?


Jednym z wyjaśnień tego, co stało się w Smoleńsku, jest tzw. teoria maskirowki - żadnego lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. nie było, była to inscenizacja, nie było wypadku. Wiele wskazuje na to, że została ona sprokurowana przez służby, prawdopodobnie rosyjskie, bo kompromituje same badania na temat tragedii smoleńskiej.
Zadziwiające jest, jak wiele osób traktuje tę teorię poważnie. Należy do nich choćby Leszek Misiak, który mówił o tym w wywiadzie pt. "SMOLEŃSK. Co tam się wydarzyło? CO WIEMY?" przeprowadzonym na antenie Mediów Narodowych 29 października 2019 r. (dostępny do obejrzenia tutaj).

Na temat tego, co stało się 10 września 2010 r. wciąż nie wiemy wszystkiego, a nawet wielu rzeczy. Stąd wszelkie hipotezy są dopuszczalne, ale pod pewnymi warunkami. W naukach szczegółowych bazuje się z konieczności zwykle na niepełnych danych, wszystkiego się nie wie, bo nie ma się dostępu do wszystkich informacji, albo po prostu jest ich za dużo. Tworzy się więc modele, które na podstawie częściowych danych tłumaczą rzeczywistość. Nie są one identyczne z rzeczywistością, ale przynoszą nam pewne ważne wyjaśnienia. Modele te, aby były jednak użyteczne, powinny być jak najprostsze, powodujące jak najmniej problemów i budzące najmniej wątpliwości.

Tymczasem teoria maskirowki zakłada taki poziom skomplikowania rzeczywistości, jest tak mało prawdopodobna, że naprawdę trudno traktować ją poważnie i uznawać, że cokolwiek wyjaśnia - raczej zaciemnia i wśród niewtajemniczonych budzi śmiech.

Teoria, że nastąpił wypadek jest prawdopodobna, ale budzi wiele wątpliwości - dlaczego Rosja nie chce oddać wraku, dlaczego od samego początku podawała jedno wyjaśnienie bez większych badań, dlaczego komisja Millera tylko powtarzała "ustalenia" Rosjan, jak to możliwe, żeby samolot rozpadł się na tysiące kawałków, jak to możliwe, że zniszczyła go doszczętnie niewielka brzoza itd.itp.

Teoria, że nastąpił zamach wydaje się bardziej prawdopodobna z tych samych powodów - wyjaśnia wiele wcześniejszych wątpliwości.

Teoria maskirowki zakłada jednak bardzo wiele kolejnych pytań i wątpliwości - skoro nie było wypadku, skoro samolot poleciał na inne lotnisko, to wtajemniczonych musiało być bardzo wielu ludzi, także tutaj w Warszawie, gdzie jest Lech Kaczyński, jak wyjaśnić kwestie trumien, które przyjechały do Polski, przecież niektóre z nich były później otwierane, przecież prokuratura robiła niektórym ofiarom sekcje zwłok. Teoria ta przyjmuje, że wszystkie osoby w tym łańcuchu były w jakimś olbrzymim spisku, który musiałby obejmować w sumie tysiące osób. Jest to tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne dla wielu osób. Zniechęca też w ogóle do spekulowania na temat Smoleńska, odciąga uwagę od poważnych wyjaśnień, kompromituje media, w których się pojawia.

Czy nie jest więc tak, że teoria ta została zaszczepiona przez służby i jest przez nie promowana, a wielu porządnych ludzi ją później powtarza, jako dobre wyjaśnienie? Jest to oczywiście tylko pytanie, a każdy sam musi sobie na nie odpowiedzieć.


© autor(ka) nieznany(a)
10 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.Prawy.pl


Jeżeli podobają Ci się materiały publicystów portalu Prawy.pl wesprzyj budowę Europejskiego Centrum Pomocy Rodzinie im. św. Jana Pawła II poprzez dokonanie wpłaty na konto Fundacji SOS Obrony Poczętego Życia: 32 1140 1010 0000 4777 8600 1001. Pomóż leczyć ciężko chore dzieci.





