OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Św. Stanisław a Gabriel Narutowicz, Andrzej Bobola vs Adam Szustak i Lafcadio Hearn vs Tomoyuki Yamashita. Dlaczego książka Szymona została wydana w miękkiej oprawie? Między Altransztadem a Połtawą (2)

Między św. Stanisławem a Gabrielem Narutowiczem


Myślę, że wszystkie nasze kłopoty biorą się z niezrozumienia i fałszywej interpretacji tych dwóch zbrodni. I nie chcę tu pisać, że są one symbolicznym punktami wyznaczającymi początek i koniec państwa polskiego, bo nie są. To są dwie próby bardzo perfidnej likwidacji tego państwa i podporządkowania go niejawnym grupom interesów. Próby tak istotne, że nie ma ludzkiej siły, która by po ponad tysiącu w jednym przypadku i setce lat w drugim, potrafiła postawić te wypadki w świetle prawdy. Wszystko co dostajemy na temat tych zbrodni to preparaty propagandowe, które w niektórych przypadkach udają zaangażowaną literaturę lub dramat. To jest wygodny mechanizm, bo puszcza w ruch całą machinę akademicką, która – wszak na tym polegają badania naukowe – musi odnosić się do wszystkich tekstów jakie o przedmiocie badań napisano. Żeby uzyskać pożądany obraz wypadków wystarczy ukryć teksty demaskujące rzeczywiste motywy zbrodni i wyprodukować nieprzeliczoną ilość interpretacji wskazujących winnego. I tyle. Reszta robi się sama. Zarówno w przypadku św. Stanisława jak i Gabriela Narutowicza działa ten sam mechanizm. Ta ostatnia zbrodnia jest jeszcze do tego skażona idiotyzmem, albowiem wiara w to, że Eligiusz Niewiadomski był ideowym patriotą jest w wielu kręgach powszechna.

Wróćmy więc do początku – bez zrozumienia na czym polega zakłamanie jednej i drugiej zbrodni, wszystkie nasze rozważania na temat historii i propagandy, a także misji państwa są na nic. Nadają się do rzucania za psami. Jak wiemy o takie zrozumienie jest niezwykle trudno, albowiem ludzi, którzy wierzą, że św. Stanisław miał rację jest niewielu, a nawet ci nie bardzo potrafią wyjaśnić o co mu chodziło, koncentrując się na apokryficznych i legendarnych historiach. Niczego nie ułatwia nam akademia, która – z przyczyn niezrozumiałych – założyła, że nigdzie nie ma już żadnych dokumentów dotyczących wydarzeń z XI wieku w Polsce. Może nie ma, a może są. Ja tylko dla porządku przypomnę, że w archiwach weneckich gromadzone są pergaminy od VI wieku. Nie sądzę, by jakikolwiek polski historyk kiedykolwiek tam zajrzał i dopytał się o takie dokumenty. Warto by było sprawdzić, czy ich tam rzeczywiście nie ma. No, ale żeby to zrobić potrzebna jest jakaś koniunktura na te treści. Ta zaś powraca co jakiś czas, ale zawsze jest pod kontrolą, jak nie komunistów, to bęcwałów zwyczajnych, albo koniunkturalistów takich jak Łysiak.

Św. Stanisław był symbolem państwa odrodzonego, państwa, które po rozbiciu dzielnicowym przekształciło się w sprawnie działającą monarchię, a potem w unię. Nikt dziś tego nie zauważa i nikt postaci św. Stanisława w takich kontekstach nie omawia. Mamy więc sytuację następującą – kłamliwa, ciągle nawracająca propaganda antykościelna neguje i wyszydza fakt, propagandowego wykorzystania przez Kościół i dwór książęcy postaci świętego do scementowania państwa. Gdyby ludzie, zajmujący się propagandą państwową dzisiaj, mieli mózgi, może mogliby ten trend zdemaskować, a wraz z nim autorów, którzy na tej fałszywej koniunkturze chcą trafić parę złotych. Niestety nikt tego nie zrobi, albowiem tradycja naszego państwa, tego, w którym teraz żyjemy jest antymonarchiczna, antykościelna i w zasadzie nie jest tradycją. Mechanizmy rządzące tym państwem, czy ono się nazywa II RP, PRL, III RP czy IV RP, są takie same, a przy tym działają w oderwaniu od tradycji monarchii związanej z Kościołem i od tradycji Unii. Jesteśmy państwem, które czeka na jakieś propozycje. Może unia z Czechami? A może Trójmorze? A może jeszcze coś innego. Pytam więc o rzecz prostą, ale ważną – kto ma być patronem tych nowych propozycji i ewentualnych zmian? Jan Żiżka z Trocnowa? Czy może Stanisław August Poniatowski?

Kanonizacja św. Stanisława to punkt graniczny, od którego rozpoczyna się prosperity i kariera Polski jako organizmu politycznego i gospodarczo wydolnego. Kanonizacja ta ma wymiar nie tylko mistyczny i misyjny, ale także polityczny i to św. Stanisław jest patronem wszystkich sukcesów i koniunktur, które Polskę i Litwę utrzymywały przez wieki. Z chwilą kiedy zmieniono świętego w zdrajcę, a przypominam, że uczynił to Tadeusz Czacki, nastąpiła likwidacja państwa. Potem zaś, mamy półtora stulecia błądzenia i poszukiwania nowych jakości politycznych, które to państwo miałyby przywrócić do życia. Mamy krew powstańców i niedolę ludu. I na tym budujemy kolejną organizację, nie rozumiejąc, że ona jest zaprzeczeniem tamtej, do której rzekomo tęskniliśmy przez lata niewoli. Mam wrażenie, że nikt tego nie potrafi zrozumieć, a w poprzek drogi do zrozumienia tego, nie trudnego przecież zagadnienia, leży trumna ze zwłokami prezydenta Narutowicza.

