OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O kompromitacji, kreowaniu polityków, reinterpretacji bajek i historii, wychodzeniu z fikcji, Beneszu oraz komu potrzebne są książki o archeologii i czego nie rozumieją marksiści? Historia alternatywna (1)

Reinterpretacja bajek i historii


Najważniejszym pragnieniem człowieka jest ocalenie godności. I się nie wiążę z żadnymi bohaterskimi postawami bynajmniej, ale z najbardziej prozaicznymi, a bywa, że i zgniłymi kompromisami. Najlepiej kwestie te są widoczne w przypadku antysemitów, którzy tracą godność i wiarygodność, natychmiast, kiedy okazuje się, że jednak zostali wkręceni. A to się zdarza za często, żeby nie można tego było uznać za zasadę. Drugim, dobrym przykładem, jest nasz kolega Toyah. On, żeby ocalić złudzenia, jest gotów do wielu kompromisów. Sądzę nawet, że tak naprawdę bezkompromisową postawę może przyjąć tylko wobec mnie, bo wiadomo, że ja nie zrobię niczego głupiego, ani nie będę wywierał żadnych nacisków. Nie stosuję też podstępów. No dobrze, stosuję je nader rzadko i one mnie bardzo męczą. Jeśli idzie o relacje z innymi niż stworzone przeze mnie okolicznościami, toyah potrafi zbudować, całą kulturę kompromisów, które mają zasłonić jego bezradność wobec pewnych zjawisk.
Tym mocniej i pilniej będzie strugał owe deski ratunku im więcej wątpliwości będzie drążyć jego umysł. Każdy z nas ma swoją granicę bezradności wobec bliźnich. To znaczy coś takiego, co każe nam ustąpić. I tak fetyszem naszego kolegi jest wyraz „uprzejmość”. Jeśli ktoś jest uprzejmy, niechby był nawet złodziejem, zawsze znajdzie posłuch u toyaha. A jak do tego będzie jeszcze demonstrował nachalną troskę o rodzinę, to toyah jest już cały jego i mowy nie ma, żeby się w tych pęt wyzwolił. I tu dochodzimy do kompromisu w obronie godności. Toyahowi czasem coś zaświta, że może ten uprzejmy, troszczący się o rodzinę człowiek, którego gęba wypełniona jest frazesami, nie ma wcale dobrych zamiarów. Sam jednak takiego osądu nie sformułuje, albowiem wszystko co wielbi i czemu oddaje cześć przez całe swoje życie zostałoby bardzo nadwątlone. W takich sytuacjach toyah odwołuje się do opinii grupy. I wczoraj właśnie się odwołał, a ja ponieważ nie mogłem tego skomentować u niego na blogu, postanowiłem napisać ten tekst. Dodam jeszcze tylko, że toyah jest tu pewnym przykładem, albowiem znam wielu bardzo ludzi, aktywnych także na tym blogu, którzy uważają, że szpieg nosi czarną maskę na oczach, a oszust matrymonialny ma zabójczy, czarny wąsik i marynarkę w drobną kratę. Dziesiątki razy słyszałem te tłumaczenia – wiesz, może się jednak mylisz? On tak ładnie opisał to czy tamto. Nie zauważyłem w tym nic podejrzanego. Oczywiście, bo kanciarze powinni działać w ten sposób, żeby ich zamiary były rozpoznawalne z kilometra. Wtedy nasza godność, pojedynczo i zbiorowo, byłaby zabezpieczona i ocalona. To są marzenia ściętej głowy.

Opisał toyah wczoraj pewną bajkę, którą ogląda z wnuczką Martynką. Napisał, że bajka ta nie budzi w zasadzie jego wątpliwości, ale….kłopot jest taki, że występujące w niej zwierzęta nie mają rodziców. Opiekują się nimi mrówki. Ujmując rzecz syntetycznie – wszystko jest okay, ale mamy tu relacje międzygatunkową. I to nie pokazaną w ten sposób, że gatunek wyższy dominuje nad niższym (nie będziemy teraz tych pojęć definiować. Każdy kto miał biologię w szkole rozumie o co chodzi). Jest dokładnie odwrotnie, gatunek niższy rządzi wyższymi gatunkami. I to jest według toyaha „nic podejrzanego”. Nie wiem jak wy, ale jako dziecko, a także dziś, jako starszy już człowiek, bardzo lubiłem żywe, pastelowe kolory. Kiedy byłem dzieckiem, było mi w zasadzie obojętne co się za tymi kolorami kryje. Chciałem, żeby były. I tak samo jest z tą bajką. Ona uwodzi dzieci nie sytuacjami, które są boleśnie standardowe i powtarzalne, ale tymi kolorami. Aha, zapomniałem o tytule. Bajeczka nazywa się Bing, a główny bohater to królik. Kolory są istotne. Królik Bing jest czarny. Jego koleżanka słoniczka jest biała, a trzeci kumpel to miś panda o imieniu Panda. I nic tu więcej dodawać nie trzeba. Bajka ta, wbrew sugestiom i recenzjom, nie ma charakteru edukacyjnego, ani rozrywkowego. To jest tresura. Żadne ze zwierząt, tak przecież charakterystycznych, nie reprezentuje cech swojego gatunku. Te zwierzaki to po prostu dzieci, w dodatku dzieci, które nic nie rozumieją z otaczającego je świata. I te dzieci nie mają rodziców, a sugestia, że ich grupa ma coś wspólnego z rodziną, podsunięta jest, dla uspokojenia osób mniej łatwowiernych niż toyah, przez króliczę niemowlę imieniem Charlie. Tym całym zestawem opiekują się mrówki. Nie mają co prawda chałatów ani pejsów, ale wyglądają dziwnie. Toyah napisał wczoraj zdanie, które mnie całkowicie rozbroiło –
Tam – pomijając akurat fakt, że to faktycznie nie są pełne rodziny, a ojciec Binga, mrówka Flip, zamiast pracować i zarabiać na życie, cały swój czas z pełnym oddaniem poświęca temu królikowi, i robi to tak, że żaden ojciec na całym świecie nie jest w stanie się z nim równać – wszystko odbywa się dokładnie wedle tych samych schematów, jakie ustaliliśmy sobie choćby tu my, czytelnicy tego bloga.
Tyle wystarczy, żeby Toyah odsunął od siebie, dręczące go wątpliwości, że może jednak ten cały Bing to masońska robota. Jakie to szczęście, że ja z nikim nie ustalałem żadnych standardów, ani dotyczących uprzejmości, ani dotyczących wychowania dzieci.

Spróbuję teraz zinterpretować tego Binga, a potem to, co mi z tego wyjdzie zastosować do sposobów interpretowania historii. I po raz kolejny spróbuję Wam sprzedać jakąś książkę. Nawet nie będę tego ukrywał za żadnym podstępem, albowiem w podstępach jestem wyjątkowo słaby.

Można oczywiście powiedzieć, że sposób interpretowania bajek, który tu zaprezentuje to głupstwo, bo przecież chodzi o to, żeby było wesoło i żeby dzieci się dobrze bawiły. Aha, jasne, wesoło i bawiły….Takie rzeczy mówią zwykle ludzie, którzy mają najwięcej do powiedzenia na temat manipulacji wychowawczych, a także ci, którzy sami je stosują.

Kwestia podstawowa – mrówki opiekują się niedojrzałymi emocjonalnie pluszakami. Te zaś poprzez niezwykły charakter tej relacji nie mogą się od mrówek niczego nauczyć, tak jak to się dzieje w obrębie jednego gatunku – poprzez naśladowanie. Mogą tylko słuchać tego mrówczego pieprzenia i brać na wiarę, to co mrówki gadają. No i biorą, a to się rzeczywiście pokrywa z rzeczywistością. Jak dmuchniemy na dmuchawiec to nasionka odlecą. I już. Taką wiedzę mogą przekazać pluszowym zwierzętom różnych ras mrówki-wychowawcy. I teraz przypomnijmy sobie ten odcinek Bolka i Lolka, kiedy oni wyobrażają sobie, że w stawie za domem jest ukryty skarb, bo nieznany im człowiek wtoczył do stawu beczkę i oni to widzieli przez lunetę. Rozpoczynają przygotowania do wyprawy, przebierają się w pirackie stroje, budują tratwę i wyruszają w poszukiwaniu niebezpiecznych przygód. Jednym słowem realizują marzenia. Na koniec okazuje się, rzecz jasna, że w beczce były kiszone ogórki, ale to nic. I tak było fajnie, bo ogórki są smaczne. Co robi Bing i jego przyjaciele różnych ras i gatunków? Biegają bez sensu, dzwonią do siebie przez smartfon i powtarzają to co im powiedziały mrówki. Nic innego się nie liczy. Nie ma w tym ani momentu naśladownictwa dorosłych, który uruchamia całe ciągi komediowych skojarzeń, które tak lubiliśmy w dzieciństwie, ani nie ma momentu samodzielnego uczenia się czegokolwiek. Jest tylko relacja z mrówkami. Te zaś mówią – to jest dmuchawiec Bing, a to są nasionka. No i Bing dzwoni do słoniczki i mówi – Flip pokazał mi dmuchawiec i nasionka! Tyle.

Ja tylko przypomnę, że większość gatunków mrówek to drapieżniki, w dodatku bardzo okrutne. Społeczność mrówcza jest silnie zhierarchizowana i mowy nie ma, żeby jakiś osobnik zrobił w mrowisku coś, do czego nie został przeznaczony. Są takie gatunki mrówek, które hodują na paszę dla larw nie tylko rośliny, ale inne gatunki owadów i bezwzględnie niszczą całe ich populacje. Oczywiście, można powiedzieć, że nie o to chodzi w bajce o Bingu. Scenarzysta coś tam sobie napisał, a że akurat lubił mrówki, to zamiast ojca i matki, starych nudziarzy, wstawił je do filmu. Chodzi o to, jak napisał toyah, żeby wychować dzieci na gentlemanów i gentleladies. I o nic więcej. No, ale przecież wszyscy wiemy, że to nieprawda. Wie to nawet toyah, który napisał wczorajszy tekst po to, by usłyszeć opinie, które go uspokoją i utwierdzą w przekonaniu, że chodzi tylko o to, by wychować uprzejmych ludzi, którzy z całym oddaniem opiekują się swoimi dziećmi. Z faktu, że Bing i inne zwierzaki nie są dziećmi mrówek żadnego wniosku toyah nie wyciągnął. No, ale takie jest okoliczności. Są mrówki i są dzieci przebrane za zwierzęta. I nie ma tu już doprawdy powodu, żeby wymieniać inne, kulturowe skojarzenia, jakie tkwią nam w głowach. Takie jak choćby dowcipy o mrówce i słoniu. A mamy przecież w bajce i mrówki i słonia. Nie będę pisał z czym mi się kojarzy czarny królik….a zresztą…królik w ogóle kojarzy mi się z rysunkiem Mleczki, gdzie widać to zwierzę, jak stoi przy ladzie w aptece i mówi – poproszę osiemset prezerwatyw. Czarny królik zaś tylko to skojarzenie pogłębia.

Ale co ja mówię, przecież chodzi tylko o to, by dzieci się dobrze bawiły i żeby wszyscy byli wobec siebie uprzejmi i grzeczni. Jeśli ktoś nie rozumie jeszcze o czym tu piszę, niech znajdzie sobie w sieci jakiś rysunek przedstawiający przekrój mrowiska. Potem zaś niech przypomni sobie, że za komuny propaganda była ściśle oddzielona od rozrywki, także tej przeznaczonej dla dzieci. Próby zaś połączenia obydwu obszarów nie nadawały się do konsumpcji. Tak jak festiwal w Kołobrzegu czy Zielonej Górze. Na koniec niech przywoła z pamięci, wszystkie filmy o obozach koncentracyjnych, które widział. Z tym najważniejszym – polsko-radzieckim – zatytułowanym „Zapamiętaj imię swoje” na czele. To jest fabuła opowiadająca o tym, że hitlerowcy oddzielają w KL Auschwitz matki od dzieci. I radziecka matka, woła przez druty do swojego małego synka, żeby zapamiętał swoje imię – Giena Worobiow. W ten sposób ma on ocalić swoją tożsamość, ma zapamiętać kim jest. To się oczywiście średnio udaje. Oboje przeżywają wojnę, ale dzieciak jest wychowywany przez samotną starszą Polkę, graną przez Ryszardę Hanin. Dorasta i zostaje kapitanem żeglugi wielkiej, który nie ocalił swojej tożsamości. Na koniec jednak spotyka swoją prawdziwą matkę i dowiaduje się kim jest naprawdę. Wszyscy płaczą, ale są szczęśliwi, bo najważniejsze, żeby dobrze wiedzieć kim się jest. Takie przesłanie niósł ze sobą ten, propagandowy przecież film. W nim też występowały mrówki, jedna miała na imię kapo. I ten mały bez przerwy wołał – Achtung! Kapo idzie!

