OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Pieniądz i przewrót cen dla ojczyzny ratowania… O biskupach masonach, Yoko Ono vs Magdalena Samozwaniec, hipnoza gospodarcza, ci co pierdzą i mlaskają, ostateczny koniec ironii

Yoko Ono vs Magdalena Samozwaniec


Kiedy w jednym z tekstów pojawiło się nazwisko Yoko Ono, pewien czytelnik podesłał mi krótki biogram tej pani. To jest doprawdy niezwykłe, jak przymus kulturowy zaburza percepcję i jakim skutecznym narzędziem dyscypliny ciągle pozostaje. Oto, proszę wycieczki, pradziadek najbardziej rozpoznawalnej i najbardziej zbuntowanej artystki XX wieku

https://pl.qwe.wiki/wiki/Yasuda_Zenjir%C5%8D

Zanim przejdę do omawiania szczegółów koligacji rodzinnych, zwrócę uwagę na jeden aspekt, który trzydzieści lat temu wydawał się oczywisty, a dziś – poprzez fakt, że ludzie zapominają różne drobiazgi – już taki oczywisty nie jest. Kiedy kolega Mirek remontował mój dom w Dęblinie, ściągnął sobie ze strychu stos starych gazet. W tym kilka egzemplarzy tygodnika „Razem’. Poukładał to na podłodze w trakcie malowania. Na parapecie do dziś leży nie sprzątnięty kawałek tego tygodnika, a ja nie mam serca się go pozbyć. Oto na jednej stronie jest kawał artykułu poświęcony czystej i nieskalanej miłości Yoko i Johna, opatrzony ich zdjęciem, a na drugiej historia życia i niedoli towarzysza Bieruta. I nie ma w tym żadnego dysonansu gdyby ktoś się pytał. Z tymi gazetami kłopot jest taki, że one ulegają degradacji. Za 300 lat znikną i nikt nie będzie stawiał już kłopotliwych pytań. Yoko będzie zbuntowaną artystką, która uwolniła młodego angielskiego muzyka od kulturowych przesądów. Gdyby reportaże i biografie pisano na kamiennych tablicach, albo na glinie, po 1000 latach mógłby wykopać je jakichś dociekliwy archeolog, wyzbyty przesądów i skojarzyć conieco.

– Ale jako to panie profesorze wyzwolona artystka? – zapytałby swojego promotora – mamy dwa fragmenty kamienia znalezionego w miasteczku Iwangorod nad Wisłą. Na jednej stronie jest o niej, a na drugiej o tym komunistycznym rzeźniku, co to wszyscy go dziś potępiamy.

– To z pewnością wybryk wykonawcy tego artefaktu – powie stary profesor i uśmiechnie się złowieszczo patrząc uważnie w oczy asystenta – taki, rozumie pan, panie kolego kamienny apokryf.

– Ale jako to? – zacznie się dopytywać tamten idiota – siedział trzy lata i wykuwał tekst dla żartu?

– Wiele jeszcze przed panem – odpowie mu bardziej doświadczony naukowiec.

Takie rzeczy oczywiście nigdy nie nastąpią, bo wszystkie egzemplarze tygodnika „Razem” zostaną do tego czasu przeżute i strawione przez robaki. Historia i jej interpretacje zajaśnieją więc innym blaskiem. My zaś, póki co grzebmy w śmieciach.

To co działo się na świecie w końcu XIX wieku i początkach wieku XX ma pewne cechy wspólne we wszystkich punktach globu. Rewolucja zaś kulturalna, której efektem było wystąpienie Yoko przebiegała w następujący sposób – rodziny bankierskie łączyły się ze zubożałą szlachtą i arystokracją. I tak, wspomniano tu ostatnio Kościelskiego z Miłosławia ożenionego z Blochówną i Weysennhoffa, który też się z Blochówną ożenił, a potem rozwiódł. Wcześniej zaś omawialiśmy postawę Jana Skotnickiego i jego udział w rozwoju kulturalnym kraju, poprzez szczęśliwy ożenek z córką Grohmana, który stworzył cały ruch plastyczno-ideologiczny w Zakopanem i za to płacił. Nie inaczej było w Japonii. Różnica w tym, że tam i bankierzy i szlachta pochodzili z tego samego, choć silnie rozwarstwionego narodu. U nas zaś postęp wykuwał się poprzez małżeństwa mieszane – polsko-żydowskie. Polacy dawali krew i rasę, a Żydzi kasę. Misją Polaków było także emocjonalne uwierzytelnienie przyszłej produkcji sprzedawanej na rynkach światowych. Kłopot polegał na tym, że Bloch i Grohman nie mieli chyba za dobrych informacji, jeśli idzie o polityczne koniunktury, a może też ich zaplecze okazało się za słabe. Sądzę także, że nie rozumieli do końca, jaka jest rzeczywista misja sztuki. Co innego Japończycy. Tam wszystko było jasne od początku i dobrze zaplanowane. Pan Ono, ojciec Yoko był zubożałym szlachcicem, który miał ambicje artystyczne, ale porzucił je dla dyrektorowania w Banku. Bank ten miał filie w Ameryce. Jego córka miała zostać wybitną pianistką, ale to się niestety nie udało. Dodam jeszcze tylko, że cała rodzina Yasuda i Ono to było finansowe zaplecze epoki i dynastii Meiji. Sam szczyt aspiracji, o których przeciętny Japończyk nie mógł nawet marzyć.

Żeby nie strzępić języka po próżnicy posłużę się teraz cytatem
Pierwsze cztery lata życia Yoko spędziła z rodzicami w Ameryce, gdzie jej ojciec był dyrektorem japońskiego banku. Po powrocie do Japonii uczyła się w elitarnej szkole chrześcijańskiej, a potem w szkole Gakushum, do której chodziły dzieci cesarza Hirohito, między innymi obecny cesarz Akihito. Była pierwszą studentką, która dostała się na kurs filozofii w Gakushum (w 1952 r.). Po wojnie i upadku systemu totalitarnego w Japonii, kiedy zapanowało tam intelektualne ożywienie, a pacyfizm wypierał ultranacjonalizm, Yoko fascynowała się marksizmem i egzystencjalizmem. Czytała i Marksa, i Gide’a, i Hegla, i Dostojewskiego, i Sartre’a, i Czechowa, i Heideggera, i Tołstoja. Kształtowały się jej lewicowe i antywojenne poglądy. „To, co mi dało wtedy siłę, to odcięcie się od japońskiej pseudowyrafinowanej burżuazyjnej przeszłości mojej rodziny i Japonii. Wyrosłam na osobę wolną i myślącą”.
Nie będziemy śledzić całego życiorysu Yoko, wskażę tylko na pewne istotne jego momenty. Pierwszy to poznanie Lennona i związek z nim, który pociągnął za sobą falę oskarżeń o rozbicie zespołu The Beatles. Cóż to oznacza w praktyce? Przejęcie większej części emocji związanych a aktywnością tego zespołu, zagospodarowanie ich i pchnięcie w wyznaczonym przez kogoś kierunku. Jak wiemy po poznaniu Yoko Lennon odleciał w kierunku pacyfizmu. Był na tyle rozpoznawalną marką, że trudno było sobie wyobrazić iż polityczne mafie zostawią go w spokoju. Nie można było jednak zostawić go z kolegami, którzy coś tam sobie brzdąkali na gitarach i opowiadali i trendach, brzmieniach i stylach. To były i są nadal sprawy trzeciorzędne. Najistotniejsze są deklaracje polityczne artystów. Ich warsztat nie ma przy tym żadnego znaczenia, bo elektroniczne media i całe piramidy krytyków ideologów wykreują na wielkość nawet zdychającego, wściekłego psa, a co dopiero prawnuczkę pana Yasudy i jej kochanka.

Kolejny moment – John opiekował się ich wspólnym dzieckiem, a Yoko inwestowała jego pieniądze – skutecznie. No, jeśli zbuntowana artystka inwestuje pieniądze, które zarobił na stworzonej w GB koniunkturze jej partner szarpidrut, to sprawa jest bardzo poważna. Oznacza bowiem, że działalność artystów nie posiadających żadnych poza pluciem na podłogę umiejętności, za to składających wiele gorących deklaracji dotyczących szczęścia ludzkości, jest ściśle skorelowana z inwestycjami wielkich banków. Można zaryzykować, że koniunktury na rynku sztuki są dla tych banków jakimś zabezpieczeniem. Ja nie mogę opisać dokładnie jaki jest charakter tego zabezpieczenia, nie znam się bowiem ani na bankowości, ani na ekonomii, ale przypuszczam, że tworzone na jabłkach za 500 funciaków piramidy finansowe nie raz ratowały z opresji zarządy wielkich domów bankowych. Sądzę też, że od pewnego momentu, (i nie chcę tu już powracać do malarstwa III Republiki), niech to będzie epoka Meiji, kiedy produkowano i kolportowano te fantastyczne drzeworyty ze scenami triumfu cesarstwa i jego żołnierzy oraz polityków, związek pomiędzy rewolucjami w sztuce, a polityką banków jest ścisły i nierozerwalny. Jak na tym tle wyglądają nie rozumiejący niczego naśladowcy „wybitnych artystów” mieszkający w Europie Środkowej i próbujący robić tu jakieś artystyczne rewolucje, nie chce mi się nawet pisać. Nie potrafię bowiem napisać zdania składającego się z samych nieprzyzwoitych wyrazów.

Jeśli ktoś ma ochotę może, po raz kolejny, podjąć śledztwo w sprawie śmierci Lennona, która z pewnością nie była przypadkowa. Ktoś mógł dojść do wniosku, że osoba tak poważna, jak Yoko, reprezentująca tak głęboką i starą tradycję, nie może pokazywać się, w dodatku nago, w towarzystwie jakiegoś przybłędy, który nie wywodził się nawet z klasy średniej. To było i sądzę, że jest nadal, nie do pomyślenia, w pewnych, wpływowych kręgach. Być może też związek Yoko i Johna zaczął przeszkadzać inwestorom, którzy wiązali z aktywnością pani Ono plany bardzo poważne.

Jak ja to teraz połączę z Magdaleną Samozwaniec? To proste. Zrobię to z wdziękiem prestidigitatora. Wolny świat musi mieć swoich idoli, którzy odcinając się od tradycji, będą jednocześnie po cichu ją kultywować, spełniając przy tym wszystkie polecenia ludzi tworzących rzeczywistość finansową globu. Analogicznie świat niewolniczy, stworzony przez tych samych ludzi, musi mieć swoich artystów, którzy odcinając się od tradycji, będą ją po cichu kultywować, spełniając jednocześnie wszystkie zachcianki władzy.

Mam przed sobą książkę Magdaleny Samozwaniec, córki Wojciecha Kossaka, która nosi tytuł „Błękitna krew”. W podtytule zaś czytamy, że jest to powieść satyryczna. Przeczytałem dwa rozdziały i mogę powiedzieć tyle, że to jest gorsze niż „Worek judaszów” Nienackiego. Tego się nie da po prostu opisać. Oczywiście w wiki możecie przeczytać, że pani Samozwaniec napisała paszkwil na rodzinę Tarnowskich, u której się ukrywała w czasie wojny. Tyle, że to nie jest paszkwil. To jest bieda z nędzą. Być może pani Magda była osobą tak silnie uzależnioną od hazardu i alkoholu, że nie miała po prostu władzy nad sobą i przyjęła propozycję złożoną jej przez ludzi towarzysza Bieruta, otwierając sobie tym samym drogę do wygodnego i ciekawego życia. Dla wielu ludzi, którzy pamiętają jej książki, spektakle reżyserowane na ich podstawie, pani Samozwaniec może jawić się jako uosobienie wesołego przedwojennego życia warstwy ziemiańskiej. To jednak nie jest prawda, ani nawet półprawda. To jest kreacja aparatu bezpieczeństwa. No i samej Magdaleny Samozwaniec, która opisuje swoich dobroczyńców, ledwie wiążących w czasie okupacji koniec z końcem, drżących o życie bez przerwy, jako bandę niczego nie rozumiejących bałwanów. Wśród nich wyróżniają się oczywiście kobiety – wariatki, dewotki, albo zdrajczynie. Mężczyźni są, z wyjątkiem dwóch, którzy rozumieją, że nadchodzą nowe czasy, politycznymi bankrutami albo dziećmi w długich spodniach. Pani Magda wkłada im w usta jakieś patetyczne formuły, demaskowane zaraz jako hipokryzja albo szydzi z naiwności, która każe im wierzyć, że Polskę wyzwoli armia amerykańska. Jeden z „pozytywnych” bohaterów pyta jednego z „negatywnych” o jego plany po wojnie. Ten zaś mówi, że wyjdzie za granicę. Na co rozmówca – a skąd pan wie, że dostanie pan pozwolenie na wyjazd za granicę? To jest naprawdę niezwykłe. Szczególnie mocno piętnuje pani Samozwaniec zamiłowanie do hazardu, które spowodowało, że ojciec rodziny, przegrał większość pieniędzy, a potem uciekł do Londynu. To jest coś niesamowitego, bo sama pani Samozwaniec znana była w PRL z zamiłowania do gier. Nie jest moim celem wskazywanie na różne szajby autorki, które tak bardzo imponowały ludziom przed wojną i po wojnie, chcę tylko zauważyć, że w wiki nie ma już opisu powieści satyrycznej „Błękitna krew”, choć niedawno się tam znajdował. Burzył jednak cały obraz fantastycznej, wesołej, rozrywkowej i kochającej ludzi pani Madzi. Podobnie jak zarośnięty Lennon w powyciąganym swetrze zaczął w pewnym momencie przeszkadzać wybitnej japońskiej artystce Yoko Ono.

Jak poczytam coś więcej z tej „Błękitnej krwi”, z pewnością umieszczę tu jakieś uwagi. Na razie to tyle. Pewnie zastanawiacie się, co ja dziś będę sprzedawał przy tak dziwnym tekście?