Na początek, żeby zejść nieco z tego patetycznego diapazonu, przypomnę, że w trakcie procesu Niewiadomskiego sąd nie mógł nawet ustalić z jakiej broni zabito prezydenta. Wszystkie gazety pisały, że to rewolwer. Tymczasem był to hiszpański pistolet „Cebra”. Sąd porzucił dociekania – skąd oskarżony wziął ten pistolet, bo było to nieistotne dla sprawy. Wszyscy historycy, z Baliszewskim na czele, dobrze wiedzą o tym, że młody Ewert, który 16 grudnia był w Sosnowcu, już o 10 z rana wiedział, że o 12.00 prezydenta Narutowicza zabił niejaki Niewiadomski, wariat chyba. Sąd nie podjął tego wątku uznając go za nieistotny.

Idioci, nie rozumiejący co się stało na trzy dni przez zamachem na Placu Trzech Krzyży, powtarzają bez przerwy, że prezydent Narutowicz to mason. A Niewiadomski był na utrzymaniu rodziny Natanson. I co? Nikt o tym nie mówi? Ciekawe dlaczego? Pewnie dlatego, że z tej rodziny wywodzi się najbardziej bohaterski z polskich bohaterów – Kazimierz Leski, słynny Bradl – który jeździł po Wale Atlantyckim ze złamanym kręgosłupem, przebrany za niemieckiego generała i robił wizytację. No i wyobraźcie sobie, że nikt z tych tłustych, zezowatych Szkopów w za małych stallhellmach się nie skapnął kim on jest! Co za człowiek, co za bohater….

Przypomnijmy więc raz jeszcze – zamach na prezydenta Narutowicza miał posłużyć do tego, by zlikwidować całą opozycję występującą wobec PPS. Był zorganizowany po to, by raz na zawsze odmienić oblicze kraju i dać lewicy wszystkie narzędzia sprawowania władzy. Nie zakończył się masakrą prawicowych posłów, generała Hallera i gen. Dowbór Muśnickiego, tylko dlatego, że środowiska finansujące Daszyńskiego uznały, że będzie to po prostu przyznaniem się do winy. A wtedy organizacja sprawująca władzę w Polsce zostanie zlikwidowana przez siły zewnętrzne jako nielegalna. Wobec tego podjęto gigantyczną akcję propagandową, której celem było oskarżenie prawicy o sprawstwo tego zamachu. Akcja ta trwa do dziś i jest w zasadzie nie do odkręcenia. Najlepsze zaś jest to, że nikt z tak zwanych badaczy nie sięga go tekstów ukazujących się w dniach 11- 16 grudnia 1922 w prasie lewicowej. To jest horror. Jeśli uświadomimy sobie, że w akcji tej udział wzięli, na przykład, ojciec Stefana Kisielewskiego, sławnego Kisiela, a także Adam Szczypiorski, ojciec Andrzeja Szczypiorskiego, sławnego pisarza, zrozumiemy, że ci właśnie ludzie tworzą w istotnym wymiarze tradycję naszego państwa. Adam Szczypiorski, który koordynował akcję uliczną w czasie zaprzysiężenia prezydenta Narutowicza i stał za publikowanymi później kłamstwami na jej temat, a niektóre sam pisał, był jednym z członków założycieli KOR.

Mamy więc dwie zbrodnie, każda z nich jest obudowana kłamliwą propagandą, która ma za zadanie zdefasonować misję państwa. Nasza obecna sytuacja jest o tyle gorsza, że politycy dziś nie wierzą w skuteczność św. Stanisława, ale wierzą w skuteczność Piłsudskiego. I to jest dramat prawdziwy. Jest nawet gorzej – wierzą w to nawet duchowni.

Na tym kończę i oczywiście przypominam o książkach i audiobooku.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sw-stanislaw-biskup-i-meczennik-historia-prawdopodobna/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/audiobook-swiety-stanislaw/



Dlaczego książka Szymona została wydana w miękkiej oprawie?


Odpowiedź na to pytanie wydaje się prosta i oczywista, ale wcale taka nie jest. Postanowiłem więc, że sprawę dziś tu wyjaśnię, ale zanim to zrobię nieźle wcześniej namącę.

Zacznijmy od refleksji jak najbardziej ogólnej. Istnieją schematy zachowań grupowych wobec których próżno wierzgać i trudno im zaprzeczać, bo człowiek zostanie i tak oceniony według instrukcji właściwej danemu schematowi. Mężczyźni o usposobieniu mizoginicznym, dostrzegają często tę prawidłowość w skali mikro, w swoich domach i mówią – co bym nie zrobił i tak będzie źle. Chodzi bowiem o to, zawsze to podkreślają, by poślubiona im kobieta, mogła sama siebie postrzegać w świetle jasnym, przejrzystym, w którym nie ma miejsca na niedomówienia. Ona musi być akceptowana bez względu na okoliczności, a to oznacza, według nich, że musi mieć zawsze rację.