Tyle, jeśli idzie o interpretację bajek. Teraz pora na interpretację historii, która ma z bajkami jeden moment wspólny – edukację. To znaczy propaganda jest ciśnięta pod pretekstem. I ten pretekst to zamiana przykrej i nieprzyjemnej edukacji, na edukację łatwą, rozrywkową i lekkostrawną. Wszyscy ulegamy temu mechanizmowi i nawet przez sekundę nie zastanowimy się jak zatrute treści za jego pomocą się przenoszone do naszych dusz i umysłów. Łatwość i wysoki stopień absorpcji treści przesłaniają nam wszystko inne. Tymczasem to pułapka. Spędziłem cały wczorajszy dzień, a pewnie spędzę też i całą majówkę, nad studiowaniem tekstów dotyczących historii XVIII wieku. Powiem tak – nie ma chyba momentu w polskiej historii tak pełnego dwuznaczności i nieporozumień. Tych zaś nie sposób wyjaśnić prosto, bez wielowarstwowych komentarzy. Nikt się za to nie zabiera, bo jest to trudne i póki co, niesie ze sobą mało satysfakcji. A jakby tego było nie dość, wątki które rozpoczynają się gdzieś w okolic wojny domowej lat 1704 -1706 ciągną się gdzieś hen, do połowy stulecia XIX. Ponieważ nie jesteśmy, póki co, pilnowani przez mrówki, a nasze zainteresowania kształtować się mogą jeszcze dowolnie i zależą od nas, nie zaś od inwazyjnego, drapieżnego gatunku owadów, ustępujących nam pod względem ewolucyjnym, musimy podjąć próbę zrozumienia tych kwestii. Dodam jeszcze, że owe zainteresowania oscylują raczej wokół tej zatopionej w stawie beczki z ogórkami, a nie wokół dmuchawców, bo etap dmuchawców mamy już za sobą.

Kluczem do popularyzacji wiedzy historycznej jest wyraz „postęp”. To się nie skończyło wraz z komuną, ale trwa nadal i my nie widzimy skąd to wyrasta. Niby coś podejrzewamy, ale nawet jeśli to nie rozumiemy metody, jaką piewcy postępu posługują się, żeby ów postęp się materializował. Nie kapujemy tez za bardzo na czym on ma polegać. Otóż definicja jest bardzo prosta – postęp to rządy mądrych i szczerze oddanych wychowaniu oraz edukacji mrówek.

Ja to poznałem wczoraj studiując podesłaną mi przez Szymona książkę, której tytuł brzmi „Modernizacja górnictwa i hutnictwa w Królestwie Polskim w I połowie XIX wieku. Rola specjalistów brytyjskich i niemieckich”. Można by to nazwać inaczej – Bajka o tym, jak mrówki nauczyły królika i słonia budować wielki piec. Nie ma mowy, żeby gdzieś tę książkę dostać, a są w niej same rewelacje. Mnie zaskoczył już wstęp. Gdzie napisane jest iż od początku XVII wieku biskupi krakowscy inwestowali grube pieniądze w rozwój przemysłu w okolicach Kielc, dzisiejszych Starachowic i Ostrowca. Sprowadzano specjalistów z Włoch najpierw, potem z Niemiec i robota szła aż furczało. Nie może być jednak tak, że jakiś biskup zamienia się w przedsiębiorcę i sprzedaje wyroby stalowe, budując za to potem kaplice, pałace i przytułki. A jakby tego było mało na terenie tym panoszą się jeszcze zgromadzenia zakonne, które same próbują nowych technologii wydobycia i przerobu rudy. Takie rzeczy są nie do pomyślenia, albowiem odbywają się nie dla „dobra spólnego”, ale dla widzimisię jakiegoś hierarchy, który do tego jeszcze zasiada w senacie i ma wpływ na decyzję panującego. Tak nie wygląda postęp. On jest wtedy kiedy mądre mrówki, mówią dzieciom, jak mają postępować, żeby wszyscy byli zadowoleni. No dobrze, już nie będę się znęcał nad tymi mrówkami.

Postęp realizowany jest w kilku etapach. Pierwszy obejmuje roszczenia władz cywilnych do dóbr kościelnych. To znaczy postępowy król, na przykład Stanisław August, mówi, że on też chce wydobywać rudę i ma do tego większe prawo. A jeśli go nie ma to się takie prawo uchwali, bo w ten sposób ojczyzna tylko zyska. I gdyby w tym momencie ktoś zaprotestował i zaczął wołać – gewałt, gewałt, nie zyska tylko straci, nie róbcie tego! – zostałby wyśmiany. Chodzi przecież o dobro wspólne, a wszyscy dookoła są przecież tak uprzedzająco grzeczni i dobrze wychowani. Tylko dureń nie rozumie, że mrówki chcą dobrze.

Kwestie takie jak brak technologii, myślenie życzeniowe, które temu przedsięwzięciu towarzyszy, brak magazynów i rynków zbytu, nie spędzają władzom cywilnym snu z powiek. Chodzi o to, żeby Kościół nie zarabiał. Kiedy już król jegomość wyłoży się na swoich przedsięwzięciach, przychodzą mrówki i mówią – widzisz Bing, gdybyś nas słuchał, wszystko byłoby dobrze. – Ale słuchałem przecież – tłumaczy się Bing. – Nieuważnie – mówią mrówki – popatrz, sprzedaliśmy twojemu kumplowi, słoniowi Fryderykowi II, dobre fryszarki na kredyt, 70 procent w skali roku i robota u niego idzie aż furczy. Na co Bing – ale biskup miał dobre fryszarki, co od nich chcecie? A mrówka – no, jak to dobre, jak nie nasze, a poza tym dawno się popsuły. Teraz musisz wziąć od nas te właściwe. No i Bing próbuje, ale okazuje się, że cały interes się zwija i w ogóle rozpoczyna się zupełnie nowy serial. Tylko te huty zostają, no i mnisi, a także diecezja, od której coś tam jeszcze zależy. Tak być nie może, bo nie ma postępu i wszyscy myślą o ogórkach w beczce, zamiast o nasionkach dmuchawca. Trzeba postęp wdrażać nadal. Żeby to zmienić, należy wprowadzić dekret kasacyjny a jak ktoś będzie protestował, to zje nieświeżą babeczkę z kolorową wisienką na czubku i trzeba go będzie zakopać – bing, bing…drogie dzieci.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/



Historia alternatywna (1)
Inne niż dotychczas sugerowane przyczyny rozbiorów Polski


Powinienem się w zasadzie położyć do łóżka i poleżeć chwilę, mam nadzieje, że to alergia na pyłki, która od paru lat dopada mnie w maju, a nie korona, ale nie mogę. Czasem dzieje się tak, że dostaję po prostu fiksacji na jakimś tle i to mnie prowadzi wprost do stuporu – nic nie widzę i nic nie słyszę. Poza tym, mimo marnego odzewu, widzę jednak sens w tym co tu ostatnio robię.

Składam dziś też uroczyste słowo honoru, że tekst poniżej nie jest związany z nachalną próbą wymuszenia na Was sprzedaży książek. Choć tak to może wyglądać. Prawda jest jednak inna. Sami się przekonacie.

Zacznę od tych alternatywnych wersji historii. To jest wielka pokusa, pisać coś takiego, ale jasne jest dla wszystkich, że nie ma na to publiczności. Mam na myśli publiczność prawdziwą, a nie młodzieńców, którzy zastanawiają się, jak to też ten Hitler, tak sprytnie Linię Maginota obszedł. Poza tym, jak wiele spraw istotnych, tematy te, są w naszym mrowisku przeznaczone dla godniejszych. Do pisania historii alternatywnych przeznaczeni są ludzie tacy jak Zychowicz, którzy z miną Dudusia Fąferskiego zbierającego grzyby, zastanawiać się będą czy lepiej było iść z Ruskim czy lepiej z Niemcem. To w zasadzie dewastuje cały segment rozważań, a jak piszę segment, to jasne jest, że mam na myśli sprzedaż, a nie coś innego. Tak więc szkoda czasu na pisanie historii alternatywnych, po to, by potem one leżały, a ludzie nie rozumiejący niczego, opowiadali, że nie ma w nich nic ciekawego. Załóżmy jednak, że byłoby tam coś interesującego, i tom takich gawęd zrobiłby jakiś wynik na rynku. Natychmiast, jak w każdym podobnym przypadku, znaleźliby się naśladowcy, którzy powtórzyliby to samo, tylko gorzej. Uznaliby bowiem, że elementy tworzące wersję alternatywną, które tu wskazaliśmy, są słabe i nie rokują, poza tym czytelnik ich nie rozumie, a w związku z tym musi być goła baba.

Po raz nie wiem który przeglądałem wczoraj książeczkę księdza Mariana Tokarzewskiego „Z kronik klasztoru i kościoła w Zasławiu”, robiłem to też przedwczoraj i w środę. Oczywiście odpowiedź na nurtujące mnie pytanie – dlaczego taki, a nie inny zestaw dokumentów opublikował ksiądz dobrodziej jest jasna – to przypadek. No, ale myśl, by zobaczyć inne i zapoznać się z ich treścią, nie opuści człowieka tak łatwo. Pomijam już tego Jezierskiego i jego propagandę a la Palikot. No, ale mowy sejmowe króla Stanisława Augusta, hetmana Rzewuskiego, biskupów, a do tego ten Pugaczow, który na szafocie wypuszcza jakiś taki list intencyjny, gdzie zestawia siebie z marszałkiem Ponińskim. To jest całkiem niezrozumiałe, bo Pugaczow mówi, że nie chciał być jak Poniński. A skąd taki czop, jak Pugaczow, całe życie siedzący w stepach, miał w ogóle pojęcie kim był Adam Poniński, uznawany w Polsce za ober zdrajcę? Nie jest łatwo znaleźć dobrą książkę o Pugaczowie, a pisząc – dobrą książkę – mam na myśli taką, która nie wskazuje na lokalne uwarunkowania będące powodem tej rzekomo chłopskiej wojny. Nawet gdybym znalazł jakieś opracowanie, to i tak bym po nie nie sięgnął. Kupiłem sobie – nie szukając wcale Pugaczowa, ale biografii Jana Żiżki – wydaną w latach pięćdziesiątych książeczkę „Powstanie ludowe Pugaczowa”. Napisaną – uwaga – przez M.W. Żiżkę. Nic nie zmyślam. Zagadki same się zgadują i w zasadzie wystarczy tylko uważnie patrzeć na znaki. To jest oczywiście taki trochę żart, ale fakt pozostaje faktem – Żiżka napisał książkę o Pugaczowie. Zacząłem to czytać i zamarłem. To jest bardzo plastycznie napisana powieść z nienachalnym i nie rzucającym się wcale w oczy komentarzem propagandowym. Pan Żiżka miał dostęp do dokumentów, a więc nazwiska ludzi w książce są prawdziwe, a cała historia wygląda zupełnie inaczej niż to sobie popularyzatorzy różnych ciekawostek wyobrażają.

Kwestia pierwsza i najważniejsza – do kogo Pugaczow udaje się najpierw, kiedy, po nieudanej symulacji skrofułów, nie dymisjonują go z wojska i musi służyć dalej, a nie chce? Do staroobrzędowców. Staroobrzędowcy, tak jak ich sobie wyobrażałem do wczoraj i tak jak są nieraz opisywani, to przecież odziani w samodziałowe portki brodaci plebeje, którzy siedzą w lasach, wybierają pszczołom miód i rąbią drwa wielkimi siekierami. Znak krzyża czynią dwoma palcami, a jak ktoś przy nich uczyni ten znak trzema palcami, a jeszcze się do tego nieopatrznie odwróci plecami do takiego staroobrzędowca, ten rozpłata go toporem, jak nic, albowiem nienawidzi herezji. To są wizje idiotyczne i jeśli takowe macie w głowach musicie je stamtąd natychmiast wypłukać szlauchem, pod bardzo dużym ciśnieniem. Po cóż do takich ludzi miałby iść kozak doński Pugaczow, który – od samego początku, kiedy wrócił z wojny pruskiej – obmyślał swój dziwaczny plan zrobienie buntu w stepie? Do czego mu byli tacy ludzie potrzebni? Tacy jak wyżej opisani, do niczego rzecz jasna. Staroobrzędowcy bowiem nie byli wcale takimi ludźmi. To byli, w znacznej większości, bardzo bogaci kupcy, tworzący zamkniętą i nie przepuszczalną strukturę, która obracała bardzo wielkimi pieniędzmi i pieniądze te nie opuszczały stworzonej przez nich struktury. To znaczy były absorbowane, obracano nimi, a ich nadwyżki przeznaczane były na działalność misyjną i wzmacnianie organizacji poprzez budowę klasztorów i świątyń. Jeśli to sobie uświadomimy, inaczej będą wyglądać w naszych oczach prześladowania staroobrzędowców, które podejmowali od cara Aleksego wszyscy w zasadzie władcy Rusi i Rosji. Z wyjątkami rzecz jasna. A jakimi? No jak to – Jejo Wieliczestwo, Jekatierina Wtaraja zakazała prześladowań. To znaczy ugięła się przed mocą organizacji i pozwoliła jej na działalność. I teraz zastrzeżenie – wielu kwestii w tej opowieści wyjaśnić nie potrafię, dlatego też nazywam ją historią alternatywną. Pugaczow jednak, który od pewnego momentu podaje się za zamordowanego cara Piotra III, idzie ze swoją sprawą do staroobrzędowców właśnie, do raskolników, jak ich nazywa pan Żiżka, autor tej sympatycznej książeczki.