To proste – memiksy. Tomek, kierując się niezwykłą zupełnie intuicją, postanowił kiedyś zilustrować historię nowoczesnego świata za pomocą metody jaką zastosowano w sławnych, japońskich drzeworytach z epoki Mejii. Mamy więc całe strony pokryte układającymi się w spójną i demaskatorską narrację grafikami, które uzupełnione są tekstem. Przysięgam, że jak to robiliśmy, a ja pisałem przecież tekst, nie myśleliśmy ani o panu Yasuda, ani o Yoko, ani tym bardziej o Lennonie i Magdalenie Samozwaniec. Dziś jakoś się to wszystko splotło.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/narodziny-swiata-w-20-obrazach-1864-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/swiat-w-ciemnosciach/



Hipnoza gospodarcza


Trudno powiedzieć dlaczego stało się tak iż mowy sejmowe kasztelana Jacka Jezierskiego, znalazły się akurat w klasztorze w Zasławiu, trudno też zgadywać, dlaczego akurat je ksiądz Tokarzewski umieścił w napisanym przez siebie zbiorze wspomnień z zesłania w tym właśnie miejscu. Może stało się tak, bo akurat były w najlepszym stanie, może dlatego, że dotyczyły momentu szczególnego – czasów przed drugim rozbiorem, a może z jakiegoś innego powodu. Jedno można stwierdzić z całą pewnością – kasztelan Jacek Jezierski był postacią skrajnie różną od księdza Mariana Tokarzewskiego. Możemy tak powiedzieć, albowiem istnieje biografia kasztelana Łukowskiego napisana przez Krystynę Zienkowską i wydana w latach sześćdziesiątych. Książka to bardzo nieporządna po względem edytorskim, ale zawarte w niej treści, szczególnie jeśli je porównać z treściami niektórych publikacji wydawnictwa Klinika Języka, mogą człowieka zadziwić. Oto kasztelan łukowski nazwany jest tam wprost złodziejem, a jego błyskotliwa kariera menedżerska, choć opisana z charakterystycznym dla niczego nie rozumiejących badaczy zaśpiewem, jest dla nas bardzo czytelna i przypomina kariery wielu współczesnych mistrzów biznesu. Schemat jest taki – pierwszy milion trzeba ukraść, zainwestować go w spekulacje gruntem, potem zbudować burdel, następnie przejść do poważnego biznesu, czyli do zbrojeniówki i domagać się od państwa gwarancji oraz regulowania sprzedaży. No i poklasku od tłumów braci szlachty, która widzi, że człowiek ma łeb nie od parady, stara się, wymyśla fabryki i chce dobrze. Tylko ci durnie nie rozumiejący zdrowych zasad wolnego rynku mu przeszkadzają. Czytam o tym Jezierskim i zaczynam się domyślać, dlaczego Palikot dostał Polmos, a nie Mesko, na przykład. Otóż dlatego, że towarzysze z informacji wojskowej musieli obowiązkowo czytać biografię kasztelana łukowskiego, kiedy jeszcze byli w służbie i chcieli uniknąć błędów. I to im się udało. Nie udało się niestety Komisji Przychodów i Skarbu, do której Jezierski pisał różne petycje i memoriały, raz się przymilając, raz grożąc, a raz prorokując. Do prorokowania miał wręcz wyjątkowy dar, a ja podejrzewam iż było to związane z jego widoczną bardzo fascynacją nowoczesnością. Do najważniejszych elementów XVIII wiecznej nowoczesności należał nowoczesny, oświecony absolutyzm, który dawał rodzimym biznesmenom, pruskim i rosyjskim, gwarancje amortyzacyjne i sprzedażowe. Cóż to znaczy? No tyle, że biznesmeni ci, byli jedynie obsługą machiny wojennej, która służyła państwu. Ponosili rzecz jasna odpowiedzialność za jakość produkcji, ale tego się Jezierski akurat nie bał. Nie był bowiem prostym złodziejem-durniem, ale człowiekiem, który myślał długofalowo. Nie działał według zasady – bierz forsę i w nogi. On chciał aktywnie kształtować krajobraz gospodarczy i polityczny Polski. Czynił to najintensywniej na cztery lata przed rozbiorem i ostatecznym upadkiem. Ktoś powie, że nie mógł przecież przewidzieć co się stanie. Aha, nie mógł… Pozostawmy na razie kasztelana łukowskiego i przenieśmy się w czasy, w teorii przynajmniej, szczęśliwsze, czyli do zarania naszej nowoczesnej niepodległości.

Tam mieliśmy państwo w upadku, tu państwo które się odradzało. I jeden i drugi moment zaznaczony jest aferami w zbrojeniówce, które to afery nie chcą być uporczywie zrozumiane przez historyków i różnych publicystów. Uważają oni, że to takie zabałaganione czasy, w których wiele spraw się dopiero docierało. Że też Czyngis Chan nie stosował nigdy takich wymówek, a żył w czasach o wiele bardziej zabałaganionych. W III tomie Baśni socjalistycznej postawiłem hipotezę następującą – odrodzone państwo polskie zostało skazane na zagładę i obarczone kosztami nowego konfliktu, a także odpowiedzialnością za ten konflikt już u samego zarania swojej reaktywacji. Poznajemy to po aferze Nitratu i Frankopolu, która nie była żadną przypadkową aranżacją zrobioną przez zawodowych złodziei, ale celowym działaniem sojuszników z Francji i miejscowych złodziejo-idiotów zwanych dla niepoznaki gorącymi patriotami. Jej celem było opóźnienie modernizacji armii, która już na starcie traciła 10 lat dynamicznego rozwoju w stosunku do Niemiec i Sowietów. Afera ta polegała na tym, że państwo zostało obarczone odpowiedzialnością za produkcje i na tę produkcję łożyło. Z budżetu płacono także za budowę infrastruktury. W rzeczywistości zaś produkcja nie istniała. Nie było jej po prostu. Ktoś oczywiście może powiedzieć, że ludzie stojący za decyzjami dotyczącymi przemysłu wojennego po odzyskaniu niepodległości, nie mogli przewidzieć kolejnej wojny. No, ale to jest przecież idiotyzm. Jeśli kończy się wojna, to natychmiast trzeba się szykować do kolejnej, szczególnie jeśli widać, że państwo nie ma żadnych gwarancji i nikt mu nie chce udzielić kredytu na normalnych warunkach. Generałowie nie istnieją po to, by reprezentować zagraniczne firmy w kraju, ale po to, by nadstawiać głowy, które w dodatku zawierać powinny jakieś myśli. Uważam, że to co się wydarzyło w polskim przemyśle zbrojeniowym w latach 1919-1922 i później było działaniem celowym i zaplanowanym. Utwierdza mnie w tym postawa Juliusza Leskiego, jednego z głównych odpowiedzialnych oraz postawa jego syna, który z taką swadą opowiadał o swoim zatrudnieniu w holenderskich stoczniach przed rokiem 1939. Syn Juliusza, Kazimierz, nadzorował tam budowę brytyjskich okrętów podwodnych, które budowane były za pieniądze polskiego podatnika i nazwane zostały, dla żartu chyba, polskimi nazwami – Orzeł, Sęp i jeszcze jakoś, ale nie pamiętam jak. Trudno mi uwierzyć w to, że syn Juliusza, wykształcony i dobrze zorientowany inżynier, nie rozumiał co się dzieje i o co chodzi. Trudno wobec tego zrozumieć także, że Juliusz Leski nie działał celowo i nie rozumiał na czym polega dewastacja zbrojeniówki. Powróćmy do schematu, jest on bardzo prosty – państwo na dorobku, pozbawione rodzimych elit i doktryny, istniejące nie wiadomo dlaczego i niepewne swojego istnienia należy osłabiać.

Wróćmy teraz do kasztelana Jezierskiego. Miał on wyraźną fiksację na punkcie pruskiej organizacji przemysłu, szczególnie zbrojeniowego. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaś, zorganizował w Sobieniach (piękny XVIII wieczny kościół, polecam) fabrykę kos. Oczywiście nie miał zielonego pojęcia, że za sześć lat Kościuszko wyprowadzi w pole chłopów uzbrojonych w osadzone na sztorc kosy. Czy aby na pewno? Żeby to stwierdzić z całym przekonaniem, należałoby przejrzeć XVIII wieczne podręczniki taktyki. Przypomnę tylko, że podręcznik taki napisał Jan hrabia Potocki, ten od rękopisu i Saragossy. Był to podręcznik walki partyzanckiej. Ciekawa sprawa, która nie łączy się w niczyjej głowie z fabryką kos w Sobieniach. Te Sobienie są ciekawym miejscem, bo dzielą się na Sobienie Biskupie, Sobienie Jeziory i Sobienie Kiełczewskie. Zakładam, że kasztelan Jezierski działał w dobrach odebranych Kościołowi, albowiem manewr ten próbował powtórzyć kilkakrotnie. Komisja Skarbu przejmowała ziemię kościelną, w związku z konieczną reformą państwa. Przy tych czynnościach pojawiał się natychmiast kasztelan Jacek i domagał się tego wszystkiego, co Leski z kolegami, kiedy budowali Frankopol i oszukiwali, że będą tam produkować samoloty – gwarancji na kredyt, ponoszenia kosztów amortyzacji budynków, gwarantowanej sprzedaży produktów stalowych, w tym znakomitej jakości szabel i pałaszy. Jezierski dodatkowo domagał się dla siebie, swojego syna i wnuka, bo we trzech założyli spółkę, dobierając sobie do kompani jeszcze jednego ancymona, dzierżawy pokościelnych terenów na lat pięćdziesiąt. Dziś, jak ktoś podpisuje kontrakt dziesięcioletni, to płacze ze szczęścia i gotów je całować buty temu, kto zgodził się odbierać od niego produkcję. Jacek Jezierski zaś domagał się w sejmie, by Komisja Przychodów i Skarbu dała mu 50 lat gwarancji. A wszystko na 4 lata przez drugim rozbiorem i katastrofą ostateczną. Szczególnie zajadle walczył Jezierski o huty w Suchedniowie i Samsonowie, należące wcześniej do kapituły krakowskiej. Czy on nie mógł, bo przecież był wielkim bystrzakiem, przewidzieć tych rozbiorów? Wszak jeden się już zdarzył! Oczywiście, że mógł. On je – w mojej ocenie – nawet przewidział, dlatego właśnie domagał się tych pięćdziesięcioletnich umów dzierżawnych. Był bowiem reprezentantem interesów Berlina, a potem także i Petersburga i wiedział, że państwa rozbiorowe, szczególnie Prusy, podejmą zobowiązania rządu polskiego. On zaś – Jacek Jezierski, kasztelan łukowski – będzie tym człowiekiem, który skorzysta na tym najbardziej. Może nie przewidział dokładnego rozrysowania granic, bo jego posiadłości i fabryki znalazły się w całości w granicach Austrii, z wyjątkiem warzelni soli pod Łęczycą, ale nigdzie nie jest powiedziane, że oświeceni władcy absolutni muszą się liczyć z energicznymi agentami robiącymi biznes w bankrutujących krajach.

Dodam jeszcze, że przed rozbiorem cała niemal produkcja wyrobów stalowych była do Polski sprowadzana z Austrii właśnie. Jezierski mógł więc występować w imieniu króla Prus, o ograniczenie tego eksportu. Oczywiście nie jawnie. W sejmie i w swoich pismach, był zawsze energicznym, samorodnym talentem menedżerskim, który pragnie szczęścia i prosperity dla reformowanego kraju.

Zasada stosowana dla upadających monarchii jest taka – należy intensyfikować produkcję zbrojeniową i przemysł ciężki. Po to choćby, żeby nie trzeba było w czasie tej likwidacji wozić pałaszy i szabel z Berlina czy Wrocławia. Czynić to należy dokładnie w tym samym celu w jakim dewastować się będzie później przemysł zbrojeniowy państwa odrodzonego – żeby obciążyć budżet maksymalnie dużymi wydatkami, a także zmusić urzędników do podpisania maksymalnie niekorzystnych umów.

To nie koniec. Jeśli teraz przypomnimy sobie politykę rządu Królestwa Polskiego, leżącego w granicach Rosji, politykę prowadzoną przez Stanisława Kostkę Potockiego i Stanisława Staszica, opisaną dokładnie w książce księdza Franciszka Borowskiego zatytułowanej „Dekret kasacyjny roku 1819”, to coś nam w tych naszych biednych głowinach zaświta, prawda? Oto po utracie ziem i hut kapituły krakowskiej obeschły już wszystkie łzy. Rząd jednak tego kadłubowego tworu, jakim było Królestwo Polskie reformuje się nadal w duchu nowoczesnego absolutyzmu. Co to znaczy? No buduje przemysł. Od czego trzeba zacząć karierę w takim przemyśle? To już powiedziałem – złodziejstwo, spekulacja na gruntach, burdel i cała reszta, czyli kariera polityczna. I zwróćcie teraz uwagę, jak podobna jest kariera kasztelana łukowskiego i księdza Stanisława Staszica. Prawda? O tym ostatnim można sobie poczytać w donosach policyjnych, że chadzał na dziwki, na ulicę Chmielną, z przyklejoną, sztuczną brodą, żeby go nikt nie poznał.