My jednak nie będziemy dziś mówić o relacjach małżeńskich, ale o czymś innym. Codziennie przeczesuję allegro, albowiem książki ze swojego magazynu mogę sprzedać tylko za pomocą innych książek. Ciekawych i dostarczających nowych informacji. Przypadkiem zupełnie trafiłem wczoraj na takie dzieło.

https://allegro.pl/oferta/estetyka-dyskursu-nacjonalistycznego-w-polsce-1926-8705272542

Pod spodem, jak wszyscy widzą, zacytowany jest fragment wstępu autorstwa Adama Michnika. Zanim go zacytuję w całości, powiem jeszcze tylko, że mamy wielkie szczęście z tym Michnikiem. Moglibyśmy przecież, niezbadanymi wyrokami opatrzności, urodzić się w Nowym Jorku lat dwudziestych, w dzielnicy, którą rządziłby on właśnie – Adam Michnik. Strach pomyśleć co by się wtedy z nami stało. No, ale wyszło inaczej. A teraz już fragment wstępu czy też recenzji
Tożsamość narodowa kryje w sobie wartości i pułapki. Kiedy moja tożsamość staje się obiektem agresji zewnętrznej, czuję, że atakowana jest moja wolność i godność. Kiedy mój język ojczysty jest dyskryminowany, tradycja mego narodu jest cenzurowana, prawo do szacunku dla mojej przeszłości narodowej jest poddawane represji – wtedy odczuwam, że moje człowieczeństwo jest poniewierane. Obronę swego społeczeństwa nie pozwalam nazywać nacjonalizmem. Nacjonalizmem jest wrogość czy pogardliwe lekceważenie dla tożsamości narodowej bliźniego – cudzoziemca. I nacjonalizmem jest przekonanie, że tylko mój – etniczno-religijny – pogląd na kształt duchowy mego narodu jest właściwy, bowiem tylko ja posiadłem prawdę ostateczną o sekretach narodowej duszy. Dlatego nacjonalizm odrzuca pluralizm, a odmienności postrzega jako narodową zdradę czy apostazję. W imię tego schematu usuwano z kultury polskiej Gombrowicza, Miłosza i Szymborską. Nacjonalizm nie lubi różnorodności – lubi jednolitość: „Jeden naród, jedno państwo, jeden wódz”. Dlatego często nacjonalizm prowadzi do katastrof; dlatego trzeba nacjonalizm obserwować z uwagą. Zawarte w tym tomie studia nad nacjonalistycznym dyskursem w Polsce międzywojennej zasługują na staranną i pilną lekturę. Adam Michnik
Polecam uwadze szczególnej zdanie: W imię tego schematu usuwano z kultury polskiej Gombrowicza, Miłosza i Szymborską.

Kiedy?????? W czasie dyskursu przedwojennego o nacjonalizmie?! Sądzę, że wydawca, który wstawił ten wstęp do owej, niełatwej w odbiorze i liczącej ponad 500 stron publikacji, nie zastanowił się nad tym, jak ona zostanie oceniona przez czytelników. Sądził pewnie, że nazwisko Michnika na początku zapewni jej dobry odbiór. Myślę, że w ten sposób położył sprzedaż. No, ale to nie nasz problem. Wracajmy do usuwania z polskiej kultury wymienionych autorów. Gombrowicz został w latach, o których traktuje ta książka, do polskiej kultury wprowadzony, a nie z niej usunięty. Stało się to za sprawą Melchiora Wańkowicza. Usunięto go dopiero po wojnie, mniej więcej w tym czasie kiedy matka Michnika pisała podręczniki szkolne do historii. I to akurat łatwo sprawdzić. Szymborskiej nikt nigdy z kultury polskiej nie usuwał. Jej wiersze były za komuny deklamowane przez uczniów na każdej akademii, bez względu na okazję. Sam to pamiętam – bez tej miłości można żyć, mieć serce suche jak orzeszek….Jeśli idzie o Miłosza, to z kultury polskiej wykluczyli go koledzy Ozjasza Szechtera i Heleny Michnik. Potem zaś Adam Michnik z Miłoszem się pogodził i żyli w jak najlepszej komitywie. Fakty te jednak nie przeszkadzają Adamowi Michnikowi w publikowaniu kłamstw. Być może chodzi o coś innego? Być może Adam Michnik ubolewa nad tym, że z lektur obowiązkowych w szkole zniknął „Potop” Henryka Sienkiewicza, ale nie umie tego wyrazić inaczej i podmienia nazwiska? Trudno inaczej, niż opisanym na wstępie mechanizmem, wyjaśnić to kłamstwo. I trudno zrozumieć dlaczego publikacja naukowa poprzedzona jest takim wstępem, jeśli się takie wyjaśnienie odrzuci. Chodzi bowiem o to, by czuć się jak pączek w maśle i zbierać do tego jeszcze, niczym krem z tortu, współczucie z powodu prześladowań. O nic więcej. Nie wiem do kogo autorzy adresowali artykuły umieszczone w tej publikacji, ale mam nadzieję, że nie do tych samych ludzi, których swoimi gawędami uwieść próbuje Adam Michnik. Bo on pisze do swoich najbliższych, do ludzi, którzy muszą postrzegać sami siebie w świetle jasnym i przejrzystym. Cała reszta czytelników go nie interesuje.