Zostawmy go jednak na chwilę dla krótkiej dygresji – potem prześladowania wróciły, a raskolnicy, jak podaje docent wiki zostali uwolnieni od opresji państwa, dopiero w roku 1905.

Nie tylko kupców odwiedza Pugaczow, ale także klasztory staroobrzędowców, które są rozsiane po stepie między Donem a Uralem. To wszystko, są dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, które z jednej strony mają skorumpowany aparat władzy, na razie pozwalającym im żyć, ale szykujący się wyraźnie do skoku na kasę, a z drugiej żywą strukturę ekonomiczną składającą się z kozaków, którzy na mocy starych przywilejów eksploatują rzeki, lasy i pokłady powierzchniowe rud, a także kupców różnych gildii, bynajmniej nie Rosjan, ale przedstawicieli ras azjatyckich. Ci zaś mają swoje dintojry w krajach i miastach, o których się Pugaczowowi nie śniło pewnie. Myślę, że nawet w Delhi. Społeczna przyczyna buntu i przyczyna polityczna są niby wyjaśnione, ale opiszmy je raz jeszcze. Ural to gigantyczny okręg przemysłowy, gdzie w kopalniach pracują niewolni chłopi, którzy zaniedbują przez ten przymus swoje gospodarstwa. To jest pretekst do buntu, albowiem te kopalnie, podobnie jak rangi oficerskie w wojsku kozackim nad rzeką Jaik – tak się wówczas Ural nazywał – objęli bałtyccy Niemcy. To oni też padają najpierw ofiarą buntowników. Narzędziem zaś buntu są kozacy, którzy muszą płacić podatki carycy. To jest punkt najważniejszy. Nazywanie wojsk kozackich od rzek, ma ten sens, że wskazuje jaką rzekę dane wojsko ma w dzierżawie i eksploatuje. Jak wiemy rzeka to nie tylko ryby, ale przede wszystkim porty, a także szlak handlowy wiodący z północy a południe. Rzeka to, przypuszczam, także wychodnie szybów powierzchniowych w nadrzecznych skarpach. Petersburg chce, żeby od tego wszystkiego, użytkownik płacił solidny podatek. Nie wiemy niestety o jakich procentach i sumach jest mowa. Zakładam, że o sporych. Mamy więc z jednej strony opresję państwa, a z drugiej, jak twierdzi Pugaczow i komunistyczna hagiografia – ludzi dążących do wolności. No chyba nie. Z drugiej strony mamy sieć azjatyckich pośredników, którzy swoimi kanałami dystrybucji wywożą towar znad rzek gdzieś hen w głąb kontynentu. Wożą go też pewnie w dół rzeki, do Persji i innych krajów stanowiących podbrzusze imperium. To jest za mało jednak i Pugaczow, który nie dla żartu przecież i nie sam z siebie, podał się za cara Piotra, idzie do staroobrzędowców i proponuje im deal za pomoc w zorganizowaniu buntu. Żiżka o tym nie pisze, ale rozumiem, że pomoc została udzielona, bo bunt wybuchł. Kozacy zaś zaczęli zaprowadzać w stepie swoje porządki. Piszemy w stepie, choć przecież nie o step chodzi, podobnie jak nie o dzikie pola chodziło w czasie wojny kozackiej w Polsce. Chodzi o obszar przylegający do konkurencyjnego systemu ekonomicznego, który eksploatują ludzie nie mający ochoty rezygnować ze swoich dotychczasowych przywilejów.

I teraz kwestia istotna – czy tłumiąc powstanie Pugaczowa, caryca denerwuje się na staroobrzędowców? Nie tak bardzo. Oni nadal mogą działać. Bunt Pugaczowa, nie jest w istocie żadnym buntem, ale próbą narzucenia Petersburgowi dwoistego systemu eksploatacji interioru. Na co caryca nie może się zgodzić, bo następnym etapem będzie likwidacja i podział imperium. Pugaczow jest tutaj figurantem, który został zauważony i dobrze opisany, albowiem porządnie wszystkich wystraszył. Rok przed nim nad Uralem pojawił się niejaki Bogomołow, także podający się za cara, o którym dziś już mało kto pamięta. To są negocjacje toczące się w bardzo wysokim diapazonie emocji, a w czasie takich negocjacji muszą być ofiary. My niestety, poprzez całkiem fałszywy opis zdarzeń, nie wiemy do końca kto negocjuje. Nie jest to aż tak oczywiste i nie sposób jednoznacznie wskazać Londynu. Pozostawmy teraz Pugaczowa i przejdźmy do rozłamu w cerkwi moskiewskiej, który dokonał się jak raz wtedy kiedy car Aleksy prowadzi wojnę z Janem Kazimierzem Wazą. Inspiratorem reformy cerkwi, która doprowadziła do rozłamu, był patriarcha moskiewski Nikon. Do tej pory wydawało nam się, to znaczy mi się tak wydawało, że owa reforma dokonała się dlatego iż Moskwa, zająwszy Kijów, znalazła się w posiadaniu ksiąg liturgicznych i dokumentów tamtejszej akademii. No i okazało się, że te moskiewskie są po prostu błędne, nie przepisywane nawet, ale przerysowywane przez mnichów analfabetów. Chyba jednak było trochę inaczej. Nikon, który na hagiograficznych płótnach rosyjskich malarzy wyobrażany jest jako czarnobrody mędrzec w białym kłobuku, nie był chyba w istocie mędrcem, ale ambitnym duchownym, który awansował, Bóg jeden wie, jakimi sposobami ze stanowiska proboszcza, gdzieś na dalekiej północy kraju, do patriarszego tronu. Jego misja zaś polegała na tym, by poprawić teksty liturgiczne na wzór tekstów liturgicznych greckich. Poczynania Nikona, dokonywane początkowo w zgodzie z carem opisywane są jaką próba zrównania władzy świeckiej z duchowną. To z daleka już zalatuje tworzeniem imperium i ogłaszaniem heretykami wszystkich wokół, a także świętą misją wojenną, przeciwko wrogom najgorszym czyli papistom. No i z całą pewnością nie jest to przypadek, że Nikon pojawił się w tym właśnie momencie dziejowym. Wojna z Polską i Litwą była, jak pamiętamy, szykowana od ponad dziesięciu lat. Drogi cara i patriarchy rozeszły się ponoć ze względów doktrynalnych. To nie może być prawda, a na pewno nie w całości. Po pierwsze – okazało się, że narzędzie podboju, które zaproponował Nikon wcale nie jest takie dobre, po drugie wielu duchownych i wiernych nie przyjęło reformy. Zrobiła się kontrowersja i powstał raskoł. Jego skala była gigantyczna. Nie zdajemy sobie z niej sprawy, ale docent wiki podaje, że w wyniku rozłamu i prześladowań, na emigracji znalazło się ponad milion staroobrzędowców. Ponad milion sfanatyzowanych, wrogich carstwu kupców i bankierów! Czy to jest w ogóle do pomyślenia?! Nie, dlatego właśnie mamy w głowach, opisany tu na samym początku wizerunek staroobrzędowca w łapciach. Prześladowania odniosły skutek odwrotny od zamierzonego, ale zanim go opiszę jeden mały cytat. Oto Nikon chciał ponoć przywrócić księgom liturgicznym ich właściwy charakter, chciał je poprawić. A tu mamy taką oto opinię
Zdaniem Łobaczewa reforma tekstów liturgicznych została przeprowadzona w zbyt szybkim tempie i w oparciu o zbyt wąski, w dodatku stosunkowo nowy, materiał źródłowy pochodzenia greckiego. Jako jedno ze źródeł dla Służebnika wydanego w 1655 wykorzystany został grecki euchologion opublikowany w 1602 w Wenecji. Wywołało to w przyszłości oskarżenia o przeprowadzanie reform w sposób pobieżny i w oparciu o teksty „skażone” wpływami zachodnimi. Zarzuty tego typu pojawiły się jednak dopiero w kolejnej dekadzie. Pierwsze polemiki związane z reformą nie przybrały masowego charakteru; rozłam na tym tle (raskoł) w Rosyjskim Kościele Prawosławnym nastąpił już po odsunięciu Nikona od tronu patriarszego[
Jak możemy to rozumieć? Jak ktoś prowadzi wojnę, szuka na nią uzasadnień religijnych, negocjuje z Chmielnickim przyłączenie Ukrainy i szykuje się – rozumiem, że wespół z tym Chmielnickim – do wojny z Turkiem na Bałkanach, to na pewno nie przeprowadza reformy w sposób pobieżny. On ją przeprowadza w sposób celowy, a druk owego euchologionu w Wenecji tylko na to wskazuje. I teraz trzeba się zastanowić, w którym dokładnie momencie Wenecjanie stwierdzili, że nie ma sensu dalej inwestować w Rzeczpospolitą, albowiem organizacja ta jest niewydolna, w którym momencie stwierdzili, że lepiej będzie sprokurować nową doktrynę i nowe uzasadnienia dla wojny na Bałkanach i w Europie środkowej, która pozwoli im nieco odetchnąć od ciśnienia wywieranego przez Turków. To jest oczywiście hipoteza. Ktoś tym Wenecjanom przeszkodził i oni, zamiast rozmontować Polskę, przysłali tu swojego człowieka nazwiskiem Boratini, który postanowił raz jeszcze coś z kraju wydusić, zalewając go podłą, miedzianą monetą, która dała skarbowi nieco oddechu, ale ludność pogrążyła w cholernych kłopotach. Na Rusi nie było łatwo i organizacja staroobrzędowców przechodziła ciężkie chwile, których kulminacją było spalenie na stosie protopopa Awwakuma i jego towarzyszy. Tym ostatnim wyrwano przed egzekucją języki. Ciekawe dlaczego? Pewnie, żeby za dużo nie powiedzieli zgromadzonej przed stosami publiczności. Sam protopop był już zdaje się całkiem szalony i to co mówił nie miało znaczenia. Zachowano bardzo iluzoryczny i bardzo chwiejny status quo, który balansował aż do połowy XVIII wieku, kiedy nastąpiło przesilenie. Z chwilą kiedy dochodzi do pierwszego rozbioru, pojawiają się od razu w stepach fałszywi carowie – Bogomołow – niczego nie rozumiejący dureń i cwaniak Pugaczow. Ten drugi opiera swoją działalność o kantory i banki raskolników.

Powróćmy do tego miliona religijnych rzekomo, a w istocie ekonomicznych emigrantów. Gdzie oni się znaleźli? Tego dokładnie nie wie nikt. Część mieszkała w Inflantach, cześć w Szwecji, a część w Prusach. Rozumiem, że wszyscy mieli ze sobą kontakt i tworzyli zwartą, lojalną strukturę. Nie ma mowy, żeby dziś zbadać zakres ich udziału w finansowaniu takich imprez jak III wojna północna, konfederacja barska, wojna Katarzyny II z Gustawem Wazą, powstanie hetmanatu na Ukrainie. To wszystko były biedne, zapatrzone w błędnie przepisane księgi liturgiczne, ciemne chłopki. Takimi widzi ich historia. Po okresie prześladowań caryca porzuca tę politykę i daje im swobodę uprawiania działalności religijnej i ekonomicznej w kraju. To jest oczywiste ustępstwo, które natychmiast wykorzystują siły wrogie Rosji, które wykreowały tego całego Pugaczowa. Postawmy rzecz ja gruncie ekonomicznym, na tyle, na ile ja potrafię to zrobić, czyli w zakresach bardzo skromnych – mamy milion oczekujących ustępstw fanatyków religijnych zaopatrzonych w pieniądze i robiących interesy z Azją i Turcją, którzy obsiedli granice imperium. I mamy ich ze dwa razy tyle w samej Rosji. Pomiędzy ich interesami leży Polska, w której nikt nie podejmuje w ogóle dyskusji o sytuacji w ten sposób jak ja to tutaj zaproponowałem. Wszystkim się zdaje, że jakaś konstytucja, sejmy skonfederowane, tradycje, Kościół, królestwo…Tymczasem najjaśniejsza imperatorowa dobija targu z byłymi poddanymi Moskwy, próbując jednocześnie zwiększyć wpływy do budżetu z podatków płynących z guberni pogranicznych. I tam właśnie wybucha ów negocjacyjny bunt. Dochodzi do jakichś porozumień, które skutkują tym, że skarb carycy wypełnia się złotem, Rosja podbija Alaskę, a Polska zostaje podzielona, tak jak miała być podzielona już wcześniej, za Jana Kazimierza. To jest powrót do starego planu, który z całą pewnością wiąże się z reformą Nikona i rozłamem w cerkwi. My tego jednak nie rozumiemy, bo nie mając na to, ani siły, ani wyobraźni, próbujemy lansować swoją, bardzo uproszczoną i naiwną wersję historii stulecia XVIII. I jeszcze jedno. Wszystkich zbuntowanych kozaków władze traktowały w sposób niezwykle okrutny, nie ma sensu tego tutaj opisywać. No i rozprawiały się z nimi na miejscu. Pugaczowa, przewieziono do samej Moskwy, wszyscy myśleli, że będzie widowisko, bo go pokawałkują, ale okazało się, że pani Kasia, kazała mu odrąbać łeb i poszła na jakieś przedstawienie. Nie było cyrku, było krótkie załatwienie sprawy potwierdzające deal.