„Minęło 10 lat, ale kluczowe pytania dotyczące tej tragedii pozostają bez odpowiedzi. Druzgocące”


Minęło 10 lat od katastrofy smoleńskiej. Dla wielu Polaków te wydarzenia to wciąż niezagojona rana. Również w innych krajach pamiętają o wydarzeniach, które na zawsze zmieniło polską historię. - 10 lat po katastrofie smoleńskiej kluczowe pytania dotyczące tej tragedii pozostają bez odpowiedzi, łączymy się w bólu i pamiętamy o tych, którzy zginęli - oświadczył Wadym Prystajko, wicepremier Ukrainy ds. integracji europejskiej i euroatlantyckiej.
– Dziś łączymy się w bólu w związku z wielką stratą polskiego narodu i pamiętamy tych, którzy zginęli w katastrofie samolotu w Smoleńsku. Minęło 10 lat, ale kluczowe pytania dotyczące tej tragedii pozostają bez odpowiedzi. Druzgocące
– napisał Prystajko. Jak dodał, katastrofa smoleńska to „kolejna ciemna karta w stosunkach polsko-rosyjskich”.


Ubolewanie z powodu katastrofy wyraził także szef MSZ Ukrainy Dmytro Kułeba.
– 10 lat temu Polska doświadczyła ogromnej tragedii: w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem zginął polski prezydent Lech Kaczyński, jego małżonka i 94 innych wybitnych ludzi, w tym czołowi przedstawiciele władz i sił zbrojnych. Opłakujemy tę stratę wraz z naszymi polskimi przyjaciółmi i pamiętamy prawdziwych przyjaciół Ukrainy
– napisał na Twitterze minister spraw zagranicznych.


– Ta tragedia do dziś „zawiera nieodkryte karty” - podkreślił z kolei ukraiński wiceminister spraw zagranicznych Wasyl Bodnar w tekście opublikowanym w piątek na portalu Istoryczna Prawda.
– Nie zdziwię się, jeśli nawet szczątki samolotu i pamięć o ofiarach katastrofy smoleńskiej Kreml cynicznie będzie wykorzystywać w swoich politycznych celach
– wskazał.

Odnosząc się do rocznicy zbrodni katyńskiej, Bodnar zaznaczył, że dziś, tak jak wtedy, „Rosja narzuca światu swój fałszywy wizerunek wybawcy i wyzwoliciela”.
I wtedy, i teraz Moskwa jednakowo próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność za dokonane zbrodnie
– dodał.

– Kreml do tej pory stara się wybielić zbrodniarski charakter totalitarnego systemu stalinowskiego i cynicznie szukać usprawiedliwienia tych zabójstw, a rosyjscy propagandyści próbują bluźnierczo "upiększyć" rolę ZSRR w napaści na Polskę i udziale w początku II wojny światowej – napisał wiceszef dyplomacji.
– Katyń to do dziś niezagojona rana. Zabójcy nie zostali ukarani. Co więcej, ich współcześni następcy nadal dokonują zbrodni i pozostają bezkarnymi – podkreślił.

Bodnar oświadczył, że 13 kwietnia, w Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej, Ukraina solidarnie z polskim narodem wspomina zabitych i modli się za nich.

10 kwietnia 2010 r. w katastrofie samolotu Tu-154, wiozącego delegację na uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, zginęło 96 osób, w tym prezydent prof. Lech Kaczyński i jego małżonka Maria, najwyżsi dowódcy wojska i ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski.