No dobrze, zawoła ktoś, ale na czym spekulować, skoro nie było już hut w dobrach kapituły krakowskiej? Ksiądz Franciszek Borowski pisze o tym dokładnie – na hutach należących do cystersów. Mamy więc ten sam schemat – przejęcie majątku kościelnego, w ramach unowocześnienia i reformy, obarczenie państwa wszelkimi możliwymi kosztami i produkcja całkiem nieopłacalnych przedmiotów. Motywem takich działań ma być ponoć chęć zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. To nie może być prawda, bo Staszic był znanym skąpcem, a Kostka-Potocki pieniądze miał. Pomyślmy chwilę, mamy rok 1819, skończyły się wojny napoleońskie, ale szykują się jakieś inne. Huty, stalownie, to wszystko będzie potrzebne dla jakiejś armii. Kasztelan Jezierski myślał o wzmocnieniu armii pruskiej. Juliusz Leski o osłabieniu armii polskiej i wzmocnieniu budżetu Francji, która sprzedawała Polsce przestarzałe technologie. O czym mogli myśleć Staszic i Potocki? Ja tylko przypomnę, że polityki nie robi się z dnia na dzień. Modernizacja zaś armii Królestwa Kongresowego to był plan na lata, podobnie jak plan jej zdewastowania i unieważnienia. Tak sądzę, choć mogę się mylić. Wspaniałą zaś nowelę o Stanisławie Staszicu napisał nie kto inny jak Karol Dickens. Ktoś może powiedzieć, że od roku 1819 do 1830 jest sporo czasu. No tak, ale od roku 1922 i afery Frankopolu do roku 1939 też było sporo czasu. Nie chcecie mi chyba wmówić, że nikt wtedy nie myślał o wojnie, która miała się toczyć w Europie Środkowej. Przecież Niemcy budowały ośrodki szkoleniowe i produkcyjne dla lotnictwa w Sowietach już od początku lat dwudziestych. Robili to dla żartu?

Oto lektura uzupełniająca do powyższego wykładu

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/



Ci co pierdzą i mlaskają na swój program zapraszają, ła, a, a, a….


Każdy kto pamięta emitowany w każdy poniedziałek program dla dzieci „Zwierzyniec”, zrozumie doskonale ten tytuł, a reszcie chyba to rozumienie nie będzie potrzebne, zważywszy na treść, którą znajdzie się poniżej.

Pojawiła się tu wczoraj informacja, że patriotyczne telewizje internetowe zbierają pieniądze na swoją działalność. To jest doprawdy niesamowite. Ludzie dysponują studiem, mają dziennikarzy, prezenterów, którzy może nie dorównują Annie Wandzie Głębockiej, ale jakoś tam wyglądają, ludzie zawodowo zajmujący się publicystyką, muszą żebrać, bo nie potrafią tego utrzymać? Nie mówiąc już o zarabianiu? Jak to jest możliwe? Ja na przykład, utrzymuję ten blog i wydawnictwo już ponad dziesięć lat, w tym roku minie jedenasty. I dokładnie pamiętam jak na samym początku oskarżano mnie, że nie piszę sam, tylko zatrudniam ludzi, albo mówiono, że jesteśmy z Toyahem jedną osobą. Może więc dziś, bez podawania nazwisk i wskazywania, o jaką stację chodzi, jeszcze raz – bo przecież już było o tym – na abarot, wyjaśnimy dlaczego patriotyczne media zdychają. Otóż największym i najważniejszym problemem redakcji, każdej redakcji nie tylko telewizyjnej, są aspiracje redaktorów i ich poziom. Mam na myśli nie tylko poziom merytoryczny, bo ten – jak jest dobry naczelny – można podnieść, w ostateczności nawet batem. Mam na myśli poziom ogólny, który wyznacza horyzont jednemu z drugim prowadzącemu kolumnę czy jakąś publicystykę. Poziom redaktorów w Polsce jest dramatycznie niski, wręcz nie ma go wcale. To ryzykowna teza, ale włączcie sobie jedno czy drugie nagranie na YT i sami się przekonacie. Generalnie sprawy doszły do tego, że „mają być jajca” i nikt nie rozumie dlaczego ludzie z jednej strony pozytywnie reagują na wygłupy, odbywające się w redakcji, a z drugiej nie chcą za nie płacić. Aspiracje redaktorów to nie wszystko, problemem są także zasługi. Każda redakcja, nie tylko telewizyjna, to budżet, no a ten musi być przeznaczony dla ludzi zasłużonych. Ja mam wręcz taką wizję, że redakcje patriotyczne to paśniki rozstawione w lesie. Od jednego zaś do drugiego łażą stada zasłużonych rogaczy i domagają się pierwszeństwa przy żłobie. To jest nie do zwalczenia. Ci, którzy są o pokolenie młodsi, jeśli spróbują mówić o zasługach, nie dostaną od nikogo ani grosza. Mechanizm jest taki i on ciągle niestety działa. Na początku ogłasza się start nowej, najprawdziwszej, najciekawszej i najbardziej patriotycznej telewizji. Pokazuje się w niej przez pół roku to, co wcześniej w innych telewizjach, tych samych ludzi, te same tematy, które są słono opłacane, jako tak zwane „pewniaki”. One robią jakichś ruch, albowiem ludzie uwielbiają słuchać tych piosenek, które już znają, ale w końcu się nudzą i przełączają na coś innego. Wtedy zaczyna się panika i szukanie czegoś nowego, czyli frajerów, którzy za darmo będą opowiadać jakieś swoje kawałki, nie interesujące z istoty nikogo ważnego i zasłużonego. Nie interesujące też żadnego redaktora. One na chwilę pomogą, ale potem okaże się, że tak być przecież nie może.

– No dobrze – powie naczelny do najbardziej zasłużonego satyryka w kraju – ale oni nie biorą pieniędzy, ty zaś Janek życzysz sobie za te swoje śpiewy jak Cygan za matkę, robi się kłopot.

– Gówno mnie to obchodzi – odpowiada zasłużony satyryk – oni pieprzą bez sensu, nie potrafią śpiewać i grać na gitarze, ma ich tam nie być.

No i rzeczywiście, program się zmienia i szuka się nowych ludzi, którzy nie będą już tak bardzo irytować zasłużonych i nie będą też stanowić żadnego zagrożenia, dla trzymających swój zwyczajny poziom redaktorów. No, ale pieniędzy wciąż nie ma, oglądalność spada, reklamy nie przychodzą i redakcji grozi głód. No i wtedy ogłasza się zbiórkę wśród widzów. Taki mikro fundusz daru narodowego, na ratowanie medialnego patriotyzmu. Czy to do czegoś doprowadzi? No, do nowego rozdania politycznego, którego efektem będzie – trzeba im jeszcze raz dać szansę – transza pieniędzy z budżetu. Wszyscy odetchną i dalej będą krzewić patriotyczne wartości.

Cały ten kadryl, który dziś obserwujemy jest tylko przerwą w walce o pieniądze z budżetu. Wiadomo bowiem, że żadna zbiórka nikogo nie uratuje. Trzeba ją jednak ogłosić, żeby ludzie poczuli dramatyzm sytuacji i żeby ich serca wezbrały miłością do ojczyzny.

Przypomnijmy teraz może, jak wyglądała telewizja za komuny, kiedy latał ten cały „Zwierzyniec”. W programie tym swoje gawędy zapodawała zawodowa lekarz weterynarii, a także Michał Sumiński, człowiek wychowany w lesie, a do tego sportowiec. On się znał na zwierzętach naprawdę. I to było ciekawe i podobało się dzieciom. Telewizja wypełniona była kłamstwami, ale za rozrywkę odpowiadali tam wtedy aktorzy zawodowi. Była ich masa. Nie wyobrażalna była sytuacja, by do telewizji wszedł ktoś, kto jest nieprzygotowany do tego zawodowo, albo ktoś kogo ambicja i aspiracje nie zmuszają do utrzymania takiej dyscypliny, która zrobi na widzach odpowiednie wrażenie. Telewizja bowiem udawała salony. Nie była salonem, ale udawała go, a nie było jak powiedzieć – sprawdzam – bo pomiędzy TW Ireną Dziedzic, a widzem rozwalonym na kanapie był kineskop. No, ale to działało i wielu wspomina tę telewizję z łezką w oku. Dziś żadna telewizja nie udaje salonu i żadna nie jest salonem. Pomysł na popularność wszędzie jest taki sam – rozwalona na kanapach rodzina gamoni, ojciec w kalesonach z przodu żółtych z tyłu brązowych, matka w bistorowej podomce i popaprane dzieci pierdzące na prawo i lewo – domagają się swojej porcji żarcia. I za każdym razem ją dostają. Dlaczego tak jest? Albowiem w latach dziewięćdziesiątych wielu ludzi uznało, że walor edukacyjny mediów jest bez znaczenia, że liczy się tylko rozrywka. Ten sposób komunikacji obowiązuje do dziś i od złożenia takiej deklaracji można dopiero rozpocząć karierę w mediach elektronicznych. No i w radio także.

– Uważam towarzysze, że to bydło nie zasługuje na nic więcej – mówi naczelny – musimy mu dać rozrywkę na stosownym poziomie.

– To znaczy jakim? – pyta aspirujący redaktor

– Musicie towarzyszu jak najgłośniej pierdzieć i mlaskać – rzecze naczelny

– Ale jak to?! – tamten na to – moja babcia to ogląda, jak ona to przeżyje? Nie zechce zrobić mi budyniu czekoladowego?

– A jak się nazywa ta wasza rubryka towarzyszu? – dopytuje się naczelny

– Ogniem na wprost – odpowiada redaktor

– Dobrze – zaciera ręce naczelny – w takim razie wy, w drodze absolutnego wyjątku, możecie w przerwach między pierdzeniem i mlaskaniem wołać głośno – hurrrrrraaaaaaaa!

– I to ma niby pomóc?- zastanawia się redaktor

– Na pewno nie zaszkodzi – uspokaja go naczelny.

– A co z misją edukacyjną mediów? – dopytuje się jakaś pańcia siedząca w kącie, która się tam wzięła nie wiadomo skąd

Całe kolegium wybucha śmiechem. Wszyscy obnażają zęby i dziąsła, rżą jak konie na pastwisku i kopią się po łydkach, podkreślając w ten sposób solidarność grupy, która jednoczy się w słusznym ostracyzmie wobec jednej wariatki, która nie rozumie nowoczesnych trendów. Ona zaś siedzi i patrzy smutno w ścianę. Wydawało się jej bowiem, że telewizja ma misję.

– Niby tak, towarzyszko – mówi w końcu naczelny, wycierając z kącika ust resztki jajka, które mu tam zaschło dwa dni wcześniej, zaraz po śniadaniu – ale sama rozumiecie, że trzeba tę misję dostosować do poziomu publiczności. Ten zaś jest niski.

– Oj tak, oj tak – całe kolegium kiwa głowami, a ten co prowadzi program „Ogniem na wprost” dodaje jeszcze – oj tak, jest bardzo niski.

– Ale – mówi kobiecina – przecież jak będziemy się tak zachowywać, to liczba ludzi zainteresowanych naszą publicystyką będzie maleć. Pójdą gdzie indziej, nawet jeśli nie do tych, co prezentują lepsze treści, do do tych, co się pokazują bez gaci.

Całe kolegium zamilkło, a naczelny zrozumiał, że ta dziwna istota ma rację. Od razu też zaczął uważnie przyglądać się wszystkim siedzącym wokół, badając wzrokiem ich gotowość do ściągnięcia gaci na wizji. Zauważył, że nie wszyscy są gotowi do poświęceń dla sprawy i postanowił, że przy kolejnej redukcji weźmie to pod uwagę.

– Tak właśnie jest – łkała już prawie kobiecina – jeśli zrezygnujemy z misji edukacyjnej i nie zaczniemy pokazywać czegoś naprawdę ciekawego, będziemy musieli wszyscy ściągać gacie na wizji! Nie rozumiecie tego?!!!!

Jej głos przeszedł w szloch. Naczelny postanowił ją uspokoić.

– Towarzyszko – powiedział niemal ludzkim głosem – to nie tak. Nie płaczcie. Chodzi teraz o to, byśmy doczekali w spokoju i bez wyrzucania za burtę kolegów, do końca epidemii. Wtedy będziemy mogli pokazywać polityków, którzy złożą nowe obietnice i weźmiemy od nich pieniądze na rozwój firmy. I wierzcie mi, że nie będziemy musieli przejmować się żadną misją edukacyjną, która jest niepotrzebna, ani tym czy mamy ściągać gacie czy nie.

Po tych słowach wielu siedzących wokół naczelnego uspokoiło się. On jednak patrzył ciągle złowrogo i myślał o tym, czy nie byłoby jednak dobrze, zmusić tego czy owego do ściągnięcia tych gaci.

– Jakby to poprawiło dyscyplinę w zespole – myślał.

Na tym koniec na dziś. Miłego płacenia na media patriotyczne życzę wszystkim niezainteresowanym tutejszymi treściami. Pewnie się zastanawiacie, co ja będę tu dziś sprzedawał? A nic. Dziś akurat nic. Nie muszę bez przerwy puszczać bloków reklamowych, stać mnie.



Ostateczny koniec ironii


Jarecki, dawno temu sparafrazował znaną patriotyczną pieśń. Słowa, które zaproponował brzmiały
Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara
rękami czarnymi od pługa
Lecz zamiast armaty zdobyła Kuźniara
czy oddać Kuźniara się uda?
Muszę dziś wszystkich poinformować, że przegraliśmy. Kuźniara nie uda się oddać. Więcej, Kuźniar jednym sprawnym ruchem uśmiercił ironię, załatwił nas wszystkich raz a dobrze. I to co zrobił jest tak miażdżące, że wysiadają przy tym wizyty panów Brauna i Michalkiewicza u Moniki Jaruzelskiej. Oto Tomasz Bereźnicki przysłał mi wczoraj zdjęcie, którego tu wkleić nie potrafię. Musicie mi więc uwierzyć na słowo, albo sami przejść się do Biedry na stoisko alkoholowe. Znajdziecie tam pudełko z whiskey Chivas Regal, a na nim zdjęcie Kuźniara Jarosława, który wygląda jak reklama pisma dla gejów-intelektualistów. Zdjęcie to podpisane jest następującymi słowy: odkrywca, opiniotwórca, erudyta. Powinno być jeszcze dopisane administratywista, ale pudełko jest za małe i trzeba by ten napis umieścić w pionie.