Po więcej szczegółów zapraszam tutaj

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/



„Skąd wziąć trzech milionów?” czyli wychodzenie z fikcji


Tekst ten miał się zaczynać inaczej, ale kolega smieciu powrócił i napisał, że musiał, ale to absolutnie musiał, napisać o koronawirusie, bo niedługo mogłoby być za późno. Nie będę polemizował ze smieciem, tak jak nie polemizowałem z innymi tekstami dotyczącymi bieżączki, albowiem uważam, że człowiek dorosły i poważny nie może poddawać się ciśnieniom zewnętrznym, nawet wielkim. Nie rozumiem więc entuzjazmu, jaki bije z tekstów takich, jak ten smiecia. Entuzjazmu, który zmieścić można w zdaniu – zaraz wszystko się rozpieprzy, ale będzie fajnie! Nie wiem co robi w życiu autor tego tekstu, ale jego powierzchowność i brak odniesień do czegokolwiek, na czym by się znał więcej. niż przeciętni uczestnicy naszej tu przygody, wskazuje, że nie jest to nic porywającego. Może więc właśnie przez to musi tak pisać i oczekuje, że koledzy, którym się akurat nudzi zrobią mu klikalność.

Wiem, że to jest orka na ugorze, ale wielokrotnie i bezskutecznie próbowałem wyjaśnić tutaj, że żadnej ucieczki nie ma. Rzeczywistość zaś finansowa, na którą wszyscy od czasu do czasu psioczymy, jest parawanem, za którym kryje się goła siła. Możemy więc sobie wybrać – spekulacje fikcyjnym pieniądzem, albo Auschwitz. I na to wychodzą różni mędrcy i mówią – jak odkopiemy złoża na Suwalszczyźnie, to Polska będzie potęgą. Bardzo przepraszam, ale nie mam już zdrowia i czasu na słuchanie takich bredni. Wielokrotnie podkreślałem, że jedyne co może ocalić człowieka w wymiarze jednostkowym, to dzieło. To jest kwestia nie do wyjaśnienia i nie do przekazania, głównie z tego powodu, że ludzie podejmują jakąkolwiek aktywność, dopiero wtedy kiedy dostaną od kogoś gwarancje na jej powodzenie. I to im się nie skleja w żaden sposób z ową wszechogarniającą fikcją, przeciwko której występują. Gwarancje muszą być. To jest też, między innymi, najważniejszy powód nadreprezentacji donosicieli w każdej grupie społecznej. Ludzie przejęci sobą, ale wewnętrznie niepewni, oczekują gwarancji. Tych zaś nie udziela nikt poza strukturami opresyjnymi. No więc, nie ma na co czekać, trzeba się decydować i podpisywać kwity, skoro nas doceniają.

Ja nie udzielam żadnych gwarancji i jeśli ktoś się po nie do mnie zwraca, odchodzi z niczym. Stawiam za to dwa postulaty, które muszą być spełnione naraz, albo wymiennie, żeby można było w ogóle rozmawiać o tym, co lubimy nazywać rzeczywistością – musi być jakość i musi być sztuka. Bez tego ani rusz. Pokusa dewaluacji jest oczywiście wielka i pojawia się natychmiast, albowiem uwalnia człowieka od wysiłku, daje mu poczucie solidarności z grupą i pozwala na wypowiadania całej masy niepotrzebnych i nic nie znaczących słów. Dewaluacja daje złudne bardzo poczucie bezpieczeństwa, za które ludzie gotowi są oddać wszystko, łącznie z duszą.

Nie mam zamiaru pisać o tym, co ludziom pokroju smiecia wydaje się najistotniejsze na świecie, czyli o doniesieniach medialnych i planach sił ciemności wobec nas. Miałem jednak wczoraj szczery zamiar napisać tekst o Tytusie Burattinim, z całkiem innym początkiem. No, ale wyszło jak wyszło.

Zacznę od końca. Na każdym polu, jak to wczoraj stwierdził stalagmint, można znaleźć efekty działalności Tytusa Liwiusza. Nie trzeba mieć nawet wykrywki, wystarczy przesiewać ziemię w dowolnym miejscu sitkiem. Im bliżej ośrodków miejskich i targowych tym łatwiej o znaleziska. Ja sam pod Błoniem, parę lat temu, znalazłem trzy, dawniej znalazłem jeszcze jedną, było to kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki. Mówię oczywiście o miedzianych szelągach, czyli tak zwanych boratynkach, które miały uratować zbankrutowane państwo przed upadkiem, a wraz ze srebrnymi tymfami przyczyniły się do jego katastrofy. Tak się tę kwestię zwykle ujmuje. Komisja królewska stanęła przed problemem – „Skąd wziąć trzech milionów” – cytat autentyczny – stanęło na tym, że pan Burattini dostanie w dzierżawę mennicę w Ujeździe pod Warszawą i tam zacznie, pardon, tłuc, te szelągi. Miały być one przeznaczone na opłacenie wojska. Łatwość z jaką czytamy o tym, że szelągi i tymfy zadały śmiertelny cios polskiemu systemowi pieniężnemu, jest zadziwiająca. Na tymfach było nawet napisane, że wartością ich jest bezpieczeństwo kraju. No, ale kraj nie upadł, choć przecież natychmiast zaczęto bić w milionach sztuk fałszywe szelągi i fałszywe tymfy, a jestem pewien, patrząc na nędzę rysunku, na tych swoich boratynkach, że wszystkie one są podrobione. Rzeczywistość finansowa była fikcją, w której ludzie radzili sobie jak umieli, ale przecież kraj nie upadł. Dlaczego? Albowiem to nie miedziane krążki wypuszczane przez koronną i litewską mennicę, były najważniejsze i nie one w istocie stanowiły o istnieniu kraju. Mimo dewaluacji pieniądza, wypłynięciu dobrej, srebrnej monety za granicę, mimo fałszerstw na masową skalę – ponoć w obiegu było, jak szacują, ponad dwa miliony boratynek – kraj nie upadł. Ludzie żyli, handlowali, magnaci budowali rezydencje, kupcy kamienice, a chłopi swoje chałupy, wszystko działało. Więcej, królestwo, za Jana III podejmowało militarne akcje zaczepne, poza granicami kraju. Mimo finansowej fikcji, w której Rzeczpospolita była pogrążona. Może więc ta katastrofa nie była wcale taka wielka, a my po prostu czegoś nie rozumiemy? No dobrze, nie my, a ja…może ja po prostu czegoś nie rozumiem. Za te boratynki można było wykupić w krajach ościennych dobrą srebrną monetę, podobnie jak sto lat później król Fryderyk wykupował dobrą polską monetę za swoje parszywe trojaki. W czym więc problem? No właśnie do końca nie wiadomo. Być może w gwarancjach, które polskiemu systemowi monetarnemu dawały dwory obce? Buratiini, oskarżony o to, że się gwałtownie wzbogacił na dzierżawie mennicy, nie chciał jej wziąć po raz drugi, nie miał też zamiaru ulegać namowom króla, a ten z kolei także nie zamierzał naciskać na swojego mincerza. Kto w takim razie domagał się od Burattiniego, by wziął na siebie tę straszliwą odpowiedzialność? Sejm i komisja skarbowa. Dwór podchodził obojętnie do kwestii reformy finansów, której efektem miało być „wzięcie skądś trzech milionów”, ale komisji i posłom wszystko jedno nie było. Dwór bowiem wiedział, że nawet jeśli kraj zaleje moneta obca, to płatności i spekulacje odbywać się będą tak samo, ale odpowiedzialność za to nie spadnie na króla. On sam zaś i jego otoczenie mogą się na wspomnianych spekulacjach wzbogacić. Problem polega, jak zwykle na tym, kogo obarczyć odpowiedzialnością za koszta reformy, a kto będzie jej beneficjentem. Burattini miał wybić szelągów za pięć milionów dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Na pewno wybił więcej, a fałszerze ową liczbę jeszcze potroili. Pytanie ilu było wśród nich posłów i ilu było wśród nich członków komisji skarbowej? Gwałtowność oskarżeń, jakie do dziś ciska się przeciwko Burattiniemu, wskazuje, że kilku z całą pewnością. Boratynki, autentyczne i fałszywe, były w obiegu do czasów saskich, zaczęto je wycofywać stopniowo i zastępować monetą z wizerunkiem Augusta II i Augusta III. Prawdziwa katastrofa państwa nastąpiła jednak dopiero wtedy kiedy Stanisław August zreformował mennicę i zaczął wypuszczać, znane wielu z nas trojaki, grosze i dukaty. Była to, jak powiadam, katastrofa prawdziwa, albowiem pieniądze te, tak jak srebrne talary w czasach Zygmunta Augusta, stały się od razu najbardziej poszukiwanym towarem w Europie. Ściągano je masowo i przebijano na monetę podłą. Na polskiej reformie skarbowej bogacili się sąsiedzi, którzy mieli zamiar kraj podzielić. Nie pojmuję więc nadal dlaczego o całe zło oskarża się Burattiniego?

Czy rzeczywiście komisja nie wiedziała skąd „wziąć trzech milionów”? Myślę, że sposoby na to były równie proste, jak w czasach dzisiejszych – można było odkopać jakieś złoże i wydzierżawić je, jak to się odbywało za króla Ćwieczka, jakiemuś bankowi. Można było postarać się o czyjeś gwarancje – o to akurat się chyba postarano, bo Burattini był agentem dworu francuskiego – można było zadłużyć państwowe nieruchomości. Myślę, że sposobów było wiele, ale problem polegał na tym iż komisja widziała tylko jeden – bicie podłej monety, albowiem to umożliwiało spekulację. Nie wiemy ile obcego srebra sprowadzono do Polski za pomocą boratynek, wiemy, że ich kariera zakończyła się nędznie. Ponoć, jeszcze dziesięć lat temu, kiedy pod Wilanowem były pola uprawne, można tam było znaleźć całe stosiki tych pieniążków posklejane jeden na drugim. Burattini zaś stał się złym duchem straszącym w państwowej wytwórni papierów wartościowych. I zadziwiające jest to, że nikt do tej pory nie pokusił się o inną interpretację jego misji niż ta, o której tu piszę. A przecież pan Burattini nie był tylko mincerzem. On nim był na pół etatu. To był przede wszystkim architekt i inżynier. Zbudował most przez Wisłę dla armii idącej przeciwko Lubomirskiemu, zbudował Pałac Kazimierzowski, projektował machiny latające, a jakby tego było mało wystawił własny oddział wojska w czasie Potopu i na jego czele walczył ze Szwedem. Burattini zanim przybył do Polski, był w Egipcie, gdzie robił pomiary piramid i rysował plany tamtejszych miast. To jest niezwykłe i szalenie inspirujące, przynajmniej dla mnie. Nie wiem niestety czy pozostały jakieś dokumenty i wspomnienia po innych niż mennicza działalności Burattiniego. Dziwne jest też, że nie interesuje to polskich historyków, popularyzatorów i badaczy. Poza oczywiście tymi, którzy zajmują się finansami. No, ale ci są z zasady na aucie i mają opinię nudziarzy.

Jeśli idzie o historyków sztuki, to sprawa jest wręcz tragiczna. Burattini, tak aktywny w kryzysowych latach dla królestwa, szlachcic z polskim indygenatem, budowniczy, człowiek wszechstronnych zdolności, w zasadzie dla nich nie istnieje. Nie ma go. Nikt nie pisze o nim – polski Leonardo da Vinci, choć o takim Kwaśniewskim pisano – polski Kennedy. Historia sztuki w ogóle zaczyna się od Winckelmanna, a polska od Stanisława Kostki Potockiego. I koniec.