To nie koniec. Boskim zrządzeniem przypomniała mi się wczoraj książka Umberto Eco zatytułowana „Wahadło Foucaulta”. Czytałem ją dawno temu, było to pierwsze wydanie z roku 1993. Okładka okropna, treść, którą usiłowałem zrozumieć, beznadziejna, a pointa żadna. Umberto Eco napisał tę książkę po to, by wyszydzić, ale nie tylko, ludzi zafascynowanych spiskowymi teoriami. On nie tylko się z nich śmieje, ale także ich ostrzega. Jeśli będziecie za bardzo ciekawscy może was spotkać, jak mawiał Marek Hłasko – nieprzyjemnościunia. Dzisiaj interesować nas będą dwie ciekawostki z tej dziwnej książki. Główni bohaterowie prowadzą wydawnictwo, które żyje z tego, że naciąga frajerów na publikacje. To jest ciekawa koncepcja, albowiem demaskuje samego Eco. On już wtedy wiedział, że czytelnik nie istnieje, książka to wtajemniczenie propagandowe, które musi żyć dzięki takim szwindlom, bo trafia prosto do serca. Autorzy zaś to ludzie wynajęci do najgorszej roboty. Takiej jaką wykonywał on sam. Całą tę ponurą machinę zaś firmuje akademia i media. Jeśli ktoś nie wierzy, niech wróci do wstępu Michnika. Książka Eco wywołała oczywiście same zachwyty, a gazownia się nad nią wprost rozpływała. W istocie jest to publikacja głupia, której celem jest ustawienie emocji targetu w odpowiednich rejestrach. W takich, jakie zaprezentował w cytowanym wstępie Adam Michnik – nacjonalizm = wykluczenie z kultury. Spiskowe teorie, templariusze, różokrzyżowcy = piramidalne głupstwo, które jednak może skończyć się śmiercią. Obydwaj autorzy i obydwa teksty zasługują w oczach czytelników zwanych wyrobionymi, czyli tych kompletnie ogłupiałych, na miano erudycyjnych.

Ci faceci, bohaterowie Eco, którzy powinni siedzieć za oszustwa, trafiają na dokument, prowadzący ich – bardzo naciąganymi, niczym majtki na głowę, meandrami – ku teorii, że organizacje hermetyczne: templariusze, różokrzyżowcy, rządzą światem. Przedstawione w tej książce rozumowanie jest tak naciągane, że strach. Ciekawe jest natomiast to, że jeden z bohaterów nosi nazwisko Casaubon, zupełnie jak Meric Casaubon, którego w swojej powieści „Worek judaszów” umieścił Zbigniew Nienacki. Przypomnę tylko – główny bohater, oficer UB, być może osobisty znajomy Stefana Michnika, przybywa do Radomska, gdzie mieszka stary profesor z córką. No i ten profesor pisze pracę o Casaubonie i ma jego książkę. No, ale – podobnie jak u Eco – próba zgłębienia hermetycznej wiedzy kończy się tragicznie. Nie dla głównego bohatera co prawda, ale dla jego kolegi. Uważam, że Michał Radoryski, który napisał książkę o Dickensie i Nienackim, bardzo ładnie i erudycyjnie potraktował te problemy, a jego próba wyjaśnienia uwikłań, w jakie wpadają ludzie zajmujący się hermetyzmem jest z pewnością bardziej uwodzicielska niż to co pisał Eco.

Teraz najlepsze. W książce Umberto Eco, wszyscy są zwariowani z wyjątkiem jednej kobiety, imieniem Lia. Ona zaś twierdzi, że to, co główni bohaterowie biorą za tekst hermetyczny, jest w istocie kawałkiem księgi rachunkowej, czymś w rodzaju „średniowiecznego kwitu z pralni”. Przeczytałem to sformułowanie wczoraj w wiki, bo go nie pamiętałem. I zrozumiałem w jednej chwili kim był Umberto Eco. Otóż był durniem. W dodatku dotkniętym nieuleczalnymi aspiracjami i bardzo łasym na pieniądze, dla których napisałby każdą brednię. No, ale darujmy mu to, są gorsze przypadłości.

Nie wiem ile jeszcze trzeba nakręcić seriali o amerykańskich prawnikach wydzierających sobie z gardeł w sądzie kawałki ksiąg rachunkowych stanowiące dowody w sprawie, żeby europejscy historycy zrozumieli do czego ich wynajęto. Myślę, że gdyby cała publiczna przestrzeń wypełniona była takimi historiami, oni nadal pisaliby i mówili swoje. Kawałek księgi rachunkowej, to jest powód do zlecenia wielokrotnego morderstwa, a nie „średniowieczny kwit z pralni”, jak się wydawało autorowi powieści „Wahadło Foucault” i występującej w niej „jedynej racjonalistce”. Choć może, ja go tu źle oceniam, albowiem nie pamiętam szczegółów zakończenia. Może on właśnie wskazuje na zabójcze właściwości tego kwitu. No, ale szczerze jednak w to wątpię.