Wiosną 1940 r. radzieckie NKWD zgładziło blisko 22 tys. obywateli polskich, w tym 14,5 tys. jeńców wojennych - oficerów służby czynnej i rezerwy, policjantów, funkcjonariuszy straży granicznej, KOP, straży więziennej - z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz 7,3 tys. więźniów aresztowanych w okupowanej przez ZSRR wschodniej części Polski. Jeńców z obozu kozielskiego rozstrzelano w Katyniu, tych ze Starobielska - w Charkowie, natomiast policjantów z Ostaszkowa - w Kalininie (dzisiejszy Twer, pochowani w Miednoje). Egzekucje więźniów przeprowadzano w więzieniach w Mińsku, Kijowie, Charkowie i Chersoniu.


© Polska Agencja Prasowa
10 kwietnia 2020
www.PAP.pl





Ignoramus et ignorabimus


        Mija 10 lat od katastrofy samolotu wiozącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i osoby mu towarzyszące do Katynia, na uroczystości upamiętniające polskich oficerów, zamordowanych tam przez Sowieciarzy w 1940 roku. Samolot runął na ziemię w okolicach lotniska Siewiernoje w Smoleńsku, a miejsce upadku świadczyło o tym, że maszyna nie znajdowała się na osi pasa. Wiadomość o katastrofie podały rankiem telewizja rządowa i telewizja nierządna, ustami pani red. Justyny Pochanke. Na podstawie tych telewizyjnych komunikatów marszałek Sejmu Bronisław Komorowski przejął obowiązki prezydenta, chociaż Jarosław Kaczyński dotarł na miejsce katastrofy dopiero wieczorem i dopiero wtedy rozpoznał wśród ofiar zwłoki prezydenta. Widocznie jednak z przejęciem obowiązków prezydenta nie można było czekać ani chwili dłużej. Dlaczego? Oczywiście tajemnica to wielka, ale pewne światło rzuca na nią okoliczność, że funkcjonariusze wysłani przez pełniącego obowiązki prezydenta Bronisława Komorowskiego do Pałacu Namiestnikowskiego, usiłowali dowiedzieć się, gdzie znajduje się „Aneks” do „Raportu o rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych”. Nawiasem mówiąc, ten „Aneks” pierwotnie miał być opublikowany, podobnie jak sam „Raport”, ale wskutek dokonanej z inicjatywy prezydenta Kaczyńskiego nowelizacji stosownej ustawy, którą następnie strasznie zmasakrował Trybuna Konstytucyjny, odpadła podstawa prawna publikacji „Aneksu” i w rezultacie posiadaczem zawartych w nim informacji został u progu roku wyborczego prezydent Kaczyński. Dał on do zrozumienia, że te informacje zna i nie zawaha się zrobić z nich użytku. W tym celu zwrócił się do pani red. Moniki Olejnik jej pseudonimem operacyjnym „Stokrotka”. Ta na takie dictum dostała spazmów, więc prezydent gwoli zatarcia nieprzyjemnego wrażenia posłał jej bukiet kwiatów, ale kto miał się dowiedzieć, że nie jest bezpiecznie, to się dowiedział. Tedy funkcjonariusze energicznie poszukiwali „Aneksu”, ale dopiero 12 kwietnia wieczorem okazało się, że znajduje się on w sejfie Aleksandra Szczygły, Szefa BBN przy prezydencie Kaczyńskim. On również zginął w tej katastrofie, więc jemu już żadnego rozkazu nie można było wydać. Nie bardzo też wypadało wręczać nominację nowemu szefowi BBN o północy, bo mogłoby to zrodzić pytania o przyczyny takiego pośpiechu, więc pan generał Stanisław Koziej otrzymał ją 13 kwietnia rano i już jako nowy szef Biura sejf otworzył i w ten sposób „Aneks” został odpowiednio zabezpieczony.

        Katastrofa prezydenckiego samolotu i śmierć członków załogi i wszystkich jego pasażerów, w tym również mego przyjaciela Stefana Melaka, wywołała w opinii publicznej ogromny wstrząs. Tłumy zaczęły gromadzić się przed Pałacem Namiestnikowskim, palić znicze i wznosić modły w intencji ofiar. Ten żałobny nastrój udzielił się również przedstawicielom niezależnych mediów głównego nurtu. Resortowa „Stokrotka” podczas rozmowy z Jolantą Kwaśniewską spłakała się do łez, a pamiętamy też z tamtych dni zapuchnięte od płaczu oblicze pana red. Tomasza Lisa. Wkrótce jednak te nastroje uległy radykalnej zmianie.