Jeśli idzie o historyków wojskowości jest podobnie. Ten oddział wystawiony przez Burattiniego i jego w nim obecność, a także szlak jego bitewny, to są szalenie interesujące sprawy. Można by było, analizując te dane, dowiedzieć się wielu zaskakujących rzeczy, jak sądzę. Być może są na ten temat jakieś opracowania, ale ja ich nie znam. Jesteśmy, jako konsumenci treści pozostawieni na pastwę idiotów, których największym marzeniem, jest otrzymać od kogoś gwarancje, na sprzedaż produkowanych przez siebie treści. Tak jak komisja skarbowa i sejm musiały dostać od króla gwarancje na to, że Burattini wybije pięć milionów szelągów, a Tymf stosowną ilość tymfów, które pozwolą „skądś wziąć trzech milionów” i uratować królestwo. Ono i tak ocalało, a działalność mennicza nie miała na to wpływu i jest w mojej ocenie stanowczo przeceniana. Królestwo miało bowiem jeszcze poddanych, a ci mogli produkować dobrej jakości towary, co też i zachodziło. I przez to właśnie kraj nie pogrążył się w całkowitym chaosie. Nic o tym jednak nie wiemy, albowiem przymuszani jesteśmy dziś do zastanawiania się co też się stanie, kiedy siły ciemności zlikwidują „finansową fikcję”. Ja wiem, co zrobię – zajmę się produkcją szarego mydła ze zdechłych psów. Trochę będzie co prawda śmierdziało, ale za to nie będę musiał niczego podpisywać. Mydło zaś od wieków jest w czasach kryzysów najbardziej poszukiwanym towarem na rynku. Jak już się człowiek porządnie upaprze tymi gwarancjami na swoją aktywność, jak już się naprorokuje i nawskazuje tego zła pleniącego się wokół, jak już napisze te wszystkie instrukcje prowadzące do powszechnego szczęścia i zbawienia ojczyzny, zechce na pewno czymś umyć ręce.

No, ale to plan na przyszłość, którą wieszczą prorocy z yutuba. Póki co czytajmy co tam o Burattinim i finansach w ogóle, napisał Adam Szelągowski.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-dziejow-wspolzawodnictwa-anglii-i-niemiec-rosji-i-polski/



O kompromitacji czyli dlaczego wszyscy muszą być grzeczni i uprzejmi


Nie wiem dlaczego, ale co jakiś czas toyah zasłania się postacią księdza Rafała Krakowiaka. Zachodzi owa zależność coraz częściej i toyah, jak chce przekonać wszystkich do swoich racji, powołuje się na księdza Krakowiaka właśnie. I tak też uczynił w ostatnim tekście, który mógłby w zasadzie uchodzić za polemikę z moim tekstem dotyczącym tej idiotycznej bajki o króliku. Zacytował w swoim ostatnim wpisie słowa księdza, które mnie, przyznam, zwaliły z nóg. Jeśli są prawdziwe, to muszę tu napisać, że o żadnej współpracy pomiędzy mną a toyahem i księdzem Rafałem Krakowiakiem nie może być więcej mowy. Zacytuję cały, duży fragment tekstu, w którym owe słowa duchownego się znajdują. Oto on:

Miałem okazję przez chwilę porozmawiać z Arcybiskupem i powiedziałem mu mniej więcej tak: „Ja wiem, że Ksiądz Biskup pewnie nawet nie będzie miał głowy aby po tę książkę kiedykolwiek sięgnąć, ale tym bardziej właśnie chciałbym opowiedzieć Księdzu, jak to miejsce wyglądało, kiedy tu pierwszy raz przyjechałem”, no i opowiedziałem mu o tych czterech czy pięciu okolicznych chłopakach, którzy, mimo pierwszego dnia szkolnych ferii, oraz cudownego wręcz przedwiosennego poranka, na kolanach skrobali posadzkę tego kościoła, nie wiedząc wówczas jeszcze nawet, czy ten ich wysiłek ma w ogóle jakikolwiek sens.

Ksiądz Arcybiskup pokiwał w zamyśleniu głową, rzucił parę bardzo typowo arcybiskupich słów, pozwolił mi zrobić ze sobą parę zdjęć i tyle wszystkiego. Kiedy po pewnym czasie rozmawiałem o tym z księdzem Krakowiakiem, ten się zamyślił i powiedział tak: „To że on tego nie przeczyta to prawie pewne, natomiast uważam, że to bardzo dobrze, że pan nie już nie pisze na Szkole Nawigatorów, bo gdyby jednak jakimś cudem on tam jednak zajrzał, jakimś dodatkowym cudem zainteresował się pańskim blogiem i trafił do Szkoły Nawigatorów, to nie tylko pan, ale i ja bylibyśmy do końca skompromitowani”.

Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie tego, że duchowny, widząc moje zaangażowanie, widząc książki księży, które wydałem, widząc wznowioną pracę księdza biskupa Kopca, i pracę księdza Franciszka Borowskiego, promowane przeze mnie z uporem maniaka na portalu Szkoła Nawigatorów, powie, że współpraca z tym portalem to kompromitacja. W dodatku krańcowa. To jest coś absolutnie niezwykłego. Ja oczywiście rozumiem dlaczego toyah zacytował słowa księdza i co oni obaj rozumieją pod pojęciem „kompromitacja”. Ja to zrozumiałem już wcześniej, kiedy toyah zacytował inne słowa księdza Krakowiaka, te o duchownych, którzy są w większości „prostymi chłopakami z prowincji”. Nie mogę jednak zrozumieć, jak to jest, że z jednej strony można ekscytować się ową ewangeliczną prostotą duchownych, którzy z jasnymi twarzami skończonych frajerów uważają, że Pan Bóg za nich wszystko załatwi, a w najlepszym razie nie pozwoli im zginąć, a z drugiej strony wielbić kogoś takiego jak Szustak, który ze swoich widowiskowych bardzo upadków, robi wysokooktanowe paliwo promocyjne. Wiem, że ksiądz Krakowiak nie wielbi Szustaka, ale jest on ulubieńcem toyaha. Poza tym, chciałbym przypomnieć, ż diabeł, co by o nim nie mówić, na pewno nie jest „prostym chłopakiem z prowincji”, choć zapewne udawanie kogoś takiego przychodzi mu bardzo łatwo.

Zacznę może od tego, że poza portalem Szkoła Nawigatorów, nie mam innych możliwości promowania swoich wydawnictw. I jestem bardzo wdzięczny ludziom, którzy swoimi tekstami, jakże nieraz różniącymi się w treści, formie i intencji od moich, napędzają ten portal. Jestem im wdzięczny za to, że nie czynią tego tak, jak to robi Szustak, opowiadając o swoim pijaństwie czy jakichś niepięknych szaleństwach z przeszłości. Cieszę się, że opisują to, co uważają za ważne i nobilitujące. Dodam też, że nie będę miał nigdy innych niż to narzędzie możliwości promocji książek. Jeśli ktoś więc uważa, że udział w tym przedsięwzięciu jest kompromitujący, nie pozostawia mi możliwości wyboru.

Nigdy, promując wydawnictwa związane z Kościołem, nie liczyłem na to, że duchowni w jakikolwiek sposób zechcą mi pomóc w tym przedsięwzięciu. Zawsze było raczej oczywiste, że nawet przy bardzo szczerych chęciach oni tego trudu nie podejmą, albowiem kierunki myślenia i działania wytyczone przez hierarchię są dalekie od tych, które ja uważam za skuteczne. Księża zaś muszą przede wszystkim słuchać.

Nie zdarzyło się jednak jeszcze, żeby jakiś ksiądz nazwał moją działalność kompromitującą. Choć wielu tak zapewne myśli. Każdemu wolno myśleć, co mu się podoba, ja też uważam, że promowanie książek Tolkiena w kościele, w czasie przygotowań młodzieży do bierzmowania to siara. No, ale wielu proboszczom to nie przeszkadza, albowiem wpisuje się w znany nam trend promocji treści, które księża biskupi uważają za ważne i wychowawcze. To co my tutaj robimy, czyli przypominanie faktów związanych z działalnością i misją polityczną oraz gospodarczą Kościoła, będzie w takich okolicznościach rzeczywiście nie a propos. Na swoją obronę chciałbym jednak powiedzieć tyle, że dobrze byłoby porównać skalę i skuteczność działań, jakie podejmuję tutaj jednostkowo ja i działań o podobnym charakterze, mam na myśli wydawnictwa, jakie podejmują diecezje. W kilku co najmniej przypadkach okaże się, że jestem skuteczniejszy i bardziej przekonujący.

Nie zamierzam jakoś gwałtownie polemizować z tekstem toyaha, który obraził się na SN właśnie wtedy kiedy stało się jasne, że bez większego zaangażowania w promocję, żadna z jego książek nie zacznie się sprzedawać. On zaś, jak kilku innych autorów stwierdził, że nie potrafi wyjść ponad to, co już zrobił i robi nadal dla swoich publikacji. To jest bardzo wygodne wyjście, wykorzystać fakt, że ja chcę komuś wydać książki, udać że się nie rozumie sytuacji rynkowej, zrazić do siebie wszystkich potencjalnych klientów, podeprzeć się autorytetem znajomego księdza, a na koniec powiedzieć – no chyba nie myślisz Gabriel, że ja mogę zrobić jeszcze coś więcej. Ja wiem, że ani toyah, ani żaden z autorów, których o to poprosiłem, nie zrobi „niczego więcej”, albowiem wszyscy oni czują się już wystarczająco mocno dotknięci moimi pretensjami i wystarczająco mocno są przywiązani do myśli o swoim talencie, żeby podejmować jakiekolwiek działania w zakresach przeze mnie sugerowanych. Ja to rozumiem. I nie wnoszę żadnych zastrzeżeń. Czyniłem to, ale już przestałem. Niestety sprawy mają się tak, że bez względu na to, co myśli o mnie, moim portalu i mojej współpracy z jego użytkownikami toyah, ksiądz Krakowiak, mój proboszcz, czy nawet biskup Gądecki, ja muszę robić rzeczy, których teoretycznie zrobić nie mogę. A też bym chętnie powiedział komuś – no wiesz, chyba nie myślisz, że mogę zrobić coś takiego.

Na dodatek cały czas mam w pamięci początki naszej działalności w salonie24, kiedy wszyscy szydzili ze mnie, że na końcu każdego tekstu reklamuję książki. Długo nie mogłem przekonać toyaha, żeby czynił to samo, choć przecież sprzedawałby też swoje książki. Prawda, że nie wyrażałem tego nigdy wprost, a jedynie za pomocą sugestii, których on uporczywie nie rozumiał. Obawiał się bowiem, że w ten sposób ucierpi jego reputacja i w oczach bliźnich, na których mu wówczas zależało, nie będzie wyglądał tak, jakby chciał. Stanie się natomiast nachalnym sprzedawcą. I to mu chyba zostało do dziś. Ja niestety nie wyzwolę się z obowiązku, jaki nakłada na mnie prowadzenie firmy i nie mogę przestać być nachalnym sprzedawcą. Nie mogę także z tego względu, że promowane dziś przez wydawnictwa diecezjalne i przez popularyzatorów historii w sutannach jakości, nie ułatwiają mi sprzedaży takich książek jak „Dekret kasacyjny” czy „Między Altranszadem a Połtawą”. Ja je jednak będę sprzedawał nadal, nie oglądając się na to, co o mnie mówi czy myśli ten czy inny ksiądz.

Dodam jeszcze jeden cytat z tekstu toyaha. Oto on
W tym momencie Coryllus, jako człowiek technicznie rzecz biorąc historycznie niewykształcony, natomiast potrafiący kojarzyć dane oraz wyciągać z nich wnioski, od razu sobie przypomina, że garderobianym królowej Katarzyny był Henryk Tudor, no i w tym momencie wszystko staje się jasne
To jest coś niezwykłego, kiedy człowiek, którego wiedza o przeszłości oparta jest na trzech filarach – Jaruzelskim, Elvisie Presleyu i Panu Jezusie – pisze o mnie per człowiek technicznie rzecz biorąc historycznie niewykształcony. Życzę toyahowi, żeby go w czyśćcu posadzili w jednej celi z tymi, którzy technicznie są historycznie wykształceni i żeby z nimi siedział dwieście lat. Najlepiej bez możliwości zabierania głosu.

Na koniec napiszę jeszcze to, co już kilka razy powtarzałem – nie ma sprzedaży książki bez zaangażowania autora. To wie każdy wydawca i gdyby tylko toyah miał styczność z inną jakąś oficyną niż moja, kwestie te zostałby mu tam wyłożone bardzo brutalnie. Tak się jednak składa, że prócz mnie nikt nigdy nie da mu żadnej szansy na zaprezentowanie myśli w postaci druku zwartego, czyli książki. Oczywiście wielu ludziom może się wydawać, że jest inaczej, ale nie jest. A skoro nie jest, ja zastrzegam sobie prawo do decydowania o tym co wydaję i komu. Ponieważ etap promocji innych niż moje publikacji powoli odchodzi w przeszłość, sprawy, które tu opisuję stracą na znaczeniu. Nie łudzę się, że toyah czy ktokolwiek spróbuje kiedyś wydać jakąś swoją książkę gdzie indziej i zrozumie jaka jest różnica pomiędzy moim wydawnictwem, a każdym innym. I to mnie utwierdza w słuszności podjętych decyzji.