Przechodzimy teraz do książki Szymona. Otóż jest tak – żaden z czynnych dziś w Polsce profesorów archeologii nie może liczyć na to, że jakikolwiek prywatny czy państwowy wydawca, opublikuje jakąś jego popularnonaukową pracę w takiej formule, w jakiej zrobiłem to ja. To jest niemożliwe, albowiem cała akademia i firmowane przez nią wydawnictwa, działają tak, jak ci faceci z książki Eco – naciągają frajerów. I nie chodzi wcale o to, że oni utracili gdzieś tam kiedyś intelektualne dziewictwo, albo poszli na jakąś współpracę. Oni wyeliminowali ze swojego życia czytelnika. Nie wierzą w niego, a co za tym idzie nie wierzą w następstwo pokoleń w nauce. Wierzą w to, że po nich przyjdzie potop i wszystko się zapadnie pod ziemie lub wodę. Ten mechanizm dotyczy wszystkich humanistów, nie tylko archeologów. Nawet jeśli ktoś z młodszych badaczy, uwierzy w czytelnika a także w to, że czytelnik może być zainteresowany serio niełatwą treścią, nie może się z tym ujawnić, albowiem reszta bandy go utemperuje. Publikacje zaś, które mogłyby być przeczytane będą poprzedzone wstępami napisanymi przez różnych kanciarzy. A wszystko po to, by zachować złudzenia i wyeliminować czytelnika. Bo on najbardziej przeszkadza ludziom publikującym teksty z zakresu nauk humanistycznych. Zadaje pytania, wskazuje na jakieś nieścisłości i śmieje się nie w tych momentach, w których ten śmiech zaplanowano.

Tak więc kiedy ja wydaję Szymonowi dwa tomy rozważań o odkryciach archeologicznych ostatnich lat, które zaopatrzone są w bibliografię, to jest to dla wielu uczonych, szczególnie zaś tych, którzy Szymona wywalili z instytutu, spory ambaras. Oni bowiem nigdy, podkreślam – nigdy nie wydadzą takiej książki. Nie można podjąć z tą publikacją żadnej dyskusji, bo odpowiedź będzie straszliwa i nikt z nas nie weźmie ani jednego jeńca. Nie można jej pochwalić, albowiem środowisko jest hermetyczne i wierzy w różne „średniowieczne kwity z pralni”. Można tylko milczeć, albo próbować wyeliminować autora. Pomyślałem więc, a Umberto Eco potwierdził moje podejrzenia, że gdyby ktoś chciał wyeliminować Szymona i przeprowadzić nań symboliczny zamach, trafiając go w głowę tymi dwoma tomami, w twardej oprawie, rzuconymi wprost z okna drugiego piętra Instytutu Archeologii UW, byłaby tragedia. No i wydałem to w oprawie miękkiej. Wszyscy jednak pamiętamy, że nie płaci się za oprawę, ale za treść. Praca nad tą książką była zaś dla autora olbrzymim wysiłkiem. Przybliżył nam on teksty na temat najnowszych odkryć archeologicznych publikowane w językach obcych, niedostępne dla szerszej publiczności. Być może kiedyś, inny, poważniejszy niż ja wydawca, zdecyduje się wydać Szymonowi tę książę w oprawie twardej. Choć nasza przecież nie jest wcale taka zła.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wieki-brazu-i-zelaza-tom-1/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zbigniew-nienacki-vs-charles-dickens/



Andrzej Bobola vs Adam Szustak


Tak się składa, że mamy dzisiaj dzień, w którym wspominamy św. Andrzeja Bobolę, postanowiłem więc, po raz kolejny skreślić kilka słów na jego temat. Oczywiście po swojemu, wbrew gawędom, którymi posługują się ludzie, także w sutannach i habitach, chcąc zwrócić uwagę na tę postać.

Może zacznę od tego, że wielu bardzo duchownych narzeka na to iż św. Andrzej jest postacią zapomnianą, a winą za to obarcza politykę ekumeniczną Kościoła, a mam tu teraz na myśli, wszystkie nieudane próby dogadania się z prawosławiem. Wszyscy wiemy, że św. Andrzej przeszkadza i mowy nie ma o tym, by ktokolwiek z tamtej strony ustąpił choćby na milimetr, jeśli idzie o niego i jego misję. Nie ma mowy, żeby ktokolwiek spróbował zrozumieć ją inaczej niż to zostało przyjęte. Problem moim zdaniem nie leży w tym, że ktoś czegoś nie rozumie, bo jestem głęboko przekonany, że wszyscy dokładnie wiedzą jak było i o co chodziło. Wszyscy, którzy reprezentują w tym dyskursie stronę prawosławną. Ludźmi, którzy nie rozumieją niczego, albo niewiele z historii św. Andrzeja są katolicy.

Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale przyzwyczajono nas do interpretowania historii świętych bez kontekstu. I mam tu na myśli świętych epoki nowożytnej, a nie na przykład św. Piotra. Nie mogę pojąć jak to jest, że na UKSW jest kierunek studiów o nazwie „Turystyka biblijna”, a nie ma kierunku studiów o nazwie „Żywoty świętych polskich”. To jest niepojęte. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. No, ale kiedy się temu przyjrzymy po raz drugi, coś nam zacznie świtać. Otóż w Kościele i jego ziemskich zatrudnieniach, silnie bardzo zaznacza się trend, który określiłbym jako praktyczny. To znaczy duchowni pilnują, żeby wierni którzy do Kościoła przychodzą, czuli się nie tylko fajnie, ale także mogli się w tym Kościele czegoś praktycznego i dla nich korzystnego nauczyć. Na przykład turystyki biblijnej. Ofiarą tego trendu pada moim zdaniem św. Andrzej. To może się komuś wydać zaskakujące, ale tak właśnie jest. Rozmawiałem o św. Andrzeju z wieloma bardzo osobami, w tym osobami młodymi i oni, kiedy słyszeli nazwisko Bobola, aż podskakiwali do góry ze szczęścia i zaczynali wymieniać po kolei wszystkie te okropności, którymi Andrzeja Bobolę dręczono. Byli przy tym tak zadowoleni, jakby im ktoś nasikał w kieszeń, ja zaś nie mogłem przez pewien czas zrozumieć o co chodzi. No, ale w końcu zrozumiałem. Chodzi o praktyczne wykorzystanie męczeństwa. Praktyczne czyli propagandowe. Jeśli będziemy dużo mówić o św. Andrzeju i jego tragicznej śmierci, to pomoże nam to uzyskać przewagę w tej kłótni jaka się o św. Andrzeja toczy. Nie pomoże. To jest jasne. Nie pomoże, a do tego jeszcze sprawi, że św. Andrzej będzie postacią coraz bardziej kłopotliwą. Nikt bowiem z ludzi, którzy z taką radością przypominają, że świętemu wycięto język, nie zamierza przecież umierać w mękach. Chce żyć długo i szczęśliwie, ale chce także, by św. Andrzej i jego śmierć, pomogły mu coś załatwić. Wyrównać jakieś deficyty z zakresu polityki lokalnej. To jest w mojej ocenie obłęd. Tamci z kolei, opowiadają, że św. Andrzej jest kamieniem niezgody. Już o tym pisałem, ale jeszcze powtórzę – dobrze, że nie kością.

Nikomu nie chce się, tak jak to czynią studenci na kierunku „Turystyka biblijna”, uczący się topografii Ziemi Świętej, naświetlić szczegółów tej masakry. Które, tego nie zauważa się wręcz specjalnie, mają silny kontekst polityczny. Św. Andrzej nie został zabity za to, że nawracał tłumy prawosławnych, a raczej tłumy pogan żyjących, jak im się podobało, na terenie ogarniętym wojną. Św. Andrzej umarł, ponieważ reprezentował katolicki porządek rzeczy na obszarze, gdzie szykowano zmianę tego porządku. Był żywym jego symbolem. Ludzie, zaś którzy go zabili nie byli byle kim. To byli żołnierze przeznaczeni do ochrony Jerzego Rakoczego, który wraz z wojskiem szwedzkim oblegał twierdzę Brześć i miał szczery zamiar, albowiem mu to obiecano, zostać królem Polski. Oj tam, oj tam, to są same nudy….lepiej porozmawiajmy o tym, jak mu wyrwali język, albo o turystyce biblijnej, ponoć jest jakaś przecena na bilety lotnicze do Izraela. No właśnie nie. To jest pułapka, z której nie ma dobrego wyjścia. Bardzo łatwo bowiem przychodzi ludziom ekscytowanie się czyjąś śmiercią, kiedy czują się bezpiecznie i nic im nie grozi. Bardzo łatwo też przychodzi im traktowanie tej śmierci instrumentalnie.

No, a co z jej rzeczywistymi okolicznościami? To jest nieważne, bo najważniejszy jest wymiar mistyczny. Oczywiście, że mistyczny, w turystyce biblijnej także jest on najważniejszy? Pokusa by ułatwiać sobie interpretację historii życia i męczeństwa świętych Kościoła Powszechnego, jest trudna do zwalczenia. Tym trudniejsza im więcej ludzi poszukuje w Kościele czegoś atrakcyjnego. No i w tym pokoiku, gdzie sprzedaje się owe kościelne atraktory, w różnych kształtach i kolorach, siedzi uśmiechnięty Adam Szustak, zajmujący się ewangelizacją na odległość. Czyni to ojciec Adam za pomocą formuł zrozumiałych dla każdego i mało kłopotliwych. Odległych od spraw politycznych, historycznych kontekstów, odległych nawet od turystyki biblijnej. A wszystko po to, by rozterki duchowe młodych katolików, których ojciec Adam przyciąga jak słoik miodu muchy, były jak najłatwiejsze do rozwiązania i nie sprawiały nikomu najmniejszych kłopotów. Ostatnio Adam Szustak zaczął ewangelizować poprzez gry komputerowe. No tak, bo problem uzależnienia od gier jest poważny i należy go traktować serio, czyli pokazać dzieciom, jak grać mądrze i jak się przy tym właściwie odnosić do Pana Boga. Nie ma w tym przecież nic złego przecież. A jak się dzieci raz rozczarują Kościołem, to już potem do niego nie wrócą. Trzeba więc im pomóc. I ojciec Adam pomaga jak umie. No, ale co z tym św. Andrzejem? Sprawa musi być traktowana bardzo serio – został zamęczony w okrutny sposób i przez to dziś każdy uzależniony od gier nastolatek, może o tym wspominać i czuć się lepiej, albowiem po jego stronie, tam w niebie, stoi taki bohater. Ale dlaczego zginął? To nie jest ważne, albowiem odwraca uwagę od osobistych problemów tegoż nastolatka i od jego planów związanych ze studiowaniem turystyki biblijnej. Jak już się rzecz jasna uwolni od tego uzależnienia, w czym z całą pewnością pomoże mu ojciec Adam Szustak.