Znaki zapytania


        Na wieść o katastrofie smoleńskiej – bo taką potoczną nazwę wydarzenie to przyjęło – ludzie zastanawiali się, co mogłoby być jej przyczyną. Od razu zarysowały się dwie szkoły. Pierwsza – że przyczyną katastrofy był sławny „błąd pilota” oraz druga – że przyczyną był zamach. I jedna i druga miała – jak by to powiedział Kukuniek – oprócz plusów dodatnich, również plusy ujemne. Plusy ujemne pierwszej szkoły polegały na tym, że kategoryczne stwierdzenia o „będzie pilota” miały bardzo słabą podstawę faktyczną. Dochodzenie prowadzili bowiem Rosjanie, którzy polskim władzom dostarczali materiał uzyskany z „czarnych skrzynek”, a w dodatku – co najmniej jeden raz oficjalnie zapisy „korygowali”. Plusem ujemnym drugiej szkoły był brak odpowiedzi zarówno na pytanie o modus operandi zamachowca, jak i na to, kto mógł tego zamachu dokonać i w jakim celu.

        Nie były to niestety jedyne wątpliwości, jakie się z tej okazji pojawiły. Przede wszystkim nie było wiadomo, jaki właściwie charakter miała podróż prezydenta do Katynia, a więc – na terytorium Rosji. Czy była to prywatna wycieczka, czy też wizyta oficjalna? Prywatna wycieczka to nie była i to nie tylko ze względu na oficjalny cel tej podróży – uczestniczenie w państwowej uroczystości – ale również dlatego, że prezydent Kaczyński nie podróżował incognito, tylko oficjalnie, w asyście państwowych dygnitarzy; polityków i generalicji. Ale nie była to też wizyta oficjalna, bo w przeciwnym razie na lotnisku Siewiernoje, które, mówiąc nawiasem, było w zasadzie nieczynne, oczekiwaliby prezydenta Kaczyńskiego jacyś dygnitarze rosyjscy i to nie najniższej rangi. Tymczasem nikogo takiego tam nie było i ówczesny rosyjski minister do sytuacji nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, przyleciał tam z Moskwy dopiero po dobrych kilku godzinach. Sprawa ta nie jest wyjaśniona do dzisiaj, chociaż do takiego wyjaśnienia wcale nie było konieczne współdziałanie z Rosjanami.

        Jeszcze większe zdumienie budzi okoliczność, że właściwie do dzisiaj nie wiadomo, kto tę oficjalną podróż polskiego prezydenta na terytorium innego państwa przygotowywał i organizował. Zgodnie z konstytucją powinien to robić rząd, to znaczy – Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Kancelaria Premiera – bo prezydent w zakresie polityki zagranicznej ma kompetencje nader ograniczone; „reprezentuje”, a z kompetencji konkretnych - ratyfikuje i wypowiada umowy międzynarodowe. W pozostałym zakresie za politykę zagraniczną państwa odpowiada rząd. Tymczasem od pierwszej chwili mieliśmy do czynienia z przepychanką, w której MSZ w ogóle umywało ręce od całej sprawy, a rząd wskazywał na Kancelarię Prezydenta, co było o tyle wygodne, że jej szef, Władysław Stasiak, też zginął w katastrofie i niczego prostować już nie mógł. Można zatem powiedzieć, że na najwyższych szczeblach władzy wytworzył się stan anarchii – a odpowiedzialność za to ponosi niewątpliwie rząd, którego zadaniem jest m.in. dbałość o bezpieczeństwo wewnętrzne i porządek publiczny, z którym stan anarchii pogodzić przecież się nie da. Ale, mimo ponad 4 lat rządów „dobrej zmiany”, nikt z tego tytułu nie został pociągnięty do odpowiedzialności, a pan Tomasz Arabski, ówczesny szef Kancelarii Premiera, został wprawdzie zaciągnięty przed niezawisły sąd, ale z oskarżenia prywatnego grupy rodzin ofiar katastrofy, a nie przez oskarżyciela publicznego.