Przypomniały mi się dawne czasy podwórkowe, kiedy o tym, kto jest towarzysko najbardziej atrakcyjny decydowało się poprzez jak najdokładniejsze opowiedzenie filmu „Godzilla”. Ja wielokrotnie w tej konkurencji wygrywałem, albowiem matka nigdy nie pozwalała mi tej Godzilli oglądać. Widziałem tylko zajawki. No, ale miałem dryg do gadania i zawsze to, co mówiłem, było ciekawsze. Inni też pewnie nie oglądali, ale bali się przyznać, więc kiwali głowami i moja wersja zwyciężała.

Kuźniar, jak widzimy, metodę tę przeskalował i poszedł na całość. I to jest zupełna miazga. Ludzie kupujący w prezencie Chivas Regal, szczególnie zaś ci, którzy nie rozumieją wyrazów erudyta i opiniotwórca, będą kolporterami fikcyjnych przymiotów Kuźniara. Nie ma mowy, żeby dało się komuś wytłumaczyć iż w języku polskim nie istnieje wyraz opiniotwórca, a wyraz erudyta stosuje się do osób, które przy Kuźniarze nie zatrzymałyby się nawet na sekundę z obawy, żeby nie zostać opiniotwórcą czy tym trzecim.

Przyszło mi też do głowy, że trzydzieści lat propagandy demokratycznej, obróbki skrawaniem dzień w dzień, zabiło w ludziach ducha. Nikt sobie chyba nie wyobraża, że w stanie wojennym, pada rozkaz, żeby na naklejce Żytniej czy Bałtyckiej umieścić wizerunek redaktorów Tumanowicza, Woźniaka czy Wilmana z podpisem „szczery patriota, erudyta, opiniotwórca” albo jakimś podobnym. Toż by dopiero było powstanie narodowe, a trzeba by się było też liczyć z upadkiem państwowego monopolu spirytusowego. Nie wyobrażam sobie bowiem uczciwego alkoholika, który kupuje po 13.00 flaszkę z naklejką gdzie widać Tumanowicza w mundurze. Czasy, jak widać się zmieniły. Ktoś ostatnio, zdaje się Grzegorz Braun, narzekał, że rząd robi z nami co chce. Dodam, że to nie jest tylko problem tego rządu, ale wszystkich rządów. Sposób zaś na robienie z ludźmi „tego co się chce” jest nieprzebrane mnóstwo. Wszystkie one mają jednak to samo, zatrute źródło – jest nim grób ironii, z którego wypływa ten siarkowy, cuchnący strumień. Przy jego brzegach siedzą różne Kuźniary i udając, że to Chivas Regal popijają małymi chochelkami parującą ciecz. Mlaskają przy tym, pierdzą i rozpływają się z zachwytu.

Proponuję więc, byśmy kwestię „robią z nami co chcą” rozstrzygnęli w ten sposób, że przestajemy kupować Chivas regal, dopóki nie zniknie z pudełka Kuźniar. Można się przerzucić na coś innego, na przykład na nalewki taty Valsera, jak ktoś nie ma czasu zrobić sobie własnych.

Z Kuźniarem na razie kończymy. Nie ma dnia, żeby w mediach elektronicznych nie cytowano Twardocha, który wypowiada się dla Onetu, dokładnie w tym samym duchu, w jakim czyni to Grzegorz Braun, ale z innym nieco zaśpiewem. Brzmi to tak, jakby się słuchało muezina, pod wiatr. Ten wiatr zniekształca słowa i człowiekowi niezorientowanemu zdaje się, że głos może dochodzić z jakiejś innej świątyni…to jest jednak ciągle to samo, ten sam muezin.

Nie ma sensu pisać co ten Twardoch nadaje, bo to jest katarynka a nie instrument, tak samo jak Kuźniar, który jest prostym jak przecinak gamoniem, a nie żadnym erudytą. Obecność tych istot w przestrzeni publicznej jest jednak konieczna dla zarządzania tłumem, jest też konieczna do tego, by Grzegorz Braun mógł rozdzierać szaty i mówić głosem drżącym, że „robią z nami co chcą”. Jak wiecie staram się nie poddawać tej psychozie, która jest tłoczona z różnych punktów pod mniejszym lub większym ciśnieniem. Zawsze znajdzie się jakiś jej entuzjasta, który wpadnie w stupor i zacznie powtarzać głosy muezinów zbielałymi ze zgrozy usty. Kuźniarowi i Twardochowi niczego do szczęścia nie brakuje tak bardzo, jak tego, byśmy się tu wszyscy zatrzymali w stuporze i trwali zasłuchani w ich słowa, zastanawiając się czy one są czasem prawdziwe czy nie, a jeśli tak, to w jakim stopniu. Bo przecież każdemu trzeba dać szansę, albowiem warto rozmawiać. Nie warto. Już dziś widzimy, że nie warto, albowiem nikt dialogu nam nie proponuje. Umieszczanie zaś swoich wizerunków i wypowiedzi bez pretekstu i kontekstu w różnych miejscach, to zwyczajne bałwochwalstwo.

Ponieważ wymieniłem w tym tekście nazwisko Grzegorza Brauna, które wyda się wielu całkiem nie a propos tego tekstu, dam kilka słów wyjaśnienia. Jeśli ktoś tu będzie przychodził i twierdził, że wizyta Grzegorza Brauna u Moniki Jaruzelskiej, podobnie jak wizyty innych publicystów i polityków prawicy lub rzekomej prawicy, w jej programie, to promocja programu i samej Moniki Jaruzelskiej, ten wyleci stąd bez prawa powrotu. Można bowiem, w imię bardzo głębokich złudzeń, oddawać cześć bałwanom, ale tylko wtedy kiedy jest się miłośnikiem Chivas regal z Kuźniarem na pudełku. Dla takich jednak miejsca tu nie przewiduję. Staram się bowiem, by portal SN był miejscem, gdzie nie ma ludzi trwających w stuporze, są za to ludzie wymieniający poglądy. Program Moniki Jaruzelskiej to ta sama jakość, co butelka żytniówki z wizerunkiem Grzegorza Woźniaka w mundurze na naklejce. Jeśli ktoś tego nie rozumie musi opuścić to miejsce. Nie wyobrażam sobie bowiem, byśmy się tu mieli zatruwać jakimiś rzekomymi kompromisami promocyjnymi. Jeśli ktoś uważa, że pani Monika coś promuje, proszę wskazać co. Książkę Karonia skreślam na wstępie. Jeśli oni wszyscy poszli tam coś promować, proszę wskazać co to było. Chodzi mi o efekt konkretnej aktywności, na przykład film i Gietrzwałdzie. Jeśli takiego pretekstu nie było, udział w tym programie, to przyklejenie swojej twarzy na flaszkę siwuchy. Nic więcej. Miłej niedzieli.



Pieniądz i przewrót cen


Dyskusja publiczna toczy się nieustająco wokół pieniędzy, które rząd wyasygnował na ratowanie upadających wskutek zarazy przedsiębiorstw. Nie mogę się do niej nie przyłączyć, tym bardziej, że jestem wydawcą książek z serii „Biblioteka historii gospodarczej polski”. Są to książki znienawidzone, tak to trzeba ująć, albowiem naświetlają one problemy, które władza chce zwykle ukryć. Jakby tego było mało są one niemym wyrzutem wobec ludzi nauki, którzy w swoich powierzchownych publikacjach i płytkich analizach, chcą wmówić Polakom, że ich sytuacja jest świetna, bo kiedyś przecież było gorzej. Wierzcie mi, że nie ja nakręcam tę koniunkturę i nie ja odpowiadam za wykształcenie polskich ekonomistów i polityków. Ja się nawet na tej całej ekonomii nie znam. Uważam tylko i konsekwentnie to podkreślam, że nie można mówić o ekonomii współcześnie, bez naświetlenia warunków ekonomicznych lokalnych z przeszłości. Nie można mówić o globalizmie ekonomicznym w Polsce, jednocześnie podkreślając odrębny charakter polskiej gospodarki i jej rzekome zapóźnienia. Ewolucjonistyczne spojrzenie na ekonomię i na historię to jest obłęd, który trzeba zwalczać ogniem i żelazem. Powinni to czynić lepsi ode mnie. To zaś co ja mam do zaprezentowania, to stary, mocno używany fotoplastikon, w którym pokazuję ciekawe i kolorowe obrazki z przeszłości, z czasów, kiedy można było być historykiem i ekonomistą jednocześnie. Dziś takie cuda się nie zdarzają, albowiem pojawienie się takiego stworu zdemaskowałoby z miejsca wszystkich gardłujących w telewizji oszustów. Powróćmy więc, jak za dawnych lat, w zaczarowany bajek świat. Oto przedmowa do książki prof. Adam Szelągowskiego „Pieniądz i przewrót cen w Polsce w XVI i XVII wieku. Z komentarzami.
Postęp w naukach historycznych, jak zresztą w każdej prawie dziedzinie wiedzy, nie jest u nas równomierny, ale idzie skokami. Jakkolwiek zapatrywalibyśmy się na przyczyny tego zjawiska – a są one nazbyt dobrze znane ogółowi myślącemu – jest ono najbardziej ujemnym objawem naszego rozwoju duchowego w stuleciu minionym. Ogół, wrażliwy i żądny nowych prądów umysłowych, czerpie je u obcych, aż nazbyt łatwo zapominając i przechodząc do porządku dziennego nad tym, co dotychczas zdziałała myśl polska. Łatwiej jest u nas wyrastać pod skrzydłami szkół obcych, zwłaszcza niemieckich, aniżeli nawiązywać nić tradycji do dawnej nauki i dawnych szkół historycznych w Polsce.
Urocze, prawda? Ogół czerpie prądy u obcych, a nie zapomina o tym, co w ekonomii zdziałała myśl polska. Dzisiaj jedynymi polskimi myślami w ekonomii są myśli Balcerowicza i mowy nie ma, żeby od tego odstąpić, bo zaraz jakiś usłużny medialny enkawudysta wpakuje nam kulkę w potylicę.
Tak właśnie stoi sprawa z badaniami historyczno-ekonomicznymi u nas w chwili bieżącej. Gdyby kierunek nauk historycznych nie ulegał wielokrotnie zboczeniom lub też powstrzymaniu, nie trzeba byłoby przypominać, iż ten rodzaj studiów powstał u nas bardzo dawno, bo na schyłku XVIII stulecia, że nowego ich zapłodnienia nie należy wywodzić z Niemiec, od Schmollera lub Lamprechta. Prace Łojki, Czackiego, Surowieckiego i Łabęckiego są wzorowe pod względem bogactwa i obfitości materiału archiwalnego, i jeszcze dziś żadnej sprawy ekonomicznej z przeszłości Polski nie można poruszyć bez oglądania się na to, co zrobili w tym zakresie ci pierwsi, nie tylko żądzą wiedzy, ale i duchem obywatelskim owiani pionierzy nauki historyczno-ekonomicznej u nas.
Dziś już można. Można spokojnie pisać o ekonomii, bez oglądania się na cokolwiek, najmniej zaś na polskich autorów. Najważniejsze, to utrzymać w mocy obowiązującą hagadę o zapóźnieniu ekonomicznym kraju. Nic więcej się nie liczy.
W równej też mierze, jak oni, autor niniejszej pracy przypisuje rolę i znaczenie czynnikom ekonomicznym w dziejach, a więc nie większą ponad charakter pewnej funkcji i objawu życia ogólnozbiorowego narodowego. Przede wszystkim zaś uważa siły ekonomiczne jako podwładne woli i rozumowi ludzkiemu. A chociaż walka i powściąganie tych czynników czysto żywiołowych nie jest rzeczą łatwą, bo wymykają się ustawicznie spod kierunku sił psychicznych, to przecież wpływ człowieka na gospodarstwo społeczne można wyśledzić już w najwcześniejszej dobie. Jak w najdonioślejszych sprawach życia narodowego, sprawach rządu i potęgi na zewnątrz, tak samo i w sprawach gospodarczych, wytwarza się pewien system polityki u każdego narodu. Toteż śledzenie kierunku polityki ekonomicznej, badanie rozwoju ekonomicznego tudzież postępu myśli ekonomicznej, postawił sobie autor jako cel główny.
Oczywiście, że wpływ człowieka na gospodarstwo można wyśledzić już w najwcześniejszej dobie. Kłopot w tym właśnie, że ów wpływ ma być niewidoczny, albowiem konieczne jest poddanie się prądom i opiniom obcych. Nie w tym celu, by swoje gospodarstwo powiększyć i zdynamizować jego rozwój, ale po to, by pozostawało ono w stałej zależności od kogoś, albo cierpiało na nieuleczalne charłactwo. Do tego służą wszystkie implantowane tu teorie ekonomiczne i tego ukryć się niestety nie da.
W badaniach historycznych jesteśmy tak samo zależni od ogólnego stanu danej gałęzi wiedzy, jak w każdej innej nauce – a nawet więcej, bo w wyborze zagadnienia naukowego historyk jest nieraz bardziej skrępowany, aniżeli każdy inny uczony. Nie własna chęć i dobra wola, ale często ilość i przystępność materiału wyznacza i określa mu cel, tudzież zakres i charakter pracy.