Najważniejsze bowiem, byśmy wszyscy byli zdrowi, szczęśliwi i żeby szczęście nam sprzyjało. Także w grach.

Ktoś powie, że napisałem straszny, niepoważny i całkiem nie a propos tak ważnego dnia tekst. Być może jest to nawet kolejny tekst, przez który wszyscy się tu kompromitujemy. Chodzi w końcu o to, byśmy wszyscy trafili do nieba, cóż może być od tej kwestii ważniejszego? A jeśli tak to Adam Szustak ma rację i musimy pochylać się nad każdym błądzącym i wyjaśniać mu jak ma tę szeroką drogę do nieba, po której kroczą gracze i studenci turystyki biblijnej wkroczyć i jak ma się tam poruszać w tym tłumie.

Napisałem „szeroką”? Niech to szlag znowu kompromitacja….

A teraz jeszcze kolejna. Ojciec Antoni zabiera ode mnie po 20 egz. książek o św. Andrzeju i św. Stanisławie, zostanie ich więc odpowiednio mniej.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sw-stanislaw-biskup-i-meczennik-historia-prawdopodobna/



Między Altransztadem a Połtawą (2)
Węgry i Rosja


Do misji i zaniechań prymasa Michała Radziejowskiego jeszcze wrócimy. Wczoraj pojawiła się tu kwestia związków węgiersko-rosyjskich w XVIII wieku i później. Kwestia istotna o tyle, że na ich kanwie budowane są zapewne współczesne związki pomiędzy tymi krajami. To nic, że podłoże tamtych, dawniejszych jest inne, chodzi o to, w jaki sposób polityka karmi się przeszłością, a także w jaki sposób wyznaczane są kierunki tej polityki i czy te historyczne mają jakieś znaczenie dzisiaj. Czy może są tylko jakimś malowniczym dodatkiem do współczesnych dążeń obydwu krajów.

Zacznijmy od kwestii najważniejszej, czyli do wyjaśnienia, sądzę, że ostatecznego, dlaczego August II, którego wielu publicystów uważa za legalnego króla Polski i Wielkiego Księcia Litwy, zrzekł się korony? To jasne, kraj był podzielony pomiędzy zwolenników Karola XII i cara Piotra, bo przecież nie pomiędzy zwolenników Augusta II, a Stanisława Leszczyńskiego. Wszędzie stacjonowali Szwedzi, którzy byli nie do pokonania w polu, a jeśli nie Szwedzi to wojska konfederackie opowiadające się za jednym z dwóch mocarstw. Ponadto armia szwedzka stacjonowała jeszcze w Saksonii i nie miała zamiaru opuścić elektoratu. To są wszystko ważkie powody, ale zrzekanie się korony, bez dokładnej wiedzy, co przyniesie przyszłość, to duża ekstrawagancja. Jan Kazimierz w czasie Potopu nie zrzekł się korony, uciekł na Śląsk, w kraje cesarskie, a abdykował dopiero, kiedy okazało się, że państwo jest zbankrutowane. Jego sytuacja była o wiele cięższa niż sytuacja Augusta II w roku 1706. Dlaczego więc on nie uciekł „w kraje cesarskie”, gdzie Szwed z pewnością by nie wkroczył, by byłoby to już za dużo nawet na człowieka takiego jak Karol XII. Otóż dlatego, że August II chciał zostać cesarzem. I to był główny motor jego działań. Polska zaś była jedynie tortem, który zamierzał dzielić z innymi, kupując sobie w ten sposób przychylność w swoich dążeniach. Teraz powtórzmy raz jeszcze – człowiek ten, który jako pierwszy w nowym stuleciu wysunął propozycję rozbioru państwa, jest uważany za legalnego władcę i był popierany przez Stolicę Apostolską.

Trzeba by zapytać jaki i kiedy, bo ja tego niestety nie wiem, doszło do rozdźwięku pomiędzy Rzymem a Wiedniem i w którym momencie polityka papieska wtoczyła się na stare, od XV wieku nie używane tory, prowadzące wprost do Paryża. To jest temat na inną pogadankę, ale tak się stało. Nas interesuje tylko to, że na początku XVIII wieku Rzym szuka jakiegoś polityka, który uwolni następców św. Piotra od wyborów pomiędzy królem Francji, a cesarzem Niemiec. Może to być tylko August, który taką propozycję otwarcie Rzymowi składa. Na ile jest ona realna to inna sprawa. Elektor saski, król Polski ma poparcie Stolicy Apostolskiej. Następca cesarskiego tronu, z dynastii Habsburgów – Karol, ugrzązł w Hiszpanii i mowy nie ma, by się stamtąd wydostał. Kwestie objęcia władzy w cesarstwie są otwarte, a nawet bardzo otwarte, skoro August zrzeka się korony polskiej i przekazuje ją komuś takiemu jak Leszczyński. I teraz kolejna ważna sprawa – człowiek ten, uważany przez większość publicystów za uzurpatora, zdrajcę i szwedzkiego pachołka, nie ma zamiaru dzielić kraju. Chce go utrzymać w całości. Podobne zamiary zdradza jego protektor król Szwecji Karol XII. Mimo to, ludzie ci są uważani za okupantów i zło, armia zaś szwedzka jest zwalczana w niektórych miejscach przez ludową partyzantkę. Tak to jest przedstawiane dzisiaj, choć ja sądzę, że ci rzekomi Kurpie strzelający w plecy rajtarom idącym na Moskwę, to nie żadni Kurpie, ale proto-partyzantka radziecka zainstalowana w tych lasach przez Piotra I.