        A przecież na tym nie koniec, bo jeszcze bardziej osobliwe były okoliczności zastosowania do badania tej katastrofy procedury przewidzianej w konwencji chicagowskiej. Konwencja ta – co jest w niej expressis verbis zapisane – ma zastosowanie do katastrof samolotów cywilnych. Tymczasem samolot, którym podróżował prezydent, był samolotem wojskowym, należącym do specjalnego Pułku Transportowego, miał oznaczenia wojskowe i był pilotowany przez pilotów wojskowych. Tymczasem Polska miała podpisane z Rosją porozumienie o badaniu katastrof samolotów wojskowych. Przewidywało ono, że przyczyny katastrofy bada zespół składający się z delegatów państwa-właściciela samolotu i państwa na którego terenie zdarzyła się katastrofa. Konwencja chicagowska tymczasem żadnych takich mieszanych zespołów nie przewiduje. Przyczyny katastrofy bada zespół wyznaczony pzez władze państwa, na którego terytorium zdarzyła się katastrofa i od przyjętych przezeń konkluzji w zasadzie nie ma żadnego odwołania. Konwencja chicagowska była zatem z polskiego punktu widzenia mniej korzystna – ale to właśnie ona została w tym przypadku zastosowana.

        Kto o tym zdecydował? Zapytany o to podczas konferencji prasowej premier Tusk nie potrafił dać jasnej odpowiedzi, toteż dziennikarze na własną rękę ustalili, że decyzję tę podjęła „trójka NKWD”, z której tylko premier Tusk był konstytucyjnym członkiem Rady Ministrów, bo rzecznik rządu Paweł Graś był wprawdzie tytułowany „ministrem”, ale tylko przez kurtuazję, a szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski chyba nawet przez kurtuazję nie był tak tytułowany. Tymczasem decyzję w takiej sprawie powinna podjąć Rada Ministrów i to w formie uchwały. Dlaczego stało się inaczej? Do dzisiaj nie zostało to wyjaśnione, chociaż w tym celu nie trzeba było ani angażować Rosjan, ani sprowadzać z Rosji wraku samolotu.

Rozhuśtywanie emocjonalne


        Ja wspomniałem, nastrój żałoby, jaki zapanował po katastrofie, rychło uległ zmianie. Wprawdzie tłumy ludzi nadał gromadziły się przed Pałacem Namiestnikowskim, paliły znicze i wznosiły modły, ale te zachowania były coraz ostrzej krytykowane przez niezależne media głównego nurtu, których funkcjonariuszom łzy natychmiast obeschły. Najwyraźniej RAZWIEDUPR musiał dojść do wniosku, że przeciąganie żałobnego nastroju nic dobrego politycznie nie przyniesie, toteż zatrąbiono do odwrotu. Pan Dominik Taras, w cywilu wykonujący zawód kuchcika, „skrzyknął” przez Internet zwolenników „powrotu do normalności”. Zjawili się oni na Krakowskim Przedmieściu nader licznie, a dominowali wśród nich osobnicy ustrojeni w złote łańcuchy z tombaku na byczych karczychach. Przystąpili tedy do gaszenia zniczy własnym moczem, zaś modlącym się tam kobietom proponowali, by im „pokazały cycki”. „Gazeta Wyborcza” nie mogła się tego nachwalić – że na Krakowskim Przedmieściu pojawił się wreszcie „ożywczy powiew”. Najwyraźniej sowiecki prokurator Andriej Wyszyński miał rację, wskazując na „socjalną bliskość” elementów kryminalnych z żydokomuną, czyli handełesami, drapującymi się w płaszcze Konrada. Po tym wstępie do ostatecznego rozwiązania przystąpiła pani Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ongiś zasłynęła z orgazmów z samym Duchem Świętym, ale potem się zreflektowała, że trzeba przecież i wypić i zakąsić, toteż się zbisurmaniła i w nagrodę została prezydentem Warszawy z ramienia obozu zdrady i zaprzaństwa. Tedy pod osłoną policji znicze zostały uprzątnięte. Problem był z ustawionym tam krzyżem, którego pracownicy pani prezydent nie ruszyli. Najwyraźniej jednak kłuł on w oczy zwolenników powrotu do normalności i w ogóle - „państwa laickiego”. Musieli oni interweniować na rozmaitych polach, bo JEm kardynał Nycz zarządził coś w rodzaju paraliturgicznej ceremonii „przeniesienia krzyża” spod Pałacu Namiestnikowskiego do pobliskiego kościoła św Anny. Ceremonia jednak spaliła na panewce, gdyż wyznaczeni do celebracji księża musieli pośpiesznie rejterować pod naporem pobożnych kobiet. W tej sytuacji pełniący u Bronisława Komorowskiego obowiązki szefa Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski, po prostu schował krzyż w korytarzu Pałacu Namiestnikowskiego. Przewidział to jeszcze w latach 60-tych ubiegłego wieku Janusz Szpotański w operze „Cisi i gęgacze”. W „Arii Gnoma” Władysław Gomułka wyśpiewuje tam na melodię „Godzinek”: „A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, plandeką przykryję i skończy się cud!”

Strategia „długiego marszu”


        W sytuacji, gdy hierarchia nie była skłonna podporządkować się pomysłom Jarosława Kaczyńskiego, narodziła się nowa świecka tradycja smoleńskich miesięcznic, podczas których w Warszawie i innych miejscowościach, zwłaszcza tam, gdzie radni PiS przeforsowali budowę pomników prezydenta Kaczyńskiego, odbywały się uroczystości, służące ugruntowaniu kultu tego prezydenta w tak zwanych „szerokich masach”. Obóz zdrady i zaprzaństwa zwietrzył niebezpieczeństwo i zainicjował symetryczne smoleńskie „antymiesięcznice”, które nasiliły się zwłaszcza po roku 2015, po przejęciu rządów przez obóz „dobrej zmiany”. Pojawiły się zdyscyplinowane oddziały „obrońców demokracji” pod przewodnictwem pana Mateusza Kijowskiego, a także bojówki „Obywateli SB”, to znaczy, pardon – oczywiście „Obywateli RP”, które próbowały zakłócać, abo nawet blokować obrzędy smoleńskie, w następstwie czego obydwie demonstracje musiała rozdzielać policja. Podnosiło to emocje zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, co – jak sądzę – było wygodne dla nich obydwu, ponieważ w tej sytuacji wystarczyło tylko podgrzewać kocioł gwoli utrzymania w nim odpowiedniego ciśnienia i w ten sposób odwracać od spraw ważnych dla państwa uwagę ludzi, którzy dzięki uczestnictwu w tych obrzędach mieli złudzenie, że robią coś szalenie ważnego, co w dodatku jest całkowicie bezpieczne.

Katastrofa, czy zamach?


        Wspomniane dwie szkoły wyjaśniania przyczyn katastrofy w Smoleńsku, zaczęły wskutek tego pokrywać się prawie dokładnie z podziałem na obóz „dobrej zmiany”, który nieugięcie stał na nieubłaganym gruncie zamachu i na obóz zdrady i zaprzaństwa, który z kolei równie nieugięcie stał na nieubłaganym gruncie katastrofy spowodowanej sławnym „błędem pilota”. Problem polegał również na tym, że – o czym już wspominałem – każda z tych szkół miała swoje plusy ujemne. Jednak ci, którzy zwracali na nie uwagę i nie angażując się po stronie żadnej szkoły, zwyczajnie oczekiwali na wyjaśnienie sprawy, byli „spaleni” zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, co odczułem na własnej skórze w okresie apogeum sporu między obydwiema szkołami.

        Słabością szkoły , nazwijmy to – katastroficznej było to, że bazowała ona na ustaleniach faktycznych poczynionych przez Rosjan, którzy zresztą bez ceregieli „korygowali” zapisy „czarnych skrzynek”, a dodatkowe wątpliwości co do tych ustaleń i staranności przy ich badaniu pojawiły się po ujawnieniu, że szczątki ofiar katastrofy były wkładane do trumien na chybił-trafił i w rezultacie głowa byłs gdzie indziej, korpus, gdzie indziej, a jeszcze gdzie indziej – kończyny. Podważało to też prawdomówność państwowych dygnitarzy, a w szczególności – pani Ewy Kopacz, która twierdziła, że uczestniczyła przy identyfikacji zwłok, która przebiegała wzorowo. Nie tylko zresztą jej. Przypominam sobie telewizyjne „Wiadomości”, w których wystąpił pan minister Miller z informacją, że polscy prokuratorzy uczestniczą we wszystkich czynnościach śledczych na terenie Rosji, Cóż jednak z tego, skoro trzy minuty później wystąpił prokurator wojskowy informując, że „czekają” na jakieś protokoły. Tedy albo jedno, albo drugie; gdyby rzeczywiście „uczestniczyli” w czynnościach, to po zakończeniu każdej z nich podpisywaliby protokół i jeden egzemplarz otrzymywaliby od razu. Skoro jednak „czekali”, to znaczy, że w czynności nie uczestniczyli.

        Z kolei słabością szkoły „zamachowej” było to, że nie mając dostępu do żadnych dowodów rzeczowych, komponowała kolejne „hipotezy”. Będąc w Kanadzie wysłuchałem opowieści pana G. który, jako specjalista badania wypadków lotniczych, miał być członkiem tej komisji, ale przeszkodził mu w tym atak serca. Opowiadał mi jednak, że na prośbę jednego z członków tej komisji, sporządził plan badania tej katastrofy krok po kroku, godzina po godzinie – ale wkrótce zorientował się, że pracuje ona całkiem inaczej. Podobną opinię usłyszałem w Australii od prof. S., który raczej dystansował się od rozmaitych „hipotez”, jako „nadinterpretacji”. W tych wątpliwościach utwierdziła mnie rozmowa z jednym z członków komisji. Zapytałem go, nad czym obecnie pracują, na co odparł, że „komponują obraz”. Myślałem, że chodzi o jakąś komputerową symulację, ale nie – chodziło o obraz na ścianę.

        Wydarzeniem, które, co prawda na krótko, niemniej jednak zelektryzowało obydwa obozy było odkrycie na wraku samolotu śladów trotylu przez pana red. Cezarego Gmyza. Jak on to wykrył w sytuacji, gdy wrak do dzisiejszego dnia znajduje się w Rosji pod nadzorem tamtejszych bezpieczniaków – tajemnica to wielka. Tak czy owak informacja ta wywołała po jednej stronie okrzyk triumfu, podczas gdy po drugiej – jaskółczy niepokój. Nie trwało to długo; zaledwie parę godzin, niemniej jednak Leszek Miller zaapelował do premiera Tuska, żeby na przyszłość jednak oszczędzał zwolennikom szkoły „katastroficznej” takich emocji.

„Zwycięstwo”


        Jak pamiętamy, z lipca 2017 roku, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią, pan prezydent Duda zapowiedział zawetowanie ustaw „sądowych” i wkrótce to zrobił. Co mu Nasza Złota Pani podczas tej rozmowy powiedział – tego oczywiście nie wiem, chociaż rzeczni rządu niemieckiego powiedział, że jej przedmiotem była sprawa praworządności w Polsce – ale on nie ma zwyczaju ujawniania treści poufnych rozmów. Tak czy owak, felonia pana prezydenta Dudy bardzo osłabiła Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który został zmuszony do przeprowadzenia „głębokiej rekonstrukcji rządu”. W jej następstwie dotychczasowa pani premier Beata szydło została odesłana na polityczną emeryturę, zaś jej stanowisko objął pan Mateusz Morawiecki – do niedawna Doradca Doskonały obozu zdrady i zaprzaństwa. Antoni Macierewicz zaś utracił stanowisko ministra obrony narodowej i został zdegradowany do prostego posła. Ta niełaska, wszystko jedno – wymuszona, czy nie – oznaczała, że Naczelnik Państwa postanowił położyć kres działalności Antoniego Macierewicza. „Póki gonił zające, póki kaczki znosił”, to mógł sobie robić, co tam chciał, ale kiedy Naczelnik Państwa zorientował się, że spodziewanych „kaczek” nie będzie, a on sam może zostać przez przebiegłego Antoniego Macierewicza uwiedziony za nos gdzieś, gdzie być może nie chciałby się znaleźć, w jednej chwili odjął mu – jak to się kiedyś mówiło - „posłuszeństwo gromady” i sprawę katastrofy smoleńskiej ujął w swoje ręce. Najwyraźniej musiał dojść do wniosku, że paliwo smoleńskie już się dopala, a w tej sytuacji „dążenie do prawdy” będzie rajcowało coraz to mniejsze kręgi wyznawców. Trzeba było tedy całą operację rozhuśtywania jakoś zakończyć. Finał polegał na wybudowaniu na Placu Piłsudskiego w Warszawie dwóch pomników; jednego ku czci ofiar katastrofy, a drugiego – ku czci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i ogłoszeniu „zwycięstwa” Kto odniósł to zwycięstwo, kiedy i nad kim – tajemnica to wielka. Tak czy owak tym mocnym akordem zakończyły się masowe miesięcznice, które teraz przekształcają się na uroczystości quasi-państwowe, bo biorą w nich udział dygnitarze – ale tylko z obozu „dobrej zmiany”, co obóz zdrady i zaprzaństwa zbywa wzgardliwym milczeniem, bo i on emocjonalnie rozhuśtuje obecnie swoich wyznawców „walką o praworządność” - jak to przykazała wiosną 2017 roku Nasza Złota Pani.

        A o przyczynach katastrofy, jaka 10 kwietnia 2010 roku wydarzyła się w pobliżu lotniska Siewiernoje w Smoleńsku, wiemy tyle, co i przedtem, to znaczy – nic - chociaż w czasie ponad czteroletnich rządów obóz „dobrej zmiany” miał i nadal ma do dyspozycji możliwości i zasoby całego państwa.



© Stanisław Michalkiewicz
9 kwietnia 2020
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Rosja publikuje nieznane wcześniej zdjęcia szczątków rządowego tupolewa


Światło dzienne ujrzały dziś niepublikowane wcześniej zdjęcia TU-154, który rozbił się pod Smoleńskiem 10 lat temu. Fotografie upublicznił Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej.

Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej opublikował dziś nieznane wcześniej w Polsce zdjęcia prezydenckiego tupolewa, który uległ zniszczeniu w katastrofie smoleńskiej w 2010 r.

Widzimy na nich fragmenty roztrzaskanej maszyny – m.in. kadłuba i silników.







10 kwietnia 2010 r. w katastrofie samolotu Tu-154, wiozącego delegację na uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, zginęło 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński i jego małżonka Maria, najwyżsi dowódcy wojska i ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski.

Wrak samolotu TU-154 do dziś nie wrócił do Polski.


© Autor(ka) nieznany(a) (SJ, KF) / TVP.info
10 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.TVP.info





Ilustracje:
fot.1 © brak informacji / Archiwum ITP²
fot.2-6 © Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej / za: www.tvp.info

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2