Jeszcze słowo o Szkole Nawigatorów, bo nie mogę przeżyć słów, które toyah włożył w usta księdza Rafała Krakowiaka. Nie ma innej możliwości promowania książek, a jeśli ktoś uważa, że jest i jak będziemy grzeczni i ustawimy się w kolejce po dotacje, albo będziemy się miło uśmiechać do któregoś z hierarchów, to coś sprzedamy, ten musi się leczyć. I to natychmiast. Szkoła Nawigatorów jest jakością samą w sobie, a ludzie czytając publikowane tam teksty decydują się, bądź nie, na zakup książek. Bez tego portalu żadnych zakupów by nie było. Opowiadanie, że to kompromitacja jest co najmniej niestosowne.

Całą polemikę z uwielbieniem dla pop kultury, którą karmi się toyah oddalam na razie. Może kiedyś do tego wrócę. Podtrzymuję jednak swoje opinie Szekspir to oszust, Kubrick to nędza i wojskowy agent, a Led Zeppelin nigdy nie słuchałem, a więc nie mam na ich temat zdania.

Aha jeszcze reklamy wydawnictw związanych z Kościołem, tych najbardziej nas kompromitujących

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-25-poswiecony-rzymowi/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cristiada/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jestes-wiekszy-niz-myslisz-ludzka-wolnosc-w-ujeciu-sw-jana-od-krzyza/

Aha, oczywiście, zachęcam też do odwiedzenia bloga toyaha, komentarzy tam co prawda zostawiać nie można, żeby nie stresować gospodarza, ale sama lektura jest inspirująca.



Benesz


Spośród wszystkich politycznych idei fixe, jakim hołdy oddawali politycy polscy, idea unii polsko-czechosłowackiej była chyba najgłupsza i najmniej rokująca. Nie powstrzymywało to jednak ludzi bliskich Władysławowi Sikorskiemu przed ględzeniem o bratnich narodach, które sama natura pcha ku połączeniu się w jedną całość. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale to Polacy zwykle łapią się na takie plewy, a nie Czesi. Oni tylko z ochotą kolportują te idee i ciągną z tego korzyści. Robią to także po to, by wprowadzić Polaków w pułapkę i zyskać lepszą pozycję negocjacyjną wobec mocarstw.

Najpierw może krótki zarys stosunków polsko-czeskich, naznaczonych brutalnym fałszem od samego początku i dziwną nadzieją, że jak dwa narody mówią podobnym językiem, to muszą się porozumieć. To jest głupota, albowiem do porozumień, nie jest potrzebny język, ale wspólne tematy do rozmów i sprzyjające okoliczności, które omawiać można w dowolnym języku, a w ostateczności na migi. No, ale nie mówmy może o kwestiach naprawdę przykrych, takich jak wykastrowanie Mieszka II, bo w końcu było to dawno i mało kto o tym pamięta. Przypomnijmy, szeroko omówioną w III tomie Baśni polskiej, sprawę porozumienia Jana Zamoyskiego z Wilhelmem z Rożemberka. Rzecz dotyczyła połączenia korony polskiej z koroną świętego Wacława i wykolegowania z tego mariażu Habsburgów. Pomysł był śmiały i moment dobry, bo Rzeczpospolita dysponowała stosowną siłą na jego realizację. Wilhelm jednak nie zgodził się, a jego rola jako pretendenta do tronu polskiego jest dziś określana wyrazem „dwuznaczna”. A to znaczy, że są poszlaki wskazujące na to, iż był kandydatem wysuniętym przez dwór cesarski, mającym wybadać nastroje szlachty. Do porozumienia polsko-czeskiego nie doszło, ale złudzenia na temat płynących z niego korzyści zaczęły robić wielką karierę, której ukoronowaniem był kontredans między Sikorskim a Beneszem i ich akolitami w Londynie, na emigracji w latach czterdziestych. Co jest w tym wszystkim najdziwniejsze to Czesi stawiali warunki. Ja nie mogę się nadziwić naiwnej wierze, takiego choćby Edwarda Raczyńskiego, który w swoich wspomnieniach zatytułowanych „W sojuszniczym Londynie”, pisze, że warunkiem podjęcia negocjacji o tak zwanej unii naddunajskiej, było całkowite zrzeczenie się przez Polaków pretensji do Kresów. Polakom miałby tak bardzo zależeć na nigdy nie istniejącej w historii unii z Czechami, a w zasadzie z Czechosłowacją, bo unia naddunajska nie może być połączeniem dwóch państw, przez które Dunaj nie przepływa, że na samym wstępie mieliby przekreślić całe swoje nowożytne dzieje i cały swój dorobek polityczny i kulturalny. W imię czego?

Pisałem już o tym, ale jeszcze przypomnę – unia polsko czechosłowacka była efemerycznym projektem, mającym przygotować Polaków na utratę terenów wschodnich. Politycy polscy, trudno orzec jak głęboko zinfiltrowani przez sowietów, Brytyjczyków, przez zwykłych oszustów wreszcie, mieli się ekscytować tą unią do momentu, kiedy stałoby się jasne, że Stalin nie zamierza jednak dawać forów Hitlerowi i będzie parł nadal na zachód aż do ostatecznego zwycięstwa. To zaś przypieczętuje zagarnięcie Europy wschodniej. Innego sensu projekt ten nie miał, a wszystkie wahania i hamletyzacje Czechów służyły tylko temu, by Polaków zmylić. O jakże zawiedziony jest wyprawą Benesza do USA Edward Raczyński, o jakże nie potrafi zrozumieć, że został jednak oszukany. A ileż przy tym uprzejmości wymieniono. Amerykanie obiecali Beneszowi, że los Polski, Węgier, Rumunii, będzie może przesądzony, ale z Czechosłowacją sprawa może być inna. Na ile Benesz w to uwierzył, nie wiem. Może nie uwierzył i dlatego poleciał do Moskwy, żeby dowiedzieć się jakie instrukcje wobec niego mają towarzysze radzieccy. Jedno jest pewne – jego intencje wobec Polski nigdy nie były szczere. Ciekawe jest, że kiedy anulowano postanowienia traktatu monachijskiego likwidujące granice Czechosłowacji i podporządkowujące ten kraj Niemcom, granica „polskiej okupacji” dokonanej w roku 1938 pozostała niezmieniona i Benesz nawet nie pisnął. Londyn nie zmienił tej granicy i Czesi się na to zgodzili, zapewne rozumiejąc, że zmienią ją na ich korzyść sowieci. Być może był to jeden z problemów omawianych przez Benesza w Moskwie. Kiedy więc dziś słyszymy, jak pan Putin mówi iż Polska dokonała rozbioru Czechosłowacji na spółkę z Hitlerem, to wiemy, że używa on argumentów spoza praktyki i tradycji politycznej. Mają one, póki w grę nie wchodzi akcja bezpośrednia dla udowodnienia swoich racji, charakter wodewilowy. I tylko zidioceniu mediów zawdzięczamy to, że podnosi się je i omawia z minami bardzo poważnymi.

Edward Benesz miał opinię liska chytruska i nawet tak wyglądał. Czy mu to w czymś pomogło? Trudno orzec, bo po otrzymaniu przez sowietów różnych gwarancji i złożeniu urzędu prezydenta zmarł. Podobnie jak syn Masaryka, który nie miał tego szczęścia i nie umierał w łóżku, ale wypadł oknem, które, wylatując wprost na podwórze kamienicy, zamknął za sobą. Sowieci czyścili przedpole i przygotowywali grunt pod nową Europę. Jasne było i jest nadal, że czynili to w porozumieniu z aliantami zachodnimi, których los Benesza i Czechosłowacji obchodził o tyle, o ile. Złudzenia, którymi karmili się politycy czescy wyglądały co prawda bardzo apetycznie i ciekawie, ale okazały się większą trucizną niż złudzenia polityków polskich. Ci bowiem nie mieli od samego początku wątpliwości co do losu kraju, i żaden z nich, poza Mikołajczykiem, nie wpadł na pomysł, by wracać i tu wchodzić w jakieś dogowory z czerwonymi.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy Benesz został otruty. Miał 64 lata i niełatwe życie za sobą. Był bardzo zapracowanym człowiekiem, poddanym wielkim przecież stresom. Jedno jest pewne – na łożu śmierci poprosił o katolicką spowiedź i komunię. Absolucji udzielono mu warunkowo, albowiem kardynał Josef Beran, którego o to poprosił przybył za późno. Prezydent Edward Benesz był już w agonii, stracił wcześniej przytomność.

Unia polsko-czechosłowacka, co chciałbym podkreślić, nigdy nie mogła i nadal nie może wejść w życie, choć Polacy już dawno wyrzekli się Kresów. To jest projekt oszukany, którego istotnym celem jest przejęcie Śląska przez Pragę. I na to musimy przede wszystkim zwracać uwagę, jeśli kiedykolwiek ktoś do pomysłów takiej unii powróci.

Napisałem ten tekst po to, by przypomnieć wszystkim, że zostało już bardzo niewiele egzemplarzy czeskiego nawigatora i III tomu Baśni jak niedźwiedź. Tomu najbardziej chyba niezwykłego, albowiem rozpoczyna się on w Pradze właśnie, a kończy hen, na północnowschodnich kresach I Rzeczpospolitej. Jeśli ktoś nie rozumie w jaki sposób można połączyć sprawy tak odległe, niech sobie najpierw przypomni Wilhelma z Rożemberka, a także jego związki z Italią i rodziną Orsini, a potem prezydenta republiki Edwarda Benesza.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-15/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-iii-wielki-powrot/



O kreowaniu polityków w Polsce


Przypomniałem sobie ostatnio prezydenta Mitteranda. Starego łobuza, który miał tyle za pazurami, że hej i zacząłem się zastanawiać dlaczego do niedawna w sumie, bo cóż to jest te trzydzieści parę lat, można było kreować takich polityków jak on, a dziś to już nie wchodzi w grę. Pan Mitterand, kiedy umarł, stał się symbolem na tyle wyrazistym, że wielu wspomina go z łezką w oku do dziś, a Francuzi wręcz uznali, że był on największym prezydentem w dziejach republiki. Ja z całej jego prezydentury zapamiętałem jedno – taki zarys sylwetki, w kapeluszu, płaszczu, z charakterystycznym szalikiem, zawiązanym w węzeł pod szyją. Grafika ta nawiązywała wprost do podobnej, która była eksploatowana wcześniej i wyobrażała zarys sylwetki Napoleona Bonaparte, w bicornie, z ręką wsuniętą pomiędzy rozpięte guziki munduru. Zrobiono to oczywiście specjalnie, żeby pokazać wielkość Mitteranda i wyznaczyć kierunek skojarzeń, za jakimi ludzie mają podążać myśląc o nim i jego misji. Dziś nic już z tego nie zostało, bo urząd prezydenta republiki to po prostu seria kompromitacji, która doprowadzi albo do podzielenia Francji, albo do zdefasonowania całej idei państwa niepodległego.

Kiedy przestałem myśleć o Mitterandzie, zacząłem zastanawiać się dlaczego politycy w Polsce są kreowani w tak nędzny i beznadziejny sposób? Dlaczego ludzie ci są tak boleśnie nieprawdziwi i tak mało przekonujący? Koncepcję mam taką – struktura, która stoi za każdą taką kreacją, nieważne, wojskowa czy cywilna, jest wewnętrznie skonfliktowana i pozbawiona energii. Mam na myśli energię służącą do realizacji celów doktrynalnych. Nie ma jej, albowiem celem jest tylko wykreowanie polityka, a reszta ma się zrobić sama.

To zaś wiąże się z zaakceptowaniem pewnych ograniczeń. Jasne jest, że nie można stworzyć polityka z niczego. Nie można ulepić go, pardon, z gówna i trocin, choć wielu się taka technologia marzy i pewnie można by ją było nawet opatentować. Trzeba wziąć żywego człowieka, który wcześniej też podlegał jakiejś obróbce i jakoś go tak ugrdulić, żeby wyglądał jak polityk. No, a jeśli zabiera się za to zhierarchizowana struktura, bez jasno wytyczonego celu, to sprawy muszą wyglądać tak.

– Gówno się znasz Heniek, on nie może tak wyglądać. Jest za mało wyrazisty. Pokażesz go, to powiedzą, że facet nie zna życia i nie wie nawet jak babę wymacać…

– To co mam mu ku…wa kutasa dorysować? Wąsy i broda nie wystarczą?!

– Wiesz, Czesiu, że to nie jest zły pomysł… Pchnijcie jakiegoś kota do seks szopu, niech kupi kawałek sylikonu. Tylko nie za mały.

– Tak jest!

– I niech nie zapomni o fakturze, nie będziemy marnować pieniędzy bez sensu.

– Nie boisz się Heniu, że za grubo będzie?

– Tam, za grubo, ludzie uwielbiają takie rzeczy, a powodzenie zależy od chwilowych nastrojów, tych no….społecznych….

I w ten sposób powstał Palikot. Jego kariera okazała się jednak efemeryczna, choć dobrze rokowała. Stało się tak po części z przyczyn, które wskazałem wyżej, a także dlatego, że ludzie dorastają i każde pokolenie z czasem traci zainteresowanie dla zachowań ekscentrycznych. Poza tym próba zestawienia filozofii, jaką rzekomo Palikot skończył z dildo wcale się nie przyjęła.

Doświadczenie to niczego nie nauczyło ludzi zajmujących się kreowaniem polityków w Polsce. To znaczy nie nauczyło o tyle, że oni dowiedzieli się czego nie wolno robić, ale jeśli idzie o jakiś plan, z którego wyłonić ma się coś poza kolejną pacynką naciągniętą na dłoń pozbawionego trzech palców drwala, to sprawy stoją w miejscu. Wiedzą, że nie można dorysowywać kutasa. Tyle. Poza tą granicą ciągle panują egipskie ciemności.

– Ale jesteś pewien Heniu, że on się tak zachowuje naprawdę? Nie udaje, nie ściemnia…?

– No, kur…a, ile mogę ci powtarzać. On taki po prostu jest.

– Dobra. Niech będzie. I to ludzi bierze?

– Mamy 300 troli w sieci, którzy robią popularność i piszą o jego wrażliwości.

– O czym?

– O wrażliwości, do kurwy nędzy, przecież mówię wyraźnie!

– Co się ciskasz, niedosłyszałem, mam bezpłatny aparat z ubezpieczalni…może też chcesz…?

– Odpieprz się, dobra, patrz lepiej, co dziś wymyśli.

– To nie daliście mu dokładnych instrukcji? No weź Heniek….

– Z instrukcjami skończyliśmy przy Palikocie, teraz jest inny trend

– Co inne?

– Gówno! Siadaj i słuchaj.

Na ekranie ukazała się twarz kandydata, który mimo lat wyglądał ciągle młodzieńczo. Tylko włosy miał tak dziwnie przystrzyżone, że wydawało się iż ktoś wcisnął mu na głowę za małą czapkę z foczego futra.

Najpierw jego oczy rozbłysły dziwnym blaskiem. Niczym oczy zabawki Furby popularnej wśród dzieci przed kilku laty. Potem na twarzy kandydata pojawił się bardzo ekspresyjny grymas, a na koniec w jego oczach stanęły łzy. Nie powiedział jeszcze ani słowa.

– Dobry jest, co nie? – Heniek nawet nie spojrzał na Cześka. Ten jednak choć głuchawy i niższy stopniem, poczuł się nagle pewniej niż zwierzchnik.

– Ja pierd….ę – pomyślał – ten Heniek, jak coś wymyśli….

Chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie kandydat rozbeczał się jak dziecko, a potem wytarł twarz jakimiś papierami. Druk był słabej jakości, bo Heniek znów oszczędzał na ksero i kupił podrobiony toner.

– To konstytucja! – wrzasnął do widzów, a Heniek z Cześkiem aż odskoczyli od monitora – konstytucja na którą plujecie!!!

– Ale on…Heniek…ale jemu się ta farba do gęby przylepiła i wygląda teraz jak dalmatyńczyk. Taki pies w kropki…

Twarz Heńka stężała

– Wiem, kur…wa co to jest dalmatyńczyk! Nie tłumacz mi! Gdzie telefon! Dzwoń mi zaraz do tego pie….olonego majora, co nowe kserówki zamawiał!

Czesiek nic nie mówiąc podał Heńkowi telefon

– Sam se dzwoń. Ja umywam ręce. Nie będę popierał psa dalmatyńczyka.

I tak powstał Hołownia. Dziwić się należy tylko, że są jeszcze duchowni, którzy mają w związku z nim jakieś złudzenia.

Proszę Państwa, wskutek opisanych tu błędów i nieporozumień, mamy do czynienia ze zjawiskiem szalenie niebezpiecznym. Kreatorzy polityków działający na skalę większą niż opisani tu menedżerowie, myślą, że wyczyny tych lokalnych mają cokolwiek wspólnego z jakąś analizą, jeśli nie sytuacji, to przynajmniej nastrojów w narodzie. Tymczasem tak nie jest. One nie mają bowiem związku z niczym. Może tylko ze znanym w niektórych koszarach powiedzeniem – każdy ch…uj na swój strój. I tyle. Tak więc, jeśli czegoś nie zrobimy, nie wykażemy się jakąś aktywnością, może się okazać, że w następnych wyborach wystartuje nie tylko dalmatyńczyk, nie tylko małpka kapucynka, ale wręcz czarny królik. Nie wiem tylko czy rząd da nam szansę, byśmy mogli wyrazić swoją opinię, albowiem to co się dzieje wokół wyborów wygląda jak próba regulowania odbiornika telewizyjnego Topaz za pomocą pilota Samsung. No, ale może to tylko mnie się tak zdaje i tak naprawdę, wszystko jest w najlepszym porządku.

Zapytacie – a co dziś będziesz reklamował bracie? Jaką książkę?

Proszę bardzo – o taką.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zamah-komiks-polemiczny/



Czego nie rozumieją marksiści?


Doznałem wczoraj podwójnego olśnienia. Dotarło do mnie nagle czego nie potrafią zrozumieć marksiści i dlaczego to niezrozumienie całkowicie ich degraduje. Otóż marksiści nie rozumieją czym jest i jakie możliwości dalej kumulacja kapitału, a poza tym nie rozumieją ewolucji, którą sami głoszą.

Nie istnieje nic takiego jak ewolucja społeczeństw. To jest fejk przeniesiony z nauk przyrodniczych do społecznych, przez jakiegoś niechluja. Zanim przejdę dalej mała dykresja-żart. O Marksie. Ponoć londyński wydawca Marksa napisał do niego kiedyś list tej treści: Szanowny Panie Marks, jeśli do przyszłej środy nie dostarczy nam Pan kolejnego rozdziału swojej książki „Kapitał”, zlecimy tę robotę komuś innemu.

Myślę, że to prawda. Marksizm jest taki jaki jest, bo wydawcę goniły terminy i trzeba było te puste strony czymś wypełnić. Wracajmy jednak do olśnienia. Dostałem wczoraj do ręki niewielką broszurkę wydaną w roku 1953, a napisaną przez jak najbardziej marksistowskiego historyka profesora Stanisława Arnolda. Nie wiem, który już raz, ale to powtórzę – tylko takich historyków warto czytać i tylko przez nich napisane treści warto analizować i porównywać. Dodam jeszcze, że nie ma to nic wspólnego z marksizmem. Dlaczego tak? Albowiem oni, przez wyznawaną wiarę, nie mogą się oddalić od faktów istotnych, czyli od mechanizmów gospodarczych. Nigdy więc nie napiszą żadnego idiotyzmu, w rodzaju tych, co zajmują się historią sztuki, albo historią wojen. Historycy marksiści przy tym mają jedną wielką zaletę – kiedy natrafiają na fakty, które wymykają się marksistowskiej interpretacji i idiotycznej teorii o ewolucji społeczeństw, wyrażają zdziwienie. Czynią to, albowiem są ludźmi poważnymi i muszą dbać o pozycję w środowisku. No i dodać koniecznie trzeba, że na owe wymykające się metodzie zaproponowanej przez Marksa fakty, napotykają co chwila.

Przeczytałem wczoraj takie oto zdanie:
Obroty niektórych kupców osiągają pozycje wprost zastanawiające.
Mnie zaś zastanawia, jak to jest, że ludzie ogłaszający iż przyczyną biedy i upodlenia ludu jest kumulacja kapitału potrafią napisać takie oto zdanie. To znaczy, że według nich kapitał kumulować się zaczął dopiero w stuleciu XVIII, a wcześniej był rozproszony, albowiem rozproszone były środki produkcji? To jest obłęd albowiem w tej samej, niezbyt przecież obszernej książeczce czytamy, że w czasach króla Zygmunta I, w Polsce zaczął się wielki ruch w interesie i do wielkich pieniędzy doszły grupy miejscowe. Których zyski, wskutek unifikacji prawnej – likwidacja prawa składu w wielu miastach tranzytowych – i technologicznej – regulacja rzek – skoczyły do pozycji zastanawiających. To znaczy jakich? A proszę bardzo, oto przykład. Oto warszawski kupiec Melchior Walbach, człowiek handlujący suknem. Nabrał on towaru od Norymberczyków, ale coś się stało – być może chodzi o numerasy związane z przyłączaniem Mazowsza do Korony – przestał być wypłacalny. Tamci polecieli na niego ze skargą do trybunału. Nie chodziło im jednak bynajmniej o wysokość sum, ale o zasadę – jak raz się nauczy, że można nie płacić, to będzie to powtarzał.

On zaś wystosował do rady pismo treści następującej:

Zara, zara… do tej pory żem płacił i było dobrze i nikt do trybunału nie latał. Sprawozdania radzie żem przedstawiał w terminie i gites. I przypomnę jeszcze – od roku 1544 do 1569 wybuliłem na ich konto milion dwieście tysięcy florenów. Teraz też zapłacę, trza tylko poczekać aż król Mazowsze przyłączy.

Przewodniczący rady miasta Warszawy aż się tak zaruszał niespokojnie na zydlu.

– Milion dwieście, kto by pomyślał – zastanowił się – taki łyk, co surowym suknem obraca. A król jegomość ma przecież rocznego dochodu tylko 200 tysięcy, a całym krajem rządzi. I gdzie on taki obrót robi?! Żeby jeszcze w Krakowie…ale tutaj?!

To są owe zastanawiające pozycje, które dziwią historyków marksistów, nie rozumiejących, że jak się ma dobrego dostawcę, spławną rzekę i sieć pośredników, to człowiek może żyć jak król, a nawet lepiej. To marksistów dziwi, albowiem nie zgadza się z marksizmem. A wiemy przecież, że jak coś nie zgadza się z marksizmem to po prostu nie może istnieć. I tu dochodzimy do paradoksu najważniejszego – książki marksistów w zasadzie w całości składają się ze zjawisk nieistniejących.

Teraz zastanówmy się jak to jest z tą ewolucją społeczeństw. Marksiści piszą, że najpierw była wspólnota pierwotna, potem feudalizm, następnie kapitalizm, socjalizm i komunizm. Ja to jeszcze pamiętam ze szkoły podstawowej. Niestety w książkach marksistów pojęcia te zaczynają się rozłazić. Otóż okazuje się, że kupcy, którzy osiągają zastanawiające pozycje i takież obroty potrafią również zapędzić do produkcji całe rzesze ludu, obniżając za pomocą różnych sprytnych sztuczek, koszta pracy i produkcji. I nie jest wcale do tego potrzebne niewolnictwo, które po prostu jest za drogie. Niewolnik niczego nie wyprodukuje, bo on w nic nie wierzy. Najemnik to zrobi, albowiem wierzy w nagłą, rewolucyjną poprawę swojego losu. O tym już pisaliśmy i nie ma sensu tego powtarzać, choć w tym właśnie ujawnia się rzeczywisty sens marksizmu i socjalizmu. To też zastanawia marksistów, ale nie potrafią oni zrozumieć, że XX wieczny komunizm nie był wynikiem żadnej ewolucji, albowiem ewolucje społeczne nie istnieją, istnieją tylko ewolucje technologiczne, nie wiadomo dlaczego zwane rewolucjami. XX wieczny komunizm to przeskalowane średniowieczne niewolnictwo oparte na herezji, które nieco zostało poluzowane w XVI wieku. Stało się tak, przynajmniej w Polsce, z tego powodu, że państwo zostało zunifikowane, zajęło duży obszar i można się było przemieszczać, a także robić różne biznesy. Było też gdzie uciekać. Marksiści wskazują jednak od razu na to, że chłop został wykolegowany z interesu. Tak właśnie, w XVI wieku chłopi przestali stanowić konkurencję w handlu dla innych grup. Jakoś jednak marksiści nie zauważają, że z tego samego handlu została wykolegowana szlachta poprzez dekret o utracie indygenatu. To już jest w porządku, albowiem źle jest tylko wtedy kiedy Kalemu ukraść krowę. Owo wykluczenie z handlu jest istotne, albowiem handel to poważna sprawa i kiedy zaczyna się rozkręcać, w krótkim niezwykle czasie można stać się człowiekiem, którego obroty osiągają pozycje wprost zastanawiające. Nie są to żadne dla sprzedawcy arkana, że sparafrazuję nieśmiertelnego Andrzeja Kmicica. Żeby więc wykolegować z handlu energicznych, zdecydowanych i do tego uzbrojonych ludzi, wymyśla się różne doktryny – na przykład marksizm. Ten zaś – o czym wiemy – nie jest etapem w ewolucji, albowiem tej nie ma, ale próbą ustalenia stosunków handlowych i produkcyjnych na wielkich bardzo obszarach, w tym miejscu, w którym znajdowały się one na przełomie XIII i XIV wieku. Potem bowiem było już tylko lepiej. Takich momentów, pasujących do realiów marksistowskich można znaleźć w historii więcej, ale na ten temat powinni się wypowiedzieć znawcy gospodarek w systemach starożytnych. Tam to bowiem widać najlepiej.

Cóż takiego jeszcze wydarzyło się w czasach króla Zygmunta I, że interesują one nie tylko historyków sztuki, ale także marksistowskich historyków gospodarki? O, wiele bardzo ciekawych rzeczy. Na przykład – o czym już wspomniałem – do wielkich pieniędzy doszły elity miejscowe, także szlacheckie. Patrycjaty przestały zarządzać zamkniętymi obszarami, ale za pomocą swoich agentów ekspandowały do innych miast – na przykład Gdańsk instalował swoich ludzi w radzie warszawskiej i poznańskiej. Kraków tak samo. Inne miasta, mniejsze, czyniły podobnie. Tworzyła się jednym słowem sieć powiązań niejawnych i nieoczywistych. Jakby tego było mało dostęp do magnatów i króla, czyli do zasobów żywności wyprodukowanej na wielkich areałach i do pochodzących z ich upłynnienia budżetów na różne zlecenia mieli też kupcy i bankierzy obcy. Na przykład ludzie Fuggera, udający, że nie są ludźmi Fuggera, tak jak niektórzy patrycjusze warszawscy udawać musieli, że nie mają żadnych związków z Gdańskiem. Cóż taka sytuacja powoduje? No jak to, wszyscy wiemy – wojnę gangów, w której padają ofiary i to nie byle jakie. Ofiary z bezpośredniego otoczenia władcy, ofiary mające dostęp do królewskich pieniędzy i zleceń, ofiary znane. Nikt jednak nie próbuje wyjaśnić zagadki ich śmierci, przeciwnie, jest ona przez stulecia całe zaciemniana. Nie powinniśmy się temu dziwić, albowiem przez stulecia całe dominantą w piśmiennictwie historycznym był protomarksizm i marksizm. Ten zaś musiał przede wszystkim udowodnić, że istnieje. I na to właśnie historycy marksiści zużywali całą swoją energię. Musimy ich jednak czytać – podkreślę – albowiem oni nie mogli i nie mogą nadal uciekać od faktów. Muszą je wymieniać i interpretować. To już wystarczy. Jeśli zaś idzie o historię prawdziwą i ciekawą, to polecam książkę Joli Gancarz „Kto zabił Bartolomeo Berecciego”, książkę o tym, jak niemieckie gangi zlikwidowały człowieka, który stał blisko króla i przebudowywał jego rezydencję na Wawelu. Jeśli wydaje Wam się, że gdziekolwiek jeszcze poza wydawnictwem Klinika Języka mogłaby zaistnieć taka publikacja, to jesteście w błędzie. Może w obszarze języka angielskiego, ale nie u nas. I nie w Krakowie, który od czasów Bonerów, Josta Decjusza i wynajmowanych przez nich nożowników wiele się nie zmienił. Choć przecież autorka właśnie w Krakowie mieszka.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kto-zabil-bartolomeo-berecciego/



Komu potrzebne są książki o archeologii?


Dwa albo trzy lata temu przeczytałem po raz pierwszy w życiu książkę Geoffreya Bibby zatytułowaną „Cztery tysiące lat temu”. Dowiedziałem się, że wielu ludzi, czytając tę książkę jeszcze w liceum zdecydowało o swoim losie i próbowało zdać na archeologię. Potem dowiedziałem się, że książka ta jest wyrzucana z bibliotek instytutowych, z przyczyn nie do końca jasnych. Zapewne dlatego, że jest przestarzała. Nie bardzo rozumiem co to znaczy – przestarzała – w kontekstach archeologicznych, ale niech im będzie. Znam wystarczającą ilość archeologów, żeby rozumieć iż polemika z nimi nie ma najmniejszego sensu, szczególnie polemika na temat ich pracy. Z anegdot zaś o nich samych i ich działaniach, a także wewnętrznych hierarchiach, które rządzą tą grupą można by stworzyć dzieło znacznie grubsze od tego, które napisał Szymon. I może się kiedyś skuszę. Praca łatwa, target pewny i zdyscyplinowany, sprzedaż gwarantowana, a promocja w postaci szeptanej propagandy będzie taka, że Jaruzelski z Kiszczakiem się w piekle zdziwią. Jak wielu ludzi zwykłych, zwanych tak nie wiadomo dlaczego, mam duży sentyment dla archeologii, ale widzę ją na sposób baśniowy. Myślę, że to jest pierwsze złudzenie, jakiego muszą się pozbyć ludzie, którzy zaczynają się archeologią zajmować. Praca archeologa nie jest baśniowa, ale promocja przedmiotów badań baśniowa być musi, bo inaczej nikt by się tym nie zajmował. Mamy więc dwa obszary skrajne, a pomiędzy nimi step szeroki, zapewne bogaty w różne prehistoryczne artefakty zakopane w ziemi, ale jakoś tak się dzieje, że mało kto zabiera się za jego eksploatację. Sugestii dlaczego tak się dzieje mam sporo, ale pozostanę przy jednej – archeologia jest w Polsce, a być może i na świecie jest dziedziną hermetyczną. Jej tajemnice zaś mają charakter dwojaki. Jedne wiążą się z tym, o czym myśli każdy przeciętny konsument treści popularyzatorskich, a inne dotyczą konstruowania hagad na bazie odnalezionych atrefaktów. Archeologia ma zapewne jeszcze wiele innych, ukrytych funkcji i sądzę, że kiedyś, jako nauka niebezpieczna dla różnych środowisk i hierarchii, zostanie zwinięta i wsadzona do wora. Na razie jest tylko paraliżowana. Zapytałem kiedyś koleżankę archeolożkę dlaczego nie pisze popularnych książek. Popatrzyła na mnie jak na martwego ptaszka i powiedziała, że środowisko nie przewiduje takich aktywności. I to mnie zdziwiło, albowiem sądziłem, że środowisku zależy na tym, by wyszukiwać młodych zdolnych ludzi, którzy będą kontynuować tradycje polskiej archeologii. W końcu nauka to nie dziedziczenie a kooptacja i dobrze jest mieć narzędzia do kooptowania takie, które się sprawdzą i wyłonią najlepszych i najbardziej zaangażowanych. Okazało się, że jestem w mylnym błędzie. Za narzędzie naboru przez wiele lat wystarczał Indiana Jones, a z poważniejszych rzeczy wspomniany Geoffrey Bibby. Dlaczego nie było polskich książek o archeologii, które miałby charakter popularyzatorski? Pewnie dlatego, że najważniejsi mistrzowie tak byli pochłonięci poważną badawczą pracą, iż nie mieli czasu ich pisać. Tylko Brytyjczycy, niezawodni jak zwykle, marnują swój czas na takie głupstwa. Nasi są na to zbyt poważni. Szydzę oczywiście. Jestem pewien, że książek takich nie było i nie ma – nie liczę prac prof. Michałowskiego, starych i napisanych z takim sobie polotem – ponieważ to przeszkadza w zarządzaniu kadrami i adeptami tej nauki. Kiedy mamy z jednej strony prace prof. Bursche a z drugiej Indianę Jonesa, to sprawa jest prosta. Ci co gotowi są nudzić się przy czytaniu tego pierwszego zostają, a ci drudzy wylatują, ale mogą potem opowiadać, że próbowali. Pomiędzy tymi punktami nie ma nic. I tym obszar treści popularnych dostępnych w Polsce różni się od analogicznego obszaru w krajach anglosaskich. To co tu wywołuje zawstydzenie, tam wywołuje zrozumienie, a czasem entuzjazm.

Takie myśli chodziły mi po głowie, kiedy poprosiłem Szymona, by napisał taką samą książkę jak Bibby tylko lepszą. Szymon, jak to Szymon, usiadł i napisał. Kiedy przysłał mi gotowy plik z nijakim zdziwieniem zauważyłem, że liczy on dwa miliony dwieście tysięcy znaków. Nie ukrywam – załamałem się. Jarek to złożył, wyszło ponad 900 stron maczkiem. Nikt by tego nie przeczytał. Wydanie takiej książki nie wchodziło w grę, nawet najbardziej wierni czytelnicy Szymona i najzacieklejsi wielbiciele archeologii odpadliby od tego, a ja zostałbym z tą książką, jak Himilsbach z angielskim. Postanowiłem więc, nie oglądając się na nic, podzielić to na dwie części. I tak się stało. Skłoniły mnie do tego ograniczenia, które opisałem wyżej i obawy przed skalą sprzedaży. Jasne jest bowiem, że po raz kolejny wyrywamy się jak Filip z konopi. Taka książka bowiem, nawet jeśli jest potrzebna, to powinna być napisana przez kogoś „godniejszego” – tak lubią czasem mówić sfrustrowani naukowcy. Kogoś, kto ma odpowiednią pozycję w środowisku. Jeśli taka zależność nie zachodzi, to środowisko się na jej temat nie zająknie nawet. Ja o tym doskonale wiem i nawet nie zamierzam się oglądać w tamtą stronę. Wydałem książkę, która kosztowała autora tak wiele pracy, że mało kto potrafi zdać sobie z tego sprawę. Teraz muszę ją sprzedać. Zmniejszyłem nakład z obawy o tę sprzedaż, ale i tak jest to nakład przekraczający o kilka setek egzemplarzy publikacje najtęższych archeologicznych głów.

Książka mogłaby się w tej formie, to znaczy wydawnictwa popularnego, zapoznającego czytelnika z najnowszymi badaniami różnych dziedzin archeologii, ukazać w USA albo Wielkiej Brytanii. I nie wywołała by niczyjego zdziwienia, grymasu, nie byłaby też przyjęta obojętnie. Myślę, że wywołałaby, co najmniej, żywe zainteresowanie. W Polsce nie będzie zauważona, albowiem tutaj wszyscy dawno odzwyczaili się od „zauważania” książek innych niż te wskazane przez media. A tam, rządzi król i królowa kryminału.

I teraz kwestia najważniejsza – czy komukolwiek w Polsce potrzebne jest żywe zainteresowanie archeologią? Myślę, że poza nami tutaj, nikomu. Gdyby ono istniało, mielibyśmy sześciu przynajmniej znanych autorów i kilkunastu aspirujących, którzy zajmowali by się przerzucaniem mostów linowych nad przepaścią dzielącą publikacje naukowe od Geoffreya Bibby. Nic takiego się nie dzieje. Ktoś może powiedzieć, że to normalne, albowiem ludzie mają to w nosie i żadna archeologia ich nie interesuje. Myślą bowiem tylko o koronawirusie, ustawie 447 i sprawach poważnych, od których zależy ich życie. Któż by się zajmował tak odległą przeszłością? No popatrzcie, a jednak są tacy, co się tym zajmują, a jeszcze do tego potrafią połączyć to z polityką i propagandą. Nie tylko państwową, ale także globalną. W Polsce nikt na to nie wpadnie, albowiem partie polityczne składające się z półmózgich proli nie dysponują narzędziami, które mogłyby opisać takie problemy, a gdzie mowa o jego zrozumieniu. Jest jeszcze jedna kwestia, wielokrotnie wyszydzana publicznie i coraz bardziej zawstydzająca. Mianowicie taka, że uniwersytet i wszystkie jego instytuty, to placówki edukacyjne. Takie, które mają kształcić. O tej misji nikt już chyba nie pamięta. Jeśli idzie o mnie, to nawet lepiej. Ludzie bowiem nie wierzą w to co się naprawdę dzieje na uczelniach. Nie wierzą w to, czym żyją tamtejsze hierarchie i co między sobą ustalają. Nikogo to nie interesuje, bez względu na to, co sobie uczelniane autorytety wyobrażają i jak widzą siebie w kontekstach istotnych – politycznych, rynkowych, gwiazdorskich wreszcie, bo o to także chodzi. Czytelnicy mają to w nosie. Im bowiem cały czas się wydaje, że autorom i wydawcom na nich zależy. I rzeczywiście, niektórym zależy. Proszę bardzo – oto nowa książka doktora Szymona Modzelewskiego, archeologa, nosi tytuł „Wieki brązu i żelaza”. Mogę ją wydać, promować, możemy o niej dyskutować i cieszyć się nią, a jak się sprzeda nakład, nawet wznowić. Szymon może ją wydać u innego wydawcy, jeśli nie będzie chciał jej wydawać u mnie i wszystko będzie wyglądać prawie jak w filmie, prawie jak w wolnym świecie, gdzie można – bez przesadnego stresu – rozmawiać o sprawach istotnych, takich, które nie degradują nas w wymiarze jednostkowym i nie czynią z nas ludożerki konsumującej przekazy medialne.

Na dziś to tyle. Wyjeżdżam na cały dzień, a więc bawcie się tutaj dobrze. Jutro napiszę jeszcze coś o archeologii, polityce i propagandzie.

A tutaj link

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wieki-brazu-i-zelaza-tom-i-nowa-ksiazka-szymona-modzelewskiego/

Aha, zapomniałbym – Pamiętnik podlaskiego szlachcica powrócił

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pamietnik-podlaskiego-szlachcica/


© Gabriel Maciejewski
1-8 maja 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
brak informacji / Archiwum ITP²

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2