Tak było i z pracą niniejszą. Powstała nieomal ubocznie i przypadkowo w toku innych studiów naukowych autora. Potrzeba jej rosła w miarę nagromadzenia się materiału i rozszerzania się zagadnienia, a zarazem w miarę tego jak rosła możliwość osiągnięcia pewnych wyników. Mimo to autor sam dokładnie zdaje sobie sprawę z licznych braków swej pracy. Na usprawiedliwienie niech mu posłuży trudność pracowania u nas na polu dziejopisarstwa, zwłaszcza czasów nowszych. Podczas gdy materiał do wieków średnich prawie w całości wydano, a w przeważnej części krytycznie rozebrano i oświetlono, w zakresie dziejów nowożytnych brak wszelkich wydawnictw i opracowań przedwstępnych. Trzeba samemu nie tylko badać i oceniać, ale także szukać. A wobec rozproszenia naszych pamiątek dziejowych po świecie jest się wielokrotnie skrępowanym nie tylko nieznajomością tego, czego się szuka, ale i tego, co można znaleźć, a czego się nawet nie przypuszcza.
To jest fragment fantastyczny i demaskatorski. Badaczy poważnych ogranicza dostęp do źródeł, a raczej brak tego dostępu. I do tego właśnie, o czym Adam Szelągowski nie wiedział, służy dobrze zorganizowany rynek antykwaryczny. Blokuje on dostęp do źródeł dla tych historyków i ekonomistów, którzy chcieliby powiedzieć coś więcej ponad narzuconą hagadę. Źródła znikają, albo rzekomo płoną, albo znajdują się w prywatnych kolekcjach, do których nie ma dostępu, albo okazuje się, że w ogóle nigdy ich nie było. Całe szczęście ekonomiści mają łatwiej niż historycy, albowiem pieniądze, w przeciwieństwie do tekstów, musi być w obrocie zawsze. A skoro tak, to można wnioskować na podstawie okoliczności współczesnych o tym, jakie zasady rządziły jego obrotem w przeszłości. Nawet jeśli ma się do dyspozycji ograniczoną bardzo bazę źródłową.
W pracy niniejszej autor postawił sobie za cel wyświetlenie kwestii pieniądza jako czynnika ekonomicznego w XVI i XVII w. u nas. Kwestia waluty ma w wiekach średnich, a i później prawie do końca XVII w. to samo znaczenie, co dzisiaj kwestia pieniądza w najobszerniejszym znaczeniu tego wyrazu, włączając weń nie tylko zapasy kruszcowe, lecz także wszelkie inne surogaty pieniądza, jak papiery wartościowe, długi państwowe itp. Ma przeto doniosłość zarówno ze stanowiska rozwoju finansowego, jak i handlowego. Prócz tego wiąże się z kwestią pieniądza rozwój literatury ekonomicznej nowszych czasów, która w początkach cała jest poświęcona zagadnieniom na pół praktycznym: ceny, wartości, odsetek, określeniu natury bogactw itp. Zarazem zmiana cen, będąca w znacznej części – choć nie wyłącznie – skutkiem zmian waluty, sprowadza kwestię drożyzny, jedną z tych, które stanowią najdonioślejsze zagadnienie natury socjalnej w XVI i XVII w. To właśnie wraz z innymi względami zmusza prawodawstwo do wkraczania w sprawy pieniężne i inauguruje nowy okres polityki ekonomicznej – merkantylizm.
Te praktyczne zagadnienia, przedstawione we wczesnej literaturze przedmiotu są moim zdaniem najważniejsze. Chronią nas bowiem przed zbytnim teoretyzowaniem, czyli przed wiarą, że gra w trzy karty prowadzona przez jakiegoś pana w masońskim fartuszku uchroni nas przed nędzą. To nie może być prawda, jak wszyscy wiemy.
Tę więc stronę, ściśle ekonomiczną, znaczenia pieniądza wyświetla praca niniejsza. Ale jest jeszcze strona druga – czysto numizmatyczna, jak określenie stopy, wagi i ligatury pieniądza, jednostek mierniczych i liczebnych itp. Temu zagadnieniu poświęcony jest cały szereg prac w literaturze specjalnej, począwszy od rozprawy Czackiego „O monecie polskiej i litewskiej” i Lelewela „O monecie polskiej”, a kończąc na Piekosińskiego dziele „O monecie i stopie menniczej w Polsce w XIV i XV w.”, na które często będę się musiał powoływać. Zagórski wydał źródła do sprawy menniczej w Polsce pt. „Monety dawnej Polski z trzech ostatnich wieków”. Wydawnictwo to zawiera pierwszorzędny, aczkolwiek niezupełny materiał do poznania rozwoju systemu monetarnego u nas. Również ściśle numizmatyczny charakter ma wspaniała praca K. Strończyńskiego pt. „Dawne monety polskie dynastii Piastów i Jagiellonów”, oraz niewielka rozprawa K. Hoszowskiego „Wiadomości historyczno-prawnicze w przedmiocie rzeczy menniczej w dawnej Polsce”.

Wobec tak obfitej i świetnej literatury numizmatycznej do dziejów Polski, strona – że tak powiem – techniczna, czyli mennicza kwestii pieniądza nie przedstawia wiele trudności, zwłaszcza że już rozwiązano większość zagadnień z numizmatyki średniowiecznej, w późniejszych zaś czasach ustawodawstwo sejmowe, ordynacje podskarbich i komisji menniczych, dokładnie określają wszystko to, co się odnosi do rodzaju i sposobów bicia pieniądza.
Komentując ten fragment powiem tylko jedno – już tylko z tego powodu, że jest w niej bibliografia i przypisy warto kupić tę książkę.
Daleko poważniejsze trudności nastręczały się w toku rozprawy z powodu braku opracowań, bądź ogólnych, bądź szczegółowych, z zakresu dziejów gospodarstwa w Polsce. Autor, chcąc dojść do pewnych wyników, musiał badać wpływ pieniądza na inne strony życia narodowego, zarówno na świadomość, jak i na politykę ekonomiczną, na handel i na finanse. Każdy, ktokolwiek obeznany jest ze stanem wiedzy historycznej u nas, rozumie, że kwestie powyższe nie są wcale wyświetlone lub też są wyświetlone niedostatecznie. Oceniając przeto doniosłość pewnego zarządzenia z jednego stanowiska, niekoniecznie wypadną nam rezultaty podobne, jeśli będziemy brali tę samą sprawę ze stanowiska odmiennego. Interesy fiskalne są nieraz sprzeczne z interesami handlowymi, tak samo interesy różnych gałęzi produkcji. Podobnie, badając politykę handlową, której punktem wyjścia była ochrona pieniądza przed odpływem za granicę, autor wyłączył ze swych studiów politykę celną, którą kierowały inne względy. O ile przeto szczupły i ograniczony jest zakres naszej kwestii, o tyle też trzeba ograniczyć wagę i doniosłość ostatecznych wywodów w kwestiach ogólnych, dotyczących czy to handlu, czy to miast, czy też polityki ekonomicznej. Ocena tych zagadnień z punktu widzenia autora może być tylko względną i czekać na potwierdzenie lub zaprzeczenie, o ile samoistnie i tylko dla siebie te poszczególne zagadnienia będą podjęte i opracowane.
Za zdanie: interesy fiskalne są nieraz sprzeczne z interesami handlowymi, należałoby prof. Szelągowskiego wycałować. Podobnie jak za wskazanie czym jest polityka handlowa – zapobieganiem wyciekom dobrego pieniądze za granicę. To sobie teraz przypomnijcie wszystkie reformy monetarne i wszystkie zamknięcia mennic, inicjowane przez polskich królów. Przypomnijcie sobie talary Zygmunta Augusta wywożone masowo go Holandii, talary, którymi płacono za najemników walczących przeciwko Hiszpanom.
Pracę więc niniejszą można uważać tylko za przyczynek do historii handlu i miast, tudzież polityki ekonomicznej w Polsce. Podobnie i w sprawie cen, ich wzrostu i upadku, autor z powodu braku materiału nie mógł się pokusić o wywody dostateczne. Aczkolwiek materiał mu dostępny, a zebrany przez Łojkę, jest ogromny, to jednak dotyka tylko cen zbożowych i prędzej może być ilustracją wywodów, niż wszechstronnym materiałem dowodowym. W każdym razie nie wypadało gardzić i tym dobytkiem, który może się przydać przyszłemu historykowi cen w Polsce.

W redukcjach pieniądza autor opierał się na tablicach ewaluacyjnych Czackiego. Wydawało się autorowi zupełnie dostatecznym dla jego celów, jeżeli określi wzrost cen lub siły kupna pieniądza przy pomocy stosunku cen złotego polskiego do cen złotego węgierskiego, którego wartość uchodzić może w tych czasach prawie za niezmienną. Tak samo autor zaniechał redukcji pieniędzy do jakichkolwiek dzisiejszych ze względu na to, że chodziło mu wyłącznie o stwierdzenie stosunku psucia się stopy pieniężnej lub wzrostu cen w oznaczonym ściśle okresie czasu, a nie o porównanie ich z wartością dzisiejszą.
Nie znam żadnego historyka, któremu przydałbym się materiał zgromadzony w tej książce. Znam jednego blogera, niejakiego Feterniaka, który jest lokalnym historykiem z Kociewia. Napisał on kiedyś, że książkę tę, jak również inne prace Adama Szelągowskiego, kserowano na studiach i podawano sobie z rąk do rąk jak najcenniejsze skarby. Wniosków chyba jednak żaden student historii z Gdańska, z tej publikacji nie wyciągnął. Pan Feterniak był szczerze oburzony bezczelnością, jaką tu zaprezentowałem, niszcząc tak ważny symbol wiedzy tajemnej, jaką były kserówki prac Szelągowskiego. Dziś można je po prostu kupić i po kłopocie. Pytanie tylko, czy one się ostały w programie nauczania? Podejrzewam, że nie.
Praca niniejsza pojawiała się częściowo rozdziałami w dwu czasopismach: „Ekonomiście” warszawskim z r. 1901 i w „Kwartalniku historycznym” z r. 1900 i 1901. Podejmując się wydania jej w osobnej książce, przerobił autor pewne jej części, aby przystosować ich zawartość do koniecznej ciągłości i potoczystości wykładu. Niektóre ustępy, dotyczące handlu w Polsce, bądź też literatury pieniądza z XVII w., rozszerzono i uzupełniono dzięki szczęśliwemu przyrostowi materiału.

Materiał rękopiśmienny, jak też druki współczesne, dotyczące kwestii pieniądza, udało mi się zebrać po licznych poszukiwaniach w wielu bibliotekach i archiwach. Najwięcej czerpał autor z księgozbioru Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie, z Biblioteki Jagiellońskiej i Muzeum Czartoryskich w Krakowie, tudzież z Biblioteki królewskiej w Berlinie, po części także z archiwum m. Gdańska i zbiorów Biblioteki Raczyńskich oraz Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu. Na tym więc miejscu składa autor instytucjom tym szczere podziękowanie, a nade wszystko instytucji tak czcigodnej i tak zasłużonej, jak Kasa pomocy dla osób pracujących na polu naukowym im. Mianowskiego w Warszawie, której zasiłkowi zawdzięczam ukończenie pracy niniejszej.

W Krakowie, 4 grudnia 1901 r.
Ja niestety nie mam komu podziękować za pomoc w wydaniu tej książki, albowiem nie bacząc na trudną sytuację ekonomiczną kraju, wydałem są sam, nie oglądając się na nikogo. Mogę jedynie podziękować tym, którzy ją kupują. Tytuł ciągle jest dostępny.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/



O biskupach masonach i początkach najgorętszego patriotyzmu


Zwykliśmy myśleć o epizodach własnej historii bez należytej powagi, za to z fałszywym patosem i nie różniącym się wiele odeń, a często z nim graniczącym, szyderstwem. To bywa ciekawe, ale z czasem robi się nudne, szczególnie kiedy coraz młodsze pokolenia, próbują podpatrywać i naśladować zachowania starszych. Wychodzi z tego karykatura. Ludzie traktują ją serio, bo nie ma innego towaru na rynku, no chyba, że człowiek się całkiem przestawi na inne fale i zostanie, dla przykładu, hippisem, albo feministką. Można to nazwać, jak tu ostatnio próbowaliśmy, brakiem ironii, ale chodzi w istocie o coś innego. Zanim spróbuję wyjaśnić o co, podam może przykład, trochę co prawda stary, ale wiążący się z dzisiejszym tekstem i bardzo wyrazisty. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych grupa monarchistów – a był to czas, kiedy nikt nie podejrzewał, że pojawi się w przestrzeni publicznej ktoś taki jak Grzegorz Braun – stanęła pod kolumną Zygmunta i głośno zaśpiewała znaną, monarchistyczną pieśń, zaczynającą się od słów „Nigdy z królami nie będziem w aliansach”. Wszyscy byli ubrani na czarno, w takie dziwne peleryny i mieli jakieś błękitne kokardki pod szyją. Pieśń, która wtedy wybrzmiała, to oczywiście tak zwana pieśń konfederatów barskich, napisana przez Słowackiego dla utworu „Ksiądz Marek”. A ja od konfederacji barskiej chcę dzisiaj zacząć, albowiem doznałem wczoraj pewnego olśnienia.