Co to wszystko wspólnego z Węgrami? Bardzo wiele. Oto bowiem kiedy toczy się wojna o sukcesję hiszpańską, Karol Habsburg nie ma możliwości wykonania żadnego ruchu, na Węgrzech wybucha tak zwane powstanie, które jest w istocie bardzo regularną wojną. Jej efektem nie jest jednak sukces Węgrów ale demaskacja ich słabości. Działania wojenne, szczególnie w Siedmiogrodzie, ujawniają gospodarczą słabość kraju i całkowitą niemożność jego samodzielnego funkcjonowania. Rzecz nie do pomyślenia gdzie indziej – Ferenc Rakoczy, który miał zostać królem Węgier, podpisuje dekret, w myśl którego każdy uzbrojony żołnierz, będący zbiegiem z dóbr magnackich, może zostać przez swojego pana odebrany z armii i ukarany. W jednej chwili powoduje to, że wojska przyprowadzone do Siedmiogrodu znad Dunaju, wojska jak najbardziej węgierskie, stają się dla mieszkańców okupantami. Ludność zaś miejscowa nie chce walczyć. Problem jest głębszy – i o tym pisze Rakoczy w swoim pamiętniku – Węgrzy walczą wtedy jedynie kiedy wojna ma charakter nieregularnej ruchawki, w której wszystko wolno. Nadużycia są tolerowane, a nawet pochwalane, złodziejstwo jest powszechne, a pijaństwo i brutalność oficerów legendarne, ale bardzo przy tym malownicze. Każda próba zaprowadzenia porządku kończy się tym, co nazywamy upadkiem ducha armii. No, ale nie sposób prowadzić wojny przeciwko przeciwnikowi zamkniętemu w siedmiogrodzkich twierdzach, kiedy się ma do dyspozycji zdegenerowaną i rozwydrzoną hołotę. Samemu zaś – a tak było w przypadku pana Rakoczego – podlega się nieokiełznanym namiętnościom. Mam tu na myśli liczne przygody, żonę, która wydawała pieniądze na prawo i lewo, kochanki i różne przyjemności okazjonalne, jakich książę, zażywał w siedmiogrodzkich i górnowęgierskich zamkach. Z tych zaś na trzecim miejscu, co uważam, za ważne, po dziewczynach i winie, wymieniana jest kąpiel. Carowi, który nagle wezwał Rakoczego do Jarosławia, takie ekstrawagancje zapewne nie przychodziły do głowy.

Do Jarosławia, gdzie car Piotr zjawił się z zamiarem pomaszerowania do Mołdawii i generalnej rozprawy z Turkiem, przybył także były już król Polski August II Wettyn. Bynajmniej nie zmieszany sytuacją i wcale nie zmartwiony tym, że stracił koronę. Car rzecz jasna decydował o wszystkim, a przynajmniej tak mu się zdawało. Wojna z Turkiem była postanowiona i od niej zależało wszystko. I znów – jak kilkanaście lat wcześniej, kiedy Jan III Sobieski wykonał ten sam manewr, wszystko się posypało. Ciekawe czemu? Zanim jednak się posypało car wyraził chęć mianowania Rakoczego królem Polski. Czemu bynajmniej nie sprzeciwiał się August II, były już król, ani stolica apostolska. Rakoczy, choć kalwin, otaczał się duchownymi wszystkich wyznań i prowadził politykę bardzo, można by rzec, ekumeniczną. W Jarosławiu zdecydowano, że nie ma co czekać, trzeba maszerować na południe, bo okoliczności sprzyjają, a Turek z pewnością przegra. Doradzano carowi, by przyjął taktykę defensywną, ale on nie słuchał. Czym się to skończyło większość z nas pamięta, ale nie zaszkodzi przypomnieć. Armia, podobnie jak kiedyś armia Jana III, została wyłączona. Tak to chyba trzeba nazwać. Sobieski musiał się wycofać, a Piotr I, który wydawał się o wiele groźniejszy został po prostu otoczony, bez możliwości wyjścia, a Turcy mieli zamiar unicestwić jego armię i jego samego. Było to jednak złudzenie, którego natury nie rozumiemy. A z całą pewnością nie rozumiemy do końca. Była w tej Mołdawii jakaś niewidzialna i nieprzekraczalna granica, na której zatrzymywały się armie, a ich wodzowie popadali w tarapaty. Piotr jednak z tego jakoś wybrnął, albowiem jego pozycja negocjacyjna była o wiele silniejsza niż pozycja króla Jana. Otoczony przez Turków, Szwedów i Polaków służących w armii szwedzkiej, porozumiał się z wielkim wezyrem, który był ponoć Włochem i wynegocjował, za cenę ustępstw terytorialnych i dużych pieniędzy, życie dla siebie i resztek swojej armii. To był cud o wiele większy niż późniejszy cud domu brandenburskiego. Nikt go jednak w takