OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Przed wylotem do Smoleńska zostawił jej kartkę: Do zobaczenia w niedzielę

Anna dzwoniła do przyjaciółki, gdzie ma usiąść w tym samolocie, bo to pierwszy lot w jej życiu i denerwowała się bardzo. „Usiądź przy oknie, bo wszystko dobrze zobaczysz i będziesz bliżej nieba” – odpowiedziała Alicja Marosz. Anna chciała się modlić, w ręku trzymała różaniec. Razem z Bartoszem obiecali wysłać wiadomość ze Smoleńska i zadzwonić po powrocie do Warszawy.

Wiosna roku 2011, nie minął rok. Ewelina długo nie paliła, ale sięga po papierosa, cienkiego i mentolowego. Wychodzimy na balkon, przecież w domu mąż nigdy by nie pozwolił, choć sam popalał w ukryciu. Żyli w rozjazdach, wspólne chwile celebrowali przy świecach i winie, do którego przekonała piwosza. Jak na dłoni widać miasto, bo blok stoi na skarpie: u stóp falujących wzgórz leży stare centrum, ratusz i kościół, zieleń parków, po lewej blokowisko. Ciemna plama na wprost to cmentarz.

Patrzymy i palimy, co musi wystarczyć za rozmowę. Słowa kapią powoli. Ewelina nigdy nie zgodziła się na spotkanie z dziennikarzem, ma o nich marne zdanie: pragną krwi i łez. Po katastrofie od rana stukali do drzwi, nie szanując żałoby, aż ich sąsiedzi przegonili.

•••

Bartosz był skromny i skryty, samemu nigdy przed szereg. Zanim kogoś polubił, musiał dobrze poznać – sprawdzonych kumpli miał z podstawówki. Ewelina była młodsza o dwa lata i mieszkała trzy bloki dalej, ten sam świat. Rozeszli się do technikum i liceum, zeszli jako para zakochanych. Gdy Bartosz wyjechał do Szczecina studiować na Akademii Rolniczej, w piątki nie miał zajęć i wracał do domu, skąd wyjeżdżał dopiero w poniedziałek rano, bo studenckie życie go nie interesowało i wolał być razem z Eweliną – męczyli się oboje.

W końcu ona pojechała za nim uczyć się na AWF, biegała przez płotki i grała w koszykówkę. Pół roku mieszkali u malarki w willi pełnej obrazów, u siebie chcieli tak samo.

Ewelinę rozczarowała sportowa akademia, oczarowało studium nauczycielskie, więc wróciła do Gorzowa do mieszkania po rodzicach, którzy akurat przenieśli się do Kielc. Jej bracia też założyli rodziny, mogli być z Bartoszem sami u siebie.

On po nauce w Szczecinie próbował sił w Gorzowie i okolicach – w doświadczalnym zakładzie hodowli roślin, hurtowni sprzętu rolniczego i salonie samochodowym. Zdał egzamin na prawo jazdy i został kierowcą w firmie transportowej, choć wciąż szukał innego zajęcia, bo czemu absolwent inżynierii ma schodzić w hierarchii i wozić towar? Zarabiał przy tym więcej niż specjalista.

Za żadne skarby nie chciał pracować zagranicą, bo uważał że rodzina musi trzymać się razem i jego miejsce jest w Gorzowie. A jednak, gdy Ewelina znalazła zajęcie w Berlinie i zdecydowała się jechać, ruszył za nią, by z kolegą założyć tam firmę transportową. To ledwie dwie godziny drogi! Chodzili na kursy niemieckiego i próbowali swych sił: Ewelina została, Bartosz wrócił.

I widywali się co tydzień: jak on nie mógł pojechać do niej do Berlina, ona na weekend przyjeżdżała do niego. Do tego raz w miesiącu jeździła do chorej cioci z Tarnowa (20 godzin w pociągu w obie strony). Dlatego rodzina mówiła z przekąsem o małżeństwie sobotnio-niedzielnym. Ewelina opowiada o szczęściu. Kochali się bardzo.

Ślub cywilny wzięli w roku 2009, kościelny przesunęli na rok 2011, aby zarobić na wesele i stąd te rozjazdy. Przeszkodziły one też w naukach małżeńskich, których brak nie pozwolił stanąć wcześniej przed ołtarzem. Co prawda babcia Anna wstawiła się za młodymi w parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa, ale proboszcz decyzji nie zmienił i prosił zgłosić się po powrocie z Berlina.

Anna podczas niedzielnych obiadów denerwowała się: „Po co wy jeździcie? Nie wiadomo, co was tam czeka!”. Wyjazdy odbierała jako narzekanie, że tu jest źle. Za jej czasów nikt nie pracował za granicą, prawdziwi Polacy nigdy nie zostawiliby swojego kraju. „Kiedyś panował inny patriotyzm, ludzie nie wyjeżdżali i daliby się porżnąć za Polskę” – mówiła babcia. I wracały historie z Kozielska i Kazachstanu, które oni znali na wylot.

•••

Senior Franciszek Popławski, rocznik 1900, zgodnie z rodzinną tradycją – dziadek i ojciec byli wojskowymi – w wieku 18 lat zgłosił się na ochotnika do Legionów Piłsudskiego. W Bitwie Warszawskiej został ranny w płuco i długo się kurował, ale nie zdjął munduru.

Służył dalej w Korpusie Ochrony Pogranicza na wschodniej flance. W Łużkach pod Wilnem postawił murowany dom kryty blachą, oszkloną werandę i oborę z inwentarzem, co na zawsze zostanie za Bugiem i rodzina nigdy nie otrzyma odszkodowania.

W papierach ostało się zaświadczenie, ważne rok od wydania w roku 1925, że władza wojskowa nie widzi przeszkód do zawarcia małżeństwa z panną Wiktorią Kośnikowską.

Mieli czwórkę dzieci. Oczkiem w głowie była Anna, zwana Aneczką, która bardzo kochała swojego tatusia, jak mówiła całe życie. Stanowił dla niej wzór cnót, choć jako zawodowy żołnierz Franciszek trzymał dyscyplinę także w domu: panuje prawo i sprawiedliwość; obowiązuje modlitwa wieczorna i niedzielna msza; wymagane dobre myśli, słowa i czyny. Gdy przychodził po służbie, przywilejem było zdjęcie mu skórzanych oficerek.

Żyli w dostatku. Pod choinką zawsze moc prezentów, na stole cytrusy i chałwa. Jeździło się w odwiedziny do wujostwa w Warszawie. Wśród pamiątek zachowały się zdjęcia Anny z ZOO i Łazienek, przy Nowym Świecie i Zamku Królewskim. Wiktoria z żonami innych oficerów polskiego wojska oddawała własne pierścionki i pieniądze na cele charytatywne.

Sielanka skończyła się, gdy we wrześniu roku 1939 oficer Franciszek Popławski, dowódca cekaemu, wyruszył na front pod Augustów.

17 września został aresztowany przez Rosjan i wysłany do Kozielska. Pisał do córki: „Jak Twoje zdrowie? Tatuś jest zdrów i stale myśli o swojej kochanej córuchnie”.

Pisał do żony: „Prawie każdą noc śnię o Was, czyli nocą jestem jakby w domu. Niestety rano wielkie rozczarowanie. Rozłączeni przestrzenią przez los, lecz serc naszych nikt nie rozłączy. Twój wierny Franek”. Radził sprzedawać rzeczy, aby nie głodowali i nie marzli. Sugerował wyjazd do wujostwa w Warszawie, dając do zrozumienia, że szykują się deportacje.

Wiktoria prosiła w liście do szefa NKWD Ławrientija Berii, aby wypuścił jej męża, ale w kwietniu roku 1940 Franciszek został stracony strzałem w tył głowy. Dokładana data śmierci nie jest znana, we wrześniu miał obchodzić czterdzieste urodziny.

Lista Katyńska opisuje, co zostało: znak tożsamości, list z domu, kalendarzyk kieszonkowy. Napisano, że Franciszek urodził się w roku 1910, co jest błędem.

Miał rację z wywózkami: 13 kwietnia o 3:30 w nocy do domu w Łużkach zapukało NKWD i dało Wiktorii pół godziny na spakowanie rzeczy, bo razem z dziećmi dostała bilet w jedną stronę do Kazachstanu. Na miejscu w pawłodarskiej obłasti nie było nic i zginęliby bez pomocy innych. Wszyscy, dorośli i dzieci, musieli pracować w polu, w cegielni, przy wyrębie. Nadzorca zapisywał dni robocze i czasem wypłacał należność w kromkach chleba lub otrębach.