Jak to jest powszechnie wiadome, nadużywamy tu notorycznie kilku wyrazów, wśród nich wyrazy tradycja i metoda, pozornie ze sobą mało związane, wysuwają się na jedno z pierwszych miejsc. Jeśli je połączymy, będziemy mieli, na przykład, twór, taki, jak tradycyjna metoda prowadzenia polityki wewnętrznej. Albo jakiejś innej, to ma znaczenie, ale drugorzędne. Tradycja i metoda pięknie się prezentują w tak zwanych mądrościach narodu. I teraz rzecz istotna – są narody, które się ze swoją mądrością występują na tak zwanego chama i są takie, które doświadczenia metodologii politycznej usiłują ukryć. Na przykład za jakąś piosenką. Niekoniecznie tą, co się zaczyna od królów i aliansów, ale za jakąś inną. Niech będzie – hej kto Polak na bagnety, albo Pierwsza brygada grana na melodię Totenkopfhuzarenmarsch. Jak byłem w marcu w Poznaniu, to Przemo sprzedał mi kilka rosyjskich mądrości zalatujących na odległość metodologią polityczną. Jedna z nich brzmiała – jeden w polu to nie wojownik. I tu sprawa jest jasna. Rosjanie wiedzą, że jak się nie ma wyraźnej przewagi w polu, to się siedzi w domu i udaje nieobecnego. I to czasem skutkuje, a czasem nie. Wiąże się też ze znanym rosyjskim fatalizmem, który w mojej ocenie fatalizmem wcale nie jest, ale to już temat na inną pogawędkę. Polacy w ogóle nie zawracają sobie głowy takimi kwestiami, albowiem oni swoją polityczną metodologię budują nie wokół preliminowanych sukcesów bądź porażek, ale wokół czego innego. Już się zapewne domyślacie czego – podziału budżetu przeznaczonego na kampanię. Fakt ten zaś, o czym wszyscy zainteresowani doskonale wiedzą, musi być przede wszystkim starannie ukrywany. Do tego właśnie służą dziarskie piosenki i poszum husarskich skrzydeł i wszystko inne, także romantyczne dramaty, szczególnie te, które na pierwszy rzut oka żadnego sensu nie mają. Z tego też bierze się tradycyjna polska lekkomyślność, która prowadzi do szarż na przeważające siły wroga i opiewana jest potem w pieśniach, gdzie znajdujemy słowa – poszli nasi w bój bez broni. Dlaczego poszli? Stawiam taką oto śmiałą tezę – uczynili tak, ponieważ obawiali się, że jak broń nadejdzie, a z nią posiłki, to ten budżet na powstanie, co go tajna pruska, czy francuska kamera wyasygnowała, będzie trzeba dzielić z większą ilością osób. No, a ponieważ duch bojowy w narodzie zawsze był, można było ryzykować, szczególnie, że przeciwnik był zawsze pogardzany i wokół innych jakości budował swoją wojskową tradycję. Innego sensu pieśni i wyczyny patriotyczne nie mają i ja się o tym przekonałem wczoraj.

Przypadkiem zupełnie drążąc sprawy związane z przynależnością hierarchów Kościoła do lóż masońskich, konkretnie zaś prymasa Franciszka Skarbka Malczewskiego, trafiłem na starszą księdza prymasa o ładnych parę dekad sprawę Józefa Gogolewskiego, której motorem był Ignacy Skarbek Malczewski. Piosenkę o nim śpiewał i śpiewa nadal Jacek Kowalski, a ja ją tu linkowałem swego czasu. Nie udało mi się ustalić jaki stopień pokrewieństwa łączył Ignacego i Franciszka. No, ale na razie nie jest to istotne. Ważna jest historia Józefa Gogolewskiego, albowiem ona demaskuje polską metodę prowadzenia polityki wewnętrznej, w oparciu o zagraniczne budżety. Jacek Kowalski napisał nawet tekst dramatyczny, zatytułowany „Historia o Gogolewskim” i to było wystawiane w takim małym teatrzyku. Mnie ta metoda nie bierze, bo prof. Kowalski ma dziwny zwyczaj trywializowania spraw poważnych i głębokich. Ma pewnie na to jakieś wytłumaczenie, ale ja go raczej słuchał nie będę.

O co chodzi? Otóż historia konfederacji barskiej przypomina żywo historię walk z Indianami w Ameryce. To znaczy jasne jest, że Indianie przegrają, kwestia nie jak szybko, ale kto na tym zarobi i ile, a także kto straci. Wojna barska to przewlekła, ciągnąca się, krwawa historia, na którą łożył rząd francuski i miejscowe, polskie obywatelstwo obdzierane bez miłosierdzia podatkami „na patriotyzm”. Wojna barska to negocjacje sił, które były zainteresowane podziałem Polski na mapie, a także podziałem majątku jej obywateli. Świadomości tego faktu nie mają regimentarze, wszyscy z wyjątkiem może Pułaskiego, jeden w drugiego durnie. Trudno przypuścić, by oni znaleźli się na czele tej konfederacji dzięki własnym zdolnościom. Zostali tam, sprytnie wysunięci, przez siły zwane zwykle nierozpoznanymi. Mam całkowitą pewność, że żywot wojny barskiej był celowo przedłużany, bo przedłużały się rosyjsko-turecko-francusko-pruskie negocjacje. Z tego właśnie powodu kociołek musiał cały czas wrzeć. Najgłupszym regimentarzem, a potem marszałkiem konfederacji był Ignacy Skarbek Malczewski. Nie ma tu miejsca na opisywanie go. Kowalski cytuje fragmenty księdza Kitowicza, w których opinie o Malczewskim krążą wokół wyrazów takich jak „szczur” i „łachudra”. Był on jednak kochany przez panów braci, a to ponoć dlatego, że zawsze uciekał z pola bitwy i nie narażał życia wojaków. Potem zaś urządzał różne przyjęcia i parady, które dawały konfederatom złudzenie sukcesu. To jest niezmienne do dziś. I ja uważam, że to Ignacy Skarbek Malczewski jest patronem polskiej, patriotycznej prawicy, nikt inny. I nagle pojawił się ten cały Gogolewski. Uciekł z Krakowa, gdzie konfederację dorżnięto i zaczął działać przy Malczewskim. Okazuje się, że Gogolewski nie ucieka tak szybko, jak jego szef. A jak ucieka to się co jakiś czas zatrzymuje i oddaje salwę. To Moskwę i królewskich trochę mityguje. Potem robi się jeszcze gorzej. Gogolewski zaczyna zwyciężać, odnosi najpierw małe sukcesy, potem większe, zauważają te jego sukcesy gangsterzy tacy jak Drewicz, rosyjski pułkownik, a potem generał. Najgorsze zaś jest to, że Gogolewski ma prawo wybierania podatków. I szlachta płaci mu o wiele chętniej niż Malczewskiemu, albowiem może się on wykazać wymiernymi sukcesami. To jest ważny moment, bo ostatni w naszych dziejach, kiedy Polacy godzą się płacić człowiekowi, który ma na koncie jakieś realizacje. Potem płacili już tylko jawnym kanciarzom. Gogolewski tłucze wszystkich, Drewicz, nie Drewicz, Prusacy, dragoni Stanisława Augusta, bez znaczenia, wszyscy idą do piachu. Robi się kłopot. Pan Malczewski sięga do sakiewki a tam pusto. Otoczenie patrzy krzywo i mówi – ale za co pić będziem mistrzuniu? Odpowiedzią jest milczenie. Jacek Kowalski o tym nie pisze, ale jasne jest, że Francuzi także zauważyli sukcesy Gogolewskiego i zapewne usztywnili swoją pozycję negocjacyjną, a także – to hipoteza – przysłali więcej pieniędzy. Czy w takich warunkach można w ogóle prowadzić powstanie narodowe i dowoływać się do opieki Matki Najświętszej? Rzecz jasna nie. Trzeba coś z tym zrobić.

Gogolewski zrobił jeszcze dwie straszne rzeczy – porwał kasztelana poznańskiego Mielżyńskiego, który – co do tego jestem przekonany, choć dowodów nie ma – pozostawał w najlepszej komitywie z Malczewskim, swoim na pozór zawziętym wrogiem. Potem zaś, przed zimą zrobił jeszcze jedną rzecz straszną – próbował wymusić na Repninie zawieszenie broni. Nie prośbą, nie przymilaniem się i nie zakulisowymi dogoworami, ale szantażem. Powiedział, że spali dobra wielkopolskie tych senatorów, którzy nie będą z nim współpracować przy montowaniu takiego rozejmu. Moment ten jest moim zdaniem lekceważony, a wygląda na to, że był głównym powodem zmontowania pułapki w jaką wpadł Gogolewski. Jak ktoś szantażuje Repnina, to musi pokusić się o usunięcie takiej kreatury jak Ignacy Skarbek Malczewski. I to w dobrej wierze. I tak się stało. Gogolewski zajechał marszałka i zagroził mu śmiercią. Ciął go nawet w głowę lekko, bo komunikacja pomiędzy oficerami konfederacji odbywała się w wysokich bardzo diapazonach emocji. Malczewski ustąpił i zaczął się płaszczyć. Gogolewski zaś odesłał swoich ludzi i pozostał na noc w dworze Malczewskiego, pewien, że nic mu nie grozi. Okazało się, że jest inaczej. W nocy został okuty, przez ludzi marszałka i przez swoich własnych towarzyszy będących z nimi w zmowie, postawiony przed sądem i rozstrzelany. Prosił swoich oprawców by mu darowali życie, obiecywał, że dokona go jako mnich bernardyn. Wyśmiano go, zastrzelono i pochowano w bernardyńskim habicie. Dziś robi się o tych wypadkach różne śpiewogry i nikt nie traktuje tych okoliczności, jako ważnego elementu polskiej tradycji politycznej. No, a tak to właśnie trzeba ujmować. Konfederacja toczyła się dalej ku uciesze Repnina i Prusaków, wszyscy wrogowie klaskali, a Polacy śpiewali, że nie będą z królami w aliansach i pozwalali się zabijać oraz grabić. Malczewski „wzniecał ogień rewolucji” w kolejnych powiatach, ku uciesze Drewicza, który szedł za nim jak cień i grabił ile wlazło wszystkich którzy do konfederacji się przyłączyli. I do dziś nie można nikomu wyjaśnić, że to jest właśnie metoda, a nie „poszli nasi w bój bez broni”. Nie można bo wszystko zasłania płaszcz Maryi ukradziony przez kilku cwaniaków. Nikt Malczewskiego nie zabił, nikt go nie prześladował i dożył on spokojnie roku 1782. Jego zastępca – Józef Zaremba, którego opisywał kiedyś ksiądz Krakowiak, miał mniej szczęścia. Próbował różnych podchodów, miał swoją legendę, ale skończył jako ruska kreatura, co się wielu gorącym patriotom przytrafiało, albowiem nie rozumieli oni metody. I to samo mamy dzisiaj. Na koniec kiedy przestał być już potrzebny ugotowano go w specjalnej, drewnianej balii parowej, którą kupił dla zdrowotności. Ponoć był to przypadek, ale ja w takie przypadki nie wierzę. Konfederacja skończyła się I rozbiorem, rozgrabieniem zasobnych, wielkopolskich powiatów i całkowitym uzależnieniem kraju od Moskwy. Pułaski nie mógł znaleźć spokojnego miejsca w Europie i musiał uciekać do Ameryki. Gdyby został, jego też by ugotowali. Tylko Malczewskiemu się udało.

Jak ja to teraz połączę z biskupami masonami? Prosto. Z wdziękiem prestidigitatora. Zastanawiałem się wczoraj, czytając książkę księdza Franciszka Borowskiego „Dekret kasacyjny roku 1819”, jak to się stało, że prymas Franciszek Malczewski, członek loży wolnomularskiej Izis, nagle, rozchorował się przed podpisaniem dekretu kasacyjnego dla zakonów męskich i żeńskich w Królestwie Polskim? Nie był wcale stary, a od tak, na wiosnę, wzięło księdza prymasa, masona do tego i zaległ w łożu bez przytomności całkiem. Opinia jest taka, że Malczewski chciał dobrze i nie zamierzał zmieniać niczego w dekrecie przysłanym z Rzymu, ale został na łożu śmierci namówiony do złego przez innego biskupa masona Szczepana Hołowczyca. Ten kierował nowo utworzoną diecezją sandomierską, która potrzebowała pieniędzy na swoje funkcjonowanie, a te miała właśnie przynieść kasata niepotrzebnych zgromadzeń zakonnych i ich aktywów. To jest jakieś wytłumaczenie, ale….Malczewski podpisuje dokument 17 kwietnia 1819, a 18 kwietnia umiera! To jest ciekawa koincydencja. Jeśli do tego dodamy, że Hołowczyc był kreaturą Kostki-Potockiego i z nim, a nie z posłuszeństwem papieżowi wiązał swoją duchowną karierę, to coś nam zacznie świtać.

Mechanizm był taki – już od czasów konfederacji barskiej, ludzie świadomi okoliczności, tacy jak Ignacy Skarbek Malczewski – wiedzieli, że potrzebny jest sojusz z siłami tajnymi. I nie jest doprawdy ważne czy reprezentował je Repnin czy bracia z loży Izis. Tradycja ta przetrwała i była kilka razy odnawiana. W czasach Królestwa Kongresowego dokonywał się ostateczny sojusz pomiędzy należącymi do lóż hierarchami, próbującymi urządzić się na swoim terenie, a należącymi do lóż urzędnikami. Koszta tego sojuszu ponosić miały zgromadzenia zakonne, szczególnie kontemplacyjne. Czym jest Kościół bez zgromadzeń zakonnych, wszyscy wiemy. To jest instytucja podporządkowana tajnej policji, która składa raporty papieżowi, przepuszczając je wcześniej przez biurko stójkowego. I na to nie ma siły. Sojusz hierarchów z urzędnikami motywowany jest nie opieką Maryi bynajmniej, bo tym motywowany jest sojusz hierarchii ze źle opłacają armią, ale utylitaryzmem państwowym. Kłopot w tym, że nie ma granic tego utylitaryzmu. To znaczy nie ma granic złodziejstwa. Masoni zaś nie są organizacją wszechmocną, ale strukturą umożliwiającą bezkrwawe i wielopoziomowe negocjacje dotyczące zmiany stosunków politycznych i zmiany stosunków własności. I tylko naprawdę łapczywym i bardzo głupim ludziom wydaje się, że można coś zrobić dobrego należąc do tej organizacji. Zapewne takie myśli krążyły po głowie prymasa Franciszka Skarbka Malczewskiego. Znalazł się on, nie rozumiejąc w dodatku swojej sytuacji, w opałach identycznych jak Gogolewski. Miał coś podpisać, ale nie w takiej formule jak to zaplanowano w Rzymie. On jednak tego nie zrozumiał biedaczek. No i rozchorował się i zmarł. Zanim jednak umarł ksiądz biskup Hołowczyc dosmarował do tego dekretu nowe zgromadzenia i nowe prerogatywy umożliwiające dalsze grabienie Kościoła. W imię czego? Reformy państwa oczywiście. Reformy, która to państwo miała doprowadzić nie wiadomo do czego właściwie. Przecież królem był car, a dwie trzecie narodu mieszkało w Prusach i Austrii. Nad tym nikt się nie zastanawiał, albowiem istotny był pretekst. Podobnie jak w tym pierwszym przypadku. Istotny był pretekst. Ni i budżet rzecz jasna.

Jaki z tego morał? Jeśli chcesz być patriotą, musisz mieć własne wojsko, własne powstanie i własne sukcesy. I niczego od nikogo nie oczekiwać. Pod żadnym pozorem nie możesz z tym iść do organizacji, które głoszą iż mają na względzie dobro narodu, jego wielkość, która wspomożona Bożą opieką, wkrótce się objawi, ani do takich, co chcą wzmacniać państwo i je reformować. Oni bowiem myślą tylko o tym, jak podzielić kradziony budżet i ten drugi, który na patriotyzm przeznaczyły mocarstwa. Im bardziej będziesz człowieku skuteczny i więcej będziesz robił, tym gorzej dla ciebie. Żadnych sojuszy i żadnych awansów się nie doczekasz. A w łeb łatwo zarobić można. Tak wygląda polska, patriotyczna polityka wewnętrzna. I nie ma doprawdy znaczenia, czy przemawiają tradycjonaliści czy reformatorzy, bo oni się wszyscy razem dobrze znają. Nie należą już może do loży Izis, ale jest wystarczająco dużo organizacji, do których się dawno temu pozapisywali, by skrycie uprawiać lojalność wobec siebie nawzajem i pozorować jej brak na zewnątrz.

Dziś trochę przydługo, ale taki miałem nastrój. A tu link do książki księdza Borowskiego, jak najbardziej autentycznej realizacji demaskującej działania biskupów masonów.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/



Kwadratura koła


Na początek ogłoszenie. Proszę Państwa, jeśli ktoś zamawia książki, niech postara się zapłacić za nie w rozsądnym terminie. System bowiem eliminuje z puli dostępnych egzemplarze opłacone, a nie zamówione. Jeśli więc ktoś zamówił coś i czeka z opłatą, sam będzie sobie winien, jeśli później ktoś inny zamówi i zapłaci szybciej. Książki pojadą najpierw do tych, którzy za nie zapłacili, a nie do tych, którzy wcześniej złożyli zamówienie. Nie jesteśmy w przedszkolu i nie zamawiamy lepszych kanapek poślinionym palcem odkładając konsumpcję na później.

Chcę też podkreślić, że pomimo nikłego zainteresowania promowaną ofertą, będę ją promował nadal. Dostrzegam bowiem w tym sens głębszy niż tylko doraźne poprawienie wyników sprzedaży. Nie będę się ekscytował koronawirusem, przeniewierstwami rządu i poprawą losu maluczkich, która ma nastąpić zaraz po tym, jak PIS trafi szlag. Będę nadal promował swoje książki. Tekst dzisiejszy, choć jeszcze nie napisany, cieszy mnie samego już teraz. Wszystko wyjaśnię po kolei. Najpierw jednak pewna refleksja. Propozycje głębszego zanalizowania różnych zagadnień skazane są na klęskę z jednego prostego powodu – nie dysponujemy narzędziami, które mogłyby konkurować z dostępnymi na rynku narracjami. Jeśli idzie o źródła historyczne, to albo nie ma do nich dostępu, albo są niezrozumiałe, jeśli idzie zaś o popularyzację, ta jest ściśnięta w kilku młóconych bez przerwy kawałkach i mowy nie ma, by cokolwiek spoza tej sieczki mogło spotkać się z zainteresowaniem odbiorcy. Pilnują tego, jak na dobrze zorganizowanym przez SB mitingu robotniczym, gawędziarze ekstremalni. Przesuwają oni, zwracając powszechną uwagę swoim oratorskim talentem, potencjometr emocji z losu biedaków na los Kościoła i na odwrót. Wobec takiej ustawki nic się więcej nie liczy i nic się przez taką stalową sieć nie przebije. Nie ma chyba zresztą potrzeby, by się przebijało. Ludzie tego po prostu nie chcą. Interesuje ich tylko nieustająca zgaduj zgadula – kto jest kim tu i teraz i dlaczego nie zrobił tego, co obiecał. Pisałem już o tym, ale jeszcze powtórzę – monopol na atrakcyjną propagandę przywłaszczyli sobie Brytyjczycy i Amerykanie, po pierwsze dlatego, że ich język dominuje, po drugie dlatego, że akademia i jej misja nie kolidują u nich z rynkiem treści popularnych i propagandowych. Te zaś nie mają charakteru nienaruszalnych świętości, jak to się dzieje u nas z pisarką Tokarczuk, na przykład.

Tak się jednak składa, że nie można porzucić całkowicie treści spoza obszaru doraźnej propagandy. Trzeba je w coś zmienić. Są dwie drogi – zamiana śmieci w relikwie i relikwii lub potencjalnych relikwii w śmieci. Stosuje się to wymiennie. Przy czym słowa relikwie i śmieci należy rozumieć metaforycznie, jako rzeczy bardzo atrakcyjne i całkowicie atrakcyjności pozbawione lub takie, których atrakcyjność jest sztucznie zawyżana.

I oto dwa przykłady. Taki oto link wczoraj dostałem. Najbardziej niezależna platforma informacyjna w Polsce podaje takiego newsa

https://niezalezna.pl/326070-bibliofilski-skarb-odkryty-okolicznosci-odnalezienia-ecclesiastes-owiane-tajemnica

Zwracam uwagę na dwie kwestie – odkrycia dokonał prezes fundacji Blochów, a moment kiedy książka znalazła się w jego rękach owiany jest tajemnicą. Trochę to dziwne, bo pan Bloch zaraz ową tajemnicę zdradza, a niezależna ujmuje to w takie oto słowa:
Okoliczności jej odnalezienia owiane są tajemnicą. Bloch nie chce wyjawiać źródła pochodzenia książki, bo jest w trakcie negocjacji o inne cymelia polskie. Natrafił na to wydanie na aukcji internetowej, mieszkance Wiednia zapłacił stosunkowo niewielką sumę, a sam zabytek otrzymał przesyłką kurierską z Węgier
Nie wiem dlaczego ostatnie zdanie jest wytłuszczone. Po to chyba, żeby to kłamstwo uwiarygodnić. Według mnie było tak. Pan Bloch poszedł do klimatyzowanej piwnicy, w której jego dziadek i pradziadek gromadzili starodruki kupowane od Fabiana Himmelblaua w Krakowie, na początku XX wieku. Pomyślał chwilę, wziął do ręki jeden wolumin, otworzył go na chybił trafił, ale patrząc na średniowieczne, XII wieczne miniatury, pomyślał, że szkoda tak cennego manuskryptu dla uwiarygodnienia rządu w Polsce i odwrócenia uwagi ludzi uważających się za inteligencję, od bieżączki. Sięgnął po inną książkę i był to właśnie druk Wietora. Upewnił się jeszcze ile podobnych egzemplarzy znajduje się w innych kolekcjach, stwierdził, że całkiem sporo i poszedł na górę, ogłosić swój sukces.

Ja oczywiście zmyślam, wcale tak nie było, to jest po prostu fantazja, którą spreparowałem zainspirowany opowiadaniem Karola Estreichera pod tytułem „Miedziana miednica” znajdującym się w tomie „Nie od razu Kraków zbudowano”. Nie zmienia to faktu, że pan Bloch zapowiada iż wkrótce odnajdzie jeszcze więcej polski cymeliów, a okoliczności te z całą pewnością spotkają się z dużym zainteresowaniem publiczności, szczególnie tej bardziej kulturalnej.

Ja nie chcę tu zaniżać wartości druku Wietora, ani polemizować z tezą zawartą w tym materiale – czy to jest rzeczywiście druk z którego dokonano pierwszego tłumaczenia na język polski, ani też czy jest to dzieło króla Salomona. Przypuszczam, że nie (to taki żart). Myślę jednak, że takich druków było sporo i pewnie sprawy mają się tak, jak napisałem – w innych kolekcjach jest tego dużo i nikt by nie robił sensacji ze znaleziska, gdyby nie owo „najprawdopodobniej z dzieła króla Salomona dokonano pierwszego tłumaczenia na język polski”.

Skoro już załatwiliśmy kwestię przerabiania śmieci na relikwię zajmijmy się czynnością odwrotną.

Wraz z naszym komiksem Sacco di Roma, Tomek rysował dla IPN fantastyczną zupełnie grę, zatytułowaną „Polskie państwo podziemne”. I teraz tak, macie tu linki:

To jest flaszka za 24 zyle

https://hurtum.pl/produkt/147549/soplica-szlachetna-wodka-700-ml/

A to jest gra, nad którą Tomasz spędził prawie rok, dystrybuowana przez Empik

https://www.empik.com/ipn-gra-edukacyjna-polskie-panstwo-podziemne-ipn,p1239788226,zabawki-p

Bystry obserwator z aspiracjami dostrzeże od razu, że gra ta kosztuje tyle samo niemal co Soplica, ale wymaga więcej zachodu. Trzeba ją rozpakować, przeczytać instrukcję, zrozumieć zasady i rozegrać kilka partii próbnych, żeby się wciągnąć. Z flaszką sprawa ma się inaczej, dużo łatwiej: kupujemy, pukamy łokciem w dno, odkręcamy z chrzęstem zakrętkę i polewamy. Potem siup i jesteśmy po pierwszej partii. Zaczynamy kolejną, a wszystko idzie nam jak z płatka i nikt nie marudzi, że czegoś nie rozumie. Sprawy są tak jasne i klarowne jak płyn w butelce. Po konsumpcji człowiek zaś jest tak podniesiony na duchu, że może zasiąść do czytania tego, co tam posłowie Konfederacji wypisują na twitterze.

Z grą się tak nie da. I to jest kłopot. Dlatego właśnie IPN postanowił ten produkt uczynić atrakcyjnym dla mas, poprzez obniżenie ceny. Czy to sprawi, że ludzie zaczną go kupować? Rzecz jasna nie, bo będą mieli do wyboru flaszkę albo grę i flaszka na pewno wygra. Co innego, gdyby ta gra kosztowała 150 zł., na tyle bowiem wygląda. Produkt jest wypasiony i ciężki, nie tylko jak się go zważy w ręce, ale także jest ciężki od znaczeń. A jakby tego było mało ma on właściwości nobilitujące, znacznie przewyższające te same właściwości, które rządowa propaganda ulokowała w druku Wietora. Jak ktoś wybierze grę zamiast flaszki, sam się przekona.

Teraz trzeba postawić pytanie następujące: czy wypowiadający się pod tym linkiem posłowie Konfederacji rozumieją coś z promocji tego druku i z promocji tej gry?

https://twitter.com/GrzegorzBraun_/status/1255177964955762689?s=20

Nic nie rozumieją, a powiem jeszcze więcej – gówno ich to obchodzi. Oni chcą ze swoimi komunikatami trafić wprost do serca wyborcy. My zaś wiemy od dawna, że do serca najlepiej trafia się przez żołądek. Tam z kolei nie sposób wepchnąć ani gry, ani starodruku. Jedynym produktem, z którym na sztuka się powiedzie jest flaszka. No, ale wtedy całość zagadnienia ma ten sam charakter co próba uwiedzenia pijanej kobiety.

Mamy więc następujący rozkład znaczeń. Obszar pierwszy – polityka kulturalna agencji rządowych zawarta w degradacji współczesnych twórców podnoszących znaczenie historii i nobilitowaniu XVI wiecznych drukarzy pracujących na nie wiadomo czyje zlecenie i powielających treści propagandowe.

Obszar drugi – działania opozycji, degradujące wyborcę do funkcji konsumenta wódki, po 24 zł za pół litra, nie rozcieńczanej niczym. Bo jak ktoś rozcieńczy to jest najbardziej oczywistym zdrajcą sprawy.

Zastanawiacie się teraz jak ja to wszystko połączę z wydawnictwami Kliniki Języka? Jak zwykle, z wdziękiem prestidigitatora. Od dłuższego czasu, całkiem serio i bez krzywych uśmiechów, próbuję tu i nie tylko tu, przybliżyć sobie i innym kwestie polityki, pierwszej połowy XVIII wieku. Pierwszą próbą było wydanie numeru szwedzkiego nawigatora, którego już nikt nie pamięta. Potem były dwa podejścia, czyli numer szkocki i holenderski, a potem wydana z wielkim zachodem, bo Wacek jeździł negocjować z autorem, książka „Między Altransztadem a Połtawą”, którą napisał biskup Jan Kopiec. Myślę, że wszystko czym zajmowaliśmy się wcześniej było proste, klarowne i jasne, a naświetlenie pozostających w cieniu kwestii nie wiązało się z żadnym specjalnym trudem. Tu jest inaczej, albowiem pierwsza połowa XVIII wieku i końcówka wieku poprzedniego, to czarna dziura w historii. Interpretacje wypadków zaś, podsuwane publiczności, nie dają jej żadnej satysfakcji i frajdy. Od dawna namawiano mnie, bym zajął się historią rodziny Sobieskich, ale jakoś mi się nie chciało. Jest tylu specjalistów w tej dziedzinie, a co za tym idzie tyle fałszywych tropów, że historia tej rodziny wygląda jak pokryte śniegiem podwórko, podeptane przez psy. Nie sposób odnaleźć właściwego tropu. Entuzjazm zaś z jakim podchodzą badacze i popularyzatorzy do postaci króla Jana jest po prostu paraliżujący. Jest gorszy niż flaszka za 24 zyle konkurująca z grą wydaną przez IPN. Wczoraj, z niejakim zdziwieniem, odnotowałem, wybaczcie, ale wcześniej mnie te kwestie wcale nie zajmowały, że w roku 1686 król Jan wyprawił się na Budziak. Towarzyszyła mu, jak chcą niektórzy badacze, największa armia, jaką Rzeczpospolita kiedykolwiek zgromadziła. I to jest niezwykłe. Król chciał zająć deltę Dunaju, dostał na to kredyt i był zabezpieczony traktatami. W tym samym roku armia cesarska zdobyła Budę, wyrzynając turecką załogę i wszystkich mieszkających w mieście żydów. Węgry stały się domeną Habsburgów. Trzy lata wcześniej król Jan pokonał wraz z koalicjantami Turków pod Wiedniem, o czym dziś Austriacy chcą jak najszybciej zapomnieć. Dlaczego w roku 1686 się wycofał? Przy tak dobrej koniunkturze? Dlaczego nie zdecydował się uczestniczyć w podziale imperium osmańskiego? Można to oczywiście zwalić na dyplomację francuską, ale myślę, że sprawa jest głębsza. Dwadzieścia lat po tych wypadkach, dochodzi o pokoju zawartego w wiosce Altransztad. Pokoju, który jest ostateczną demaskacją bezsiły Rzeczpospolitej. Oto francuska kreatura – król Szwecji Karol XII, za pomocą akcji bezpośredniej doprowadza do kryzysu niesłychanego. Detronizuje Augusta II, wprowadza na tron swoją z kolei kreaturę, czyli Stanisława Leszczyńskiego, który pełni wprost funkcję jakiegoś tytularnego wiceprezesa korporacji sprzedającej tampony dopochwowe. Domaga się wydania Jana Reinholda Patkula, przywódcy inflanckich buntowników, którego August II, tępe popychadło, bez gadania mu oddaje i rozpoczyna rządy nad całą wschodnią Europą. Patkul zostaje połamany kołem i poćwiartowany, co ma wszelkie cechy pokazówki dla przeciwników politycznych i mocno studzi zapały polskiej wobec Szwedów opozycji. Król Karol rządzi Polską za pomocą konfederacji warszawskiej, a jego przeciwnik Piotr I, próbuje czynić to samo za pomocą konfederacji Sandomierskiej. Rozpoczyna się dziki zupełnie kontredans, z którego do dziś mało kto cokolwiek rozumie. Rzeczpospolita wychodząc z tego ambarasu wygląda jak przygotowany do usmażenia kawałek schabu. Jest rozbita, zmiękczona i przyprawiona. Pozostaje ją tylko podzielić, co też następuje w kilku etapach. Są to jedna sprawy późniejsze.

Dlaczego Stanisław Leszczyński został królem Polski lub jak chcą niektórzy – antykrólem? Królem miał zostać Jakub Sobieski, syn Jana III. Został jednak uwięziony przez Sasów. I to jest ciekawe. Karol XII, który zaakceptował kandydaturę Jakuba podobnie jak Prusacy, w czasie negocjowania pokoju w Altransztadzie nie domaga się uwolnienia królewicza i nie chce już wcale by był on kandydatem do korony. Domaga się wydania Patkula jedynie. Jak gdyby nigdy nic zastępuje Sobieskiego Leszczyńskim, całkowicie bezwolną kukłą. Ten zaś przyjmuje koronę „w zastępstwie”, ale nigdy się jej później nie zrzeka. Dlaczego człowiek tak wyrazisty jak Jakub, syn zwycięzcy spod Wiednia i organizatora wyprawy na Budziak został zlekceważony? Pewnie wszystko już w tej kwestii zostało wyjaśnione, ale mam wrażenie, że są to wyjaśnienia nie do końca szczere. Choćby przez to, że pomija się w nich rolę dyplomacji papieskiej. Ja zaś, będę dziś promował książkę, która o tym właśnie traktuje, książkę, co do której mam pewność, że nie zostanie wydana „po taniości”, przez Napoleona V.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/



Dla ojczyzny ratowania…czyli zjednoczone siły podstępu


Można, prawda, lekko oszaleć, kiedy człowiek dowiaduje się, ile można zrobić dla ratowania ojczyzny i jej kultury. Żeby nieco ochłonąć musi sprawdzić, jak to ratowanie wyglądało w dawniejszych czasach, dopiero wtedy jego biedne nerwy nieco się uspokoją.

Oto wczoraj, przypadkiem zupełnie dowiedziałem się, że zatroskany o stan polskiej kultury i czytelnictwa, pan Leszek Sosnowski, właściciel wydawnictwa nazwanego bardzo skromnie „Biały kruk”, wydawca książki posła Szczerskiego „Dialogi o naprawie Rzeczpospolitej”, ma żonę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale żona ta jest matką chrzestną wspomnianego Szczerskiego, który zasiada w sejmie. No i napisał te „Dialogi”, które państwowa spółka – Poczta Polska – ze zmiennym szczęściem dystrybuuje. To szczęście jest bardzo zmienne, bo gdyby takie nie było, pół Krakowa nie domagałoby się interwencyjnego wykupu tych mądrości. To nie koniec. Owa matka chrzestna i żona zajmuje się zawodowo przygotowywaniem do druku – tak to chyba trzeba nazwać, bo nie o pisanie chodzi – albumów o Janie Pawle II. Jak to wszystko wygląda? Ja to powtórzę jeszcze raz, żeby każdy dokładnie zrozumiał. To wygląda ja fetysze zawieszone na szyi buszmeńskiego wojownika. Fetysze mające zapewnić powodzenie i szczęście całej rodzinie. Mamy więc najpierw fetysz osadzony w tradycji plemienia – Dialogi o naprawie. Następny fetysz ma charakter religijny i to jest „prawie autentyczna”, spreparowana i pomniejszona główka papieża Polaka. Trzeci fetysz o gwarancje dystrybucyjne, czyli znaczek Poczty Polskiej, przymuszający innych Buszmenów do zakupu proponowanych przez obwieszonego treści. Niestety nic nie działa. Reszta plemienia, zamiast ekscytować się tymi atrakcjami, siedzi w zamienionym na świetlicę szałasie i w starym telewizorze Rubin ogląda Kaczora Donalda z lat sześćdziesiątych. I mowy nie ma, żeby ich od tego oderwać. Trzeba zwołać radę szamanów, którzy zaklęciami i tańcem spróbują przekonać plemię, żeby jednak wyłożyło paciorki i muszelki na to co tam nasz bohater ma do opylenia.

Tak to wygląda i nie ma doprawdy co udowadniać, że czynności opisane tu, dokonywane są w złej wierze. Nikt przecież, kto raz był na targach wydawców katolickich i widział te albumy o papieżu, żenione na kilogramy, nie uwierzy, że ktoś w ten sposób chce coś autentycznego Polakom przekazać. Dlaczego ludzie tak czynią? Moja ocena jest bardzo krytyczna i może się w żaden sposób nie przekładać na rzeczywistość. Moim zdaniem czynią tak albowiem nienawidzą siebie. I tą nienawiść, próbują zamaskować Janem Pawłem II, a jeśli się nie uda to przenieść ją na innych. Liczą też na wywołanie jakiegoś zainteresowania, a im jest ono mniejsze, tym wspomniana nienawiść do odbiorcy się zwiększa. Moim zdaniem, które nie musi być prawdziwe, kwestie dotacji pobieranych od instytucji państwowych, a przeznaczanych na te wydawnictwa, są sprawą drugorzędną. Nieskuteczność tych działań nie jest co prawda wpisana w statut organizacji, która je podejmuje, ale to nie ma znaczenia, bo istotny jest ich parareligijny charakter.

Może nas oburzać takie postępowanie, bo przecież nie jesteśmy idiotami, jak to założył na samym początku swoich wydawniczych inicjatyw pan Leszek Sosnowski. Szczególnie irytujący jest moment, w którym swoje działania próbuje on porównać do działań zmierzających ku ocaleniu polskiej kultury i czytelnictwa. Ja nie mam tu już zamiaru niczego nikomu tłumaczyć, albowiem sądzę, że o żadnej kulturze i żadnym czytelnictwie od dawna nie ma już mowy. Są tylko słabe bardzo preteksty do zarobienia paru złotych, które instytucje państwowe muszą wydać, żeby zachować swój, coraz bardziej podejrzany, stastus quo.

Musicie mi to wybaczyć, ale trudno bym nie powiązał tej kuriozalnej sytuacji z promocją jakiejś swojej książki. Takiej, którą uważam za rzeczywiście istotną dla kultury polskiej, bo albumy o papieżu i elukubracje Szczerskiego nie mają dla niej żadnego znaczenia. Zacznę może od cytatu.
Korona daje więcej towarów aniżeli bierze, stąd pochodzi bogactwo krajów; a chociaż do Korony przychodzą niektóre towary obce, to jednak wywóz tutejszych towarów jest większy. Niemożliwą jest przeto rzeczą, aby pieniądz wywożono z kraju tą drogą (czyli za towary).

A nawet więcej, bo jeśli się dobrze zważy, to musi się przyjść do wniosku, iż Korona polska mogłaby regulować rynek pieniężny całej Europy, a cóż dopiero jednego państwa; mogłaby ona dzięki swoim znakomitym towarom ze wszystkich swoich prowincji uczynić kopalnie złota i srebra. Złoty Indyjskie musiałoby się ściągać tutaj, ponieważ kto chce posiadać towary, musi tutaj za nie przywozić złoto.
Fragment ten, dla przeciętnego konsumenta treści historycznych i tak zwanego miłośnika ciekawostek historycznych, oraz tradycji i kultury polskiej, to jest absolutne kuriozum. Napisane tu jest bowiem, a tekst pochodzi z początków panowania Zygmunta III Wazy, że Polska jest producentem znakomitych towarów, które sprzedaje za granicą. Eksport przewyższa import nieznacznie tylko i trzeba tę różnicę czym prędzej powiększyć dla „dobra spólnego”. To się ciekawostkowiczom historycznym i zbieraczom spreparowanych biskupich i papieskich główek nie może pomieścić nigdzie. Okazuje się bowiem – w dalszej części tekstu i w dalszej części cytowanej książki, że szlachta polska nie zajmowała się brzdąkaniem na kobzie jedynie i jedzeniem półgęsków, ale organizowaniem produkcji w swoich dobrach. Celem zaś sił podstępu była przede wszystkim dewastacja tej produkcji, do dokonywało się poprzez psucie pieniądza i rabunek skarbu koronnego. A kiedy to nie skutkowało, poprzez wojny najezdnicze, które – o czym jestem przekonany – miały tylko pozornie charakter imprez politycznych. Żeby nie było za fajnie dodam jeszcze, że król musiał kilkakrotnie wydawać uniwersały, przeciwko fałszerzom monety, gdzie wyraźnie wskazywał, co należy czynić z przestępcami plebejskimi i tymi pochodzącymi ze stanu szlacheckiego. Kara przewidywała odrąbanie ręki i konfiskatę dóbr.

Najciekawsze jest jednak to, kto jest autorem cytowanego tekstu? Otóż są nim pośrednicy, czyli stany pruskie, działające pod naciskiem kupców i bankierów. Domagają się one przede wszystkim, by król, bo w nim upatrują moce sprawcze, zatamował zalew kraju monetą fałszywą, obcą, głównie niderlandzką. I tu chciałbym powrócić do miłośników historii, kultury i ciekawostek, którzy zawsze z wielką przyjemnością wskazują, jak to w stuleciu XVIII Fryderyk II fałszował monetę polską, a nie zastanawiają się nad tym, jak i dlaczego Holendrzy fałszowali ją wcześniej. Proceder ten zaś miał charakter masowy i był dla kraju zabójczy, a dla kupców z Amsterdamu stanowił źródło życia i wiecznej młodości. Kupowali w Gdańsku znakomitą polską produkcję, w tym omawiane tu już do, pardon do porzygania wyroby stalowe, a nie tylko zboże, płacili za nie złym pieniądzem, a do tego jeszcze sprzedawali towary własne, zamorskie i pobierali za nie pieniądz dobry. Transakcje te odbywały się w miastach pruskich, które w końcu – mając dość tych praktyk – zwróciły się do króla o pomoc. Nie uczyniły tego z powodów innych niż merkantylne, nawet tego nie ukrywały. Zależało im, na przykład na tym, by bity w Prusiech pieniądz był nieco gorszy niż ten bity w Polsce. To znaczy, by oni też mogli zarabiać na tym masowym przekręcie zmontowanym przez Holendrów. Król i stany królestwa rozumieli to oczywiście, ale na kogoś trzeba było zwalić odpowiedzialność i ciężar praktyk zmierzających do powiększania zysku na obrocie srebrną monetą. Tym kozłem ofiarnym byli rzecz jasna producenci dóbr, czyli szlachta i magnaci. Póki nie było wojny w kraju proceder ten można było regulować przesuwając standardy wagowe srebra w pieniądzu, w tę albo wewtę. I jakoś to wszystko szło, bo kraj był zasobny, rynki były tak głębokie, że starczało w nich miejsca dla rekinów płotek, rozwielitek i eugleny zielonej biznesu i każdy był najedzony. I tak do momentu, aż ktoś wpadł na pomysł, że nie można tak przecież, bo jak się królestwo zdewastuje, to zysk ogromny przyjdzie od razu, a ono potem i tak się odbuduje. Kiedy się trochę poprawi, zrobić trzeba kolejną wojnę i tak aż do chwili, kiedy nie będzie co odbudowywać. Wtedy trzeba kraj podzielić, a producentom narzucić swoje „postępowe i racjonalne prawa”. I nie mówcie mi, że w Europie nie było nikogo, kto myślałby podobnymi kategoriami w czasach, zanim w ogóle pomyślano o czymś takim jak traktat w Radnot. Czy można było zapobiec katastrofie na gruncie ekonomicznym? Możemy o tym dyskutować, a pomoże nam w tym książka Adama Szelągowskiego

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

Chcę tylko zwrócić uwagę jak ujmująco prezentuje się list kanciarzy z miast pruskich, którzy próbowali naciągnąć króla Zygmunta, za pomocą swojego memoriały, na zmianę polityki menniczej. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę lamenty dotyczące interwencyjnego wykupu książek przez państwo i podkreślanie roli wybranych wydawnictw dla ratowania Polski i jej kultury.


© Gabriel Maciejewski
23-30 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
brak informacji / Archiwum ITP²

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2