Anna liznęła szkoły i pomagała w rachunkach miejscowej dziewczynce, za co dostawała bułeczki dzielone potem wśród rodzeństwa – cóż za przysmak po zgniłych i zmrożonych ziemniakach! Zimą z głodu chodzili 50 kilometrów w step, by zbierać kłosy spod śniegu, które zostały po sianokosach. Byli wiecznie głodni.

•••

Anna opowiadała, że już w roku 1943 wiedzieli o zbrodni w Katyniu i domyślali tragicznego losu tatusia. Bilet do Kazachstanu szczęśliwie okazał się powrotny i po zakończeniu wojny Wiktoria z dziećmi wyruszyli do Polski. Po drodze pociąg, znów z bydlęcymi wagonami, zatrzymał się w Smoleńsku na przeładunek. Tutaj! Pobiegli w stronę lasku katyńskiego, aby pożegnać się z Franciszkiem i pomodlić chwilę. Zatrzymali ich sowieccy żołnierze i kazali wracać.

Na dobre wysiedli w Rynowie pod Szczecinem. Był ciepły maj roku 1946. Ziemie odzyskane, nie obiecane, ale jakby Pana Boga złapali za nogi. Wiktoria z dziećmi dostała miejsce w chałupie, kopiec ziemniaków, deputat na mleko i pracę w pegeerze. Raj! Anna znów poszła do pracy przy zwierzętach, żniwach i wykopkach; w zastępstwie matki pomagała rodzeństwu w nauce.

Po robocie przy sobocie Anna poznała ogrodnika Stanisława Borowskiego i pobrali się. Małżeństwu przysługiwał dodatkowo pokój z kuchnią i chlewik, gdzie trzymali kozę, owcę, trochę kur i królików. Gdy urodził się syn Franciszek, bo jak inaczej, Anna chowała jego ubrania w tekturowej walizce, aby zawsze być gotowym do drogi.

Czas przyszedł, gdy Franciszek w czwartej klasie miał maszerować do szkoły pięć kilometrów i tego dla Anny było za dużo. Wolała, aby syn wiódł lepsze życie niż ona, o co łatwiej w mieście. Sama też miała dość pracy na roli, pegeer zostawili bez żalu, tęskno było jedynie za krową Maleńką. W roku 1962 przenieśli się do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie mieszkała jedna z ciotek Anny.

Borowscy znaleźli zdewastowany domek przy ulicy Armii Czerwonej: w środku sadze po wojennych wybuchach, co pobielili wapnem, wstawili też okna i ułożyli podłogi. Potem przenieśli się na peryferyjne Piaski do mieszkania po zmarłej cioci. Jeszcze miasto, trochę wieś. I znów mieli ogródek i hodowali kury, kaczki, króliki.

Anna całe życie spędziła przy pracy fizycznej: skończyła kurs palenia w kotłach centralnego ogrzewania, zarabiała jako palacz, dozorca i sprzątaczka. W stanie wojennym przeszła na emeryturę, ale wzięła jeszcze pół etatu. Nie umiała odpocząć, cóż to za fanaberia?!

Rodzina wypominała: co przysiadasz, to wstajesz. A od czego ma nogi i ręce? Znajomi nie mogli się nadziwić: dokąd pani tak gna? Działała w związkach zawodowych i kółkach rolniczych, Apostolstwie Maryjnym i Stowarzyszeniu Sybiraków.

Pamięć o tatusiu była najważniejsza, całe życie tęskniła do niego, mocno angażowała się w Rodzinę Katyńską. Chodziła na spotkani i w pocztach sztandarowych – wcześniej koniecznie do fryzjera, bo miała wizerunek.
Prezes Rodziny Alicja Marosz: „Anna nigdy nie zawiodła, nie spóźniła się. To był wół roboczy: praca, kuchnia, działka, ogród. I ciągła fizjoterapia, bo stawy nie wytrzymywały”. Wykłócała się z nią, aby zwolniła.

Anna mocno wierzyła w Boga, codziennie przystępowała do komunii, więc proszono o pomoc księdza, bo pracować ponad siły to grzech. Nie przetłumaczysz!

•••

Franciszek Borowski (syn Anny, ojciec Bartosza): „Niektóre rodziny mają kontakt telefoniczny. U nas wszystko dzieje się na miejscu, po prostu żyjemy razem. Ktoś mi powiedział: »Dzieci za tobą się szwendają. Kiedy w końcu odetniesz pępowinę?«. A pępowina dawno odcięta. Nasza rodzina od zawsze trzymała się w kupie. Taka tradycja”.

Nawet po ślubie Franciszka z Danutą Pluskotą, państwo Borowscy wyprowadzili się kilka bloków dalej. Tam urodziło im się dwóch synów: starszy Bartosz (mieszkali z Eweliną na tym samym osiedlu) i młodszy Kamil (zajmował z żoną suterenę u babci).

I każdego dnia Franciszek z synami spotykali się u Anny na obiadach. I zawsze była niedziela: mięso smażone i duszone, ziemniaki gotowane i w mundurkach, kopytka i kasza, surówki i sałatki, sernik na deser. Gospodyni za dobrze pamiętała głód zesłańców i gotowała na potęgę.

Sama jadła niewiele. Była niewysoka i niepozorna, choć nader stanowcza. Zajęta pracą nie kończyła szkół, słabo czytała i pisała, ale skupiała wokół siebie całą rodzinę. Wyprawiała wszystkie święta i uroczystości.

Anna zajmowała się wychowaniem wnuka Bartosza (drugie imię: Franciszek), który mówił do niej „mamo”. Byli bardzo zżyci. Zabierała go na spotkania do kółek rolniczych, gdzie bawił się z kierowcami i może stąd jego miłość do motoryzacji? Do Rodziny Katyńskiej najpierw próbowała zaangażować Franciszka, lecz prowadził zakład naprawczy sprzętu rtv i nie chciał żadnych dodatkowych zajęć, bo pracę w tym wieku trzeba szanować. W katyńską sprawę wciągnęła więc Bartosza, który lubił historię zwłaszcza II wojny światowej – do Rodziny zapisał się w styczniu roku 2010.

Anna chciała się pożegnać z tatusiem. Wcześniej w Katyniu była dwa razy: w roku 1946 po drodze z Kazachstanu i pociągiem w roku 2000 na poświęceniu pomnika ofiar i cmentarza. Chciała, by za trzecim i ostatnim razem towarzyszył jej Franciszek, bo nigdy nie odwiedził grobu dziadka.

Wyjazd pociągiem miał jednak zająć kilka dni, na co nie mógł sobie pozwolić. A Bartosz dostał urlop i bardzo chciał jechać. Maria Surmacz, prezes gorzowskiej Rodziny, dążąca po trupach do celu, wywalczyła dla niego miejsce, choć słyszała pretensje, że chłopak zabiera je komuś zasłużonemu. Ewelina pamięta, że Bartosz zastąpił jakiegoś polityka, nazwiska nie zapamiętała.
Długo nie znali szczegółów, przysłano dwie wersje scenariusza: pociąg i samolot. Dopiero tydzień przed okazało się, że polecą z prezydentem Lechem Kaczyńskim. I 4 kwietnia na Wielkanoc, przy sutym stole u Anny, rozmawiali o podróżach w czasach terroryzmu, które narażone są na niebezpieczeństwa, więc czy to rozsądne lecieć do Rosji. Bartosz zapewniał, by się nie martwić. Jak dzieci jadą na kolonie, policja zawsze sprawdza czy hamulce sprawne, czy kierowca ma uprawnienia i nie jest pod wpływem. Tym bardziej wszystko musi być w porządku, gdy leci polski prezydent!

W czwartek 8 kwietnia Bartosz odebrał garnitur z pralni. Ewelina była jeszcze w Berlinie, więc krawat na wyjazd zawiązała mu Danuta. Ubrał się jednak inaczej: koszula w drobne paski, eleganckie spodnie, zamszowe buty, czarny płaszcz. Do Warszawy wyjeżdżali z babcią skoro świt. Mieli tam spędzić noc, ale pojawił się problem z hotelem, bo Ibisów w Warszawie jest kilka i ich rezerwacja gdzieś utknęła. Sprawę wyjaśnił Andrzej Przewoźnik z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który opiekował się katyniakami.

Późnym popołudniem Ewelina rozmawiała z Bartoszem krótko, bo dopełniali jeszcze formalności. Dziękowała za kartkę, którą zostawił w domu pod klawiaturą: narysował dwa serca i napisał „Kocham Cię Skarbie! Do zobaczenia w niedzielę. Pa”.

Anna dzwoniła do przyjaciółki, gdzie ma usiąść w tym samolocie, bo to pierwszy lot w jej życiu i denerwowała się bardzo. „Usiądź przy oknie, bo wszystko dobrze zobaczysz i będziesz bliżej nieba” – odpowiedziała Marosz. Chciała się modlić, w ręku trzymała różaniec.

Obiecali wysłać wiadomość ze Smoleńska i zadzwonić po powrocie do Warszawy. Plan był taki, że tym razem nie nocują i wracają do Gorzowa, najlepiej pociągiem o 17:09, bo później nie było bezpośredniego połączenia. W tym wypadku Franciszek chciał wyjechać samochodem do Krzyża. Ewelina też szykowała się do wieczornego wyjazdu po męża.

•••

Danuta Borowska (synowa Anny, matka Bartosza): „Po 9 dzwoni telefon, jestem święcie przekonana, że to Bartosz. Kamil. Jest zdenerwowany i mówi takim głosem, że nie rozumiem, o co mu chodzi. »Był jakiś wypadek? Ktoś ucierpiał? Jeżeli ze mną rozmawiasz, nic takiego się nie stało«. »Mamo, włącz telewizor«. Trwała transmisja i już wiedziałam”.

Pracowała w wojewódzkim wydziale bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego, więc znała procedury i dzwoniła do Rządowego Centrum Bezpieczeństwa po wiadomości. Nikt nic nie wiedział.

Franciszek: „Ktoś w pracy miał radio na słuchawki i powiedział, że spadł nasz samolot. Koledzy byli zdziwieni, że na pokładzie byli ludzie z Gorzowa, bo wcześniej nikomu nie chwaliłem się, że moja rodzina leci z prezydentem. Dostałem przepustkę i wróciłem do domu”.

Pamięta, że godzinami wpatrywali się w telewizor, słuchając kolejnych doniesień o katastrofie, choć w głowie z tamtego czasu nie zostało wiele. „Był chaos informacyjny i mieliśmy jeszcze nadzieję, że ktoś się uratował. Może nasi?” – opowiadali Borowscy.

Do rodziców przyjechał Kamil z żoną w ciąży. Wcześniej zadzwonił do Eweliny, która właśnie piła kawę i dopiero szykowała się do oglądania transmisji. Na wieść o katastrofie krzyknęła z taką mocą, że przybiegła zaniepokojona sąsiadka. Czy coś się stało?!

Znajomi z okolicy palili znicze przed samochodem Bartosza zaparkowanym pod blokiem. Po roztrzęsioną Ewelinę przyjechał brat, który zawiózł ją do siebie. Niebawem dołączyli teściowie.
Franciszek: „Płakaliśmy wszyscy. Uspokajałem, że jej nie zostawiamy. »Chodź do nas« mówiliśmy, ale ona została u brata”. Wrócili do domu przed telewizor.

Przed 22.00 telefon od Eweliny, czy Franciszek mógłby przyjechać i ją zabrać. „Nie ma sprawy, jedziemy. A tam muzyka, poprosiłem o ściszenie. Ktoś powiedział, że to ulubione utwory Bartosza. Ewelina płakała. Chciała jechać, ale akurat zapukała pani psycholog. Proszę zrozumieć, ja jestem taki, że jak ktoś cierpi i płacze, mnie się to udziela i też płaczę, więc psycholog od razu odciągnęła mnie od Eweliny, bo się nakręcamy razem”.

Dlatego nie było wspólnego wyjazdu do Moskwy na rozpoznanie ciał: Franciszka zastąpił Kamil, który mimo ośmiu lat różnicy był bardzo związany z bratem. Wyjazd przeżył mocno i długo nie mógł się od tego uwolnić – widział zmaltretowane ciało Bartosza. Babcię rozpoznał po rękach: spracowanych, żylastych, wygiętych. Napisał do Danuty: „Jesteśmy po identyfikacji. Widok tragiczny. Dobrze, że nie musiałaś tego oglądać”.

Ewelina widziała tatuaż Bartosza – na nodze i ramieniu esy floresy zwane tribalem, sama miała podobny wzór, który wybrał mąż – i wyszła z kostnicy.

Danuta: „Coś w tej Moskwie się popsuło. »Ja nie będę z mamą dyskutować« – Ewelina krzyknęła do mnie po powrocie. Naprawdę się zdenerwowałam i parę słów do słuchu powiedziałam. Płakała i przepraszała, że to wpływ emocji. »W porządku Ewelinko, nie ma sprawy«. Na drugi dzień nic. Od tamtej chwili zaczęły się relacje oziębiać. Zaczęła od nas stronić. Trzymała się z bratem i mamą. Byliśmy skazani na siebie, na uroczystości jeździliśmy osobno. Z ceremonii w Warszawie wracaliśmy do Gorzowa dwoma samochodami”.

•••

Teściowie mają też żal do synowej, że na pogrzeb przywdziała niestosowny róż. Ewelina tłumaczy, że do ciemnego płaszcza wybrała apaszkę w kolorze jasnego pudru, bardzo delikatną. Znajomi też mieli coś różowego. Albo, że siedziała w kościelnej ławie, gdy obok przechodził kondukt z trumną Anny. Może dlatego, że miała żal do babci za namówienie Bartosza na ten wyjazd? Danuta początkowo też była zła na Annę, ale „nie wiedziała, co mówi” i żal minął.

20 kwietnia odbył się pogrzeb Anny i Bartosza. Uroczystą mszę odprawiono w gorzowskiej katedrze: dwie trumny owinięte w biało-czerwone flagi stały przed ołtarzem wśród wieńców i sztandarów – babcia po lewej, wnuk po prawej. Pochówek na cmentarzu komunalnym zorganizowano z wojskowym ceremoniałem: orkiestra zagrała polski hymn, pluton oddał salwą honorową.

Zginęli razem, spoczywają osobno. Franciszek: „Bardzo chcieliśmy pochować ich razem, ale pojawiły się zgrzyty. Nie mogliśmy znaleźć porozumienia. Przy babci było jeszcze miejsce, Ewelina wybrała inną lokalizację. »To nie ja, to mój mąż tak chciał« – odpowiadała.

Ludzie czytają na nagrobku: Anna Maria Borowska i Stanisław Borowski, którego mają za Bartosza, choć data śmierci nie pasuje, bo tata zmarł w roku 2002... Wszyscy znali ich układ i dziwili się, że leżą osobno. »Mój mąż tak chciał«. W dużym szoku i emocjach różne rzeczy się robi”.

Grób Anny z czarnego marmuru ma klasyczny kształt. U Bartosza szarą płytę przedziela szrama, symbol jaru w Smoleńsku, obok kamienny wrak samolotu. Nad wszystkim góruje naturalnych rozmiarów posąg z kamienia: Bartosz w garniturze, z rękami w kieszeniach i skrzydłami anioła, stoi oparty o tablicę z datą urodzin i śmierci. Danuta czuje żal, stojąc nad grobem syna: „Na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Byłam naprawdę zdziwiona, jak się zorientowałam, że to moje dziecko, ale zdanie matki się nie liczy. Takie prawo”.

•••

Ewelina: „Każdy przeżywa żałobę na swój sposób. Ona jest w sercu, nie na pokaz”. Bardzo długo była w rozpaczy i brała środki uspokajające. Straciła kontakt z teściami i wszystkimi znajomymi, nie chciała widzieć nikogo. Wspomogła ją sąsiadka: pocieszała, odwiedzała urzędy i robiła zakupy. Pamięta, że w Sylwestra razem oglądały transmisję z koncertu plenerowego: bawiących się ludzi, którzy tańczyli i wiwatowali. Długo rozmawiały o tym widoku, że oni nie umarli, jedynie on. I Ewelina musi się cieszyć z życia jak ci ludzie z ekranu. Zaczęła płakać. Trzeba żyć! Tylko jak, skoro wciąż spała na kanapie w salonie, bo nie mogła wejść do sypialni.

Korzystała z pomocy psychologa, który przez pół roku prosił nie podejmować żadnych decyzji, by potem nie żałować. Nie zamierzała. Nie robiła też porządków, to jakby wyrzucić część Bartosza. Po katastrofie zostały po nim karty, klucze, porwana koszula – wszystko w tragicznym stanie, uwalane w błocie, przesiąknięte wonią paliwa lotniczego. Cudem ostała się karta z aparatu: w tym ostatnie zdjęcie prezydenta Lecha Kaczyńskiego autorstwa Bartosza, którego nie wolno upublicznić, bo ABW kazała podpisać cyrograf. Spakowała to do pudła i wyniosła do piwnicy.

Z okazji czerwcowych urodzin męża wróciła do pracy, choć powrót do normalności nie następował. Pracowała po 16 godzin i spała, żeby zabić myśli natrętne jak muchy. Tak jak dawniej w Gorzowie spędzała weekendy i jeździła do Berlina, co staremu volkswagenowi zajmowało trzy godziny. Razem z nią jechały dwa koty: rudego dostała w podróży poślubnej, gdy Bartosz zawiózł ją do schroniska i kazał wybrać – prezent, o którym marzyła. Po roku ta sama historia.

Oba łaszą się do nóg, gdy rozmawiamy w salonie. Gdy minął czas dany przez psychologa, chciała coś zmienić, aby nie zmieniło się nic. Odmalowała ściany, przestawiła stół i kanapę. Telewizor spakowała w karton, bo przypominał o relacjach ze Smoleńska. Wstawiła też meble kuchenne zamówione z Bartoszem w Wielki Piątek, tydzień przed katastrofą. Spierali się wtedy o dekor: ona chciała do zmywarki, bo potem jest już szafka; on wolał do końca ściany – i zrobiła do końca ściany. Tylko nie ma komu gotować. Podaje kupne pierogi z mięsem i surówki pod smak. Najlepszy jest papieros na balkonie.

•••

Latem roku 2010 planowali rodzinny wyjazd na południe Europy: Bułgaria, Chorwacja, może Włochy? Franciszek opowiada, że pierwsze wakacje, pierwsze święta i pierwszy Sylwester to makabryczny czas.

Danuta: „Do pogrzebu, kiedy się działo, wciąż ktoś za nas myślał i decydował, działaliśmy jak ubezwłasnowolnieni. Wydawało się, że ze wszystkim muszę poradzić sobie sama, psycholog nie jest potrzebny. Siadłam dopiero po pogrzebie. Nikt nie decydował, co mam zrobić. Okazało się, że pomoc jest jednak niezbędna”.

Franciszek: „U mnie to nie zdaje egzaminu. To tylko rwanie szat. Zamiast pomóc, wypytują o życiorysy i czasy szkolne, nie powiedzą jak się zachować”. Na szczęście Kamilowi urodziły się bliźniaki, co Franciszka i Danutę utrzymało przy życiu.

Anna, jak to ona, przed wyjazdem do Smoleńska uprała firanki i posprzątała mieszkanie na błysk. Długo wyglądało, jakby wyszła przed chwilą. Franciszek dzień w dzień jeździł do jej domu i plątał się z kąta w kąt. Czekał, aż wrócą Anna z Bartoszem. „Na co dzień mam się czym zająć i nie myśli się. Nie ma pustki, ciszy przerażającej. Filmów nie oglądam, nie mogę się skupić. W wiadomościach też mnie wszystko drażni i przełączam na inny kanał. Pracuję w zakładzie, gdzie produkują telewizory. Tam są młodzi ludzie i czasem widzę Bartosza, ale to tylko ktoś z profilu podobny” – opowiadał.

Po Annie zostały stopione medaliki, nadpalone święte obrazki, dowód i paszport, obrączka ślubna, kolczyki, czerwona portmonetka. Katastrofę przeżył fragment różańca, który trzymała w ręku, podczas pogrzebu Franciszek wrzucił go do grobu.

Wedle jej życzenia zaczął chodzić na zebrania Rodziny Katyńskiej i miał zostać prezesem, ale podziękował, bo praca zawodowa nie zniosła konkurencji.

Marosz: „Tyle razy prosiłam go do obstawy pocztu, bo drzewiec ciężki i łapankę muszę robić, czasem kogoś w garniturze spod kościoła. Czy się wstydzi? Przychodzi tylko na spotkanie opłatkowe”.

Wiosną roku 2011 Danuta podjęła mnie domowym obiadem. Franciszek podobnie jak Ewelina żalił się na natarczywych dziennikarzy, wielu spośród nich odprawił z kwitkiem. „Był ktoś ze Sterna, ale nieładnie się zachował, bo przyjąłem go i prosiłem, żeby mi wysłał gazetę. Nie przysłał. Był ktoś z Francji i spełnił prośbę” – wylicza. Teraz oboje są na emeryturze, ale nie mają ochoty na rozmowy.

Danuta wyrzuca dziennikarzom, że dzwonią tylko z okazji rocznicy, bo codzienna rozpacz nikogo nie interesuje. Miała przekazać słuchawkę mężowi, ale również nie podejmuje tematu.

•••

Ewelinie 10 lat minęło jak tydzień. Wedle życzenia wiele zmieniło się i nie zmieniło zarazem. Rudy kot nie żyje od pół roku, drugi jest u mamy. Kilka lat nie paliła papierosów, ale znów wychodzi na balkon. Prosiła o wysłanie nagrań z tamtych rozmów, jeszcze ich nie odsłuchała, może kiedyś? Przyjdzie czas na wypakowanie rzeczy Bartosza, których wciąż nie trzyma w domu, bo nie mogą być zbyt blisko. Nadal pracuje w Berlinie, ale póki co ma urlop wychowawczy. W roku 2016 wyszła za mąż i urodziła trójkę dzieci, które podczas rozmowy wchodzą na głowę i szafę. Nie ma jednak dobrych wieści: jest w trakcie rozwodu, w sierpniu złożyła papiery. Mówi, że wierzy w Boga i to, że życie jakoś się ułoży.

Z teściami nie utrzymuje kontaktu, bo nic na siłę, choć kiedyś byli blisko. Ewelina poczuła się odsunięta, gdy w roku 2011 nie zaproszono jej na odsłonięcie tablicy pamiątkowej poświęconej Annie i Bartoszowi, którą gorzowska Rodzina Katyńska ufundowała w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Dwa lata temu w prokuraturze krajowej dowiedziała się, że podczas ekshumacji Grażyny Gęsickiej w jej trumnie znaleziono części ciała Bartosza, które zostały pochowane zgodnie z wolą Franciszka i Danuty. I ona, żona, o niczym nie wiedziała! I nie ma pojęcia, czy szczątki złożono w grobie babci Anny w Gorzowie, czy we wspólnej smoleńskiej mogile na Powązkach w Warszawie, gdzie chowano fragmenty innych ciał znalezionych w ekshumacjach (Anna też była wśród nich).

Danuta opowiadała przed laty, że na spotkaniach rodzin smoleńskich dobrze poznała powtarzający się scenariusz: rozpad relacji teściów z synowymi, gdy w związku nie było dzieci. „Ja wiem, że inna jest miłość moja do syna niż żony do męża. Syn ma jedną matkę, innej mieć nie będzie. A żona mężów może mieć kilku” – żaliła się. Niby prawda, Ewelina miała przecież drugiego męża, ale to Bartosz „zabrał cząstkę jej i zostawił cząstkę siebie. To był wspaniały i dobry człowiek, podobnie nasz wspólny czas”.

Na cmentarzu Bartosz leży obok jej ojca, więc Ewelina kupuje dwa znicze i chodzi z dziećmi na spacery. Gdy dorosną, opowie im o Bartoszu. Nigdy nie zmieniła nazwiska Sierpień-Borowska, co obiecała mężowi w Moskwie, gdy rozpoznawała jego ciało po katastrofie. W ciągu roku stroni jednak od Smoleńska, temat ożywa przed rocznicą, więc jest przyzwyczajona i wtedy mniej boli. Tym razem już w marcu wpadł jej w ręce pamiętnik pisany w tamtym czasie i znów to wróciło.

Ewelina miała lecieć do Smoleńska, ale koronawirus zmienił plany. O 8:41 była, jak co roku, na cmentarzu przy Bartoszu z kamienia. Żali się, że zawsze była sama, ale teraz od rana stoi warta honorowa i trudno podejść do grobu. Ostatnio musiała odepchnąć stojącego żołnierza! Pisała do MON, żeby wartę odwołać lub chociaż opóźnić, bo chce mieć tych kilka minut modlitwy tylko dla siebie. Nie dostała odpowiedzi,, lecz w tym roku warty nie było. Jedynie garstka oficjeli, których uciszyła i poczuła wdzięczność, że „mogła pobyć z Bartkiem sam na sam w tej cholernej minucie”.

Trzy miesiące temu Ewelinę zaskoczył Franciszek, który zadzwonił po latach milczenia i powiedział: „Szkoda mi ciebie. Gdyby Bartek żył, byłabyś szczęśliwa. On nie pozwoliłby cię skrzywdzić”. Jest mu wdzięczna za ten telefon. Chce zaprosić teścia na kawę gdzieś w mieście, gdy już minie to wszystko. I może będzie jak dawniej, gdy była blisko z teściami. Zwykle chodziła do nich z Bartoszem na niedzielne śniadania, a Franciszek smażył jej ulubioną wątróbkę, choć to mało poranne danie – mówi Ewelina i się uśmiecha.


© Jakub Kowalski
10 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.Tygodnik.TVP.pl





Ilustracja © Lech Muszyński / PAP / za: www.tygodnik.tvp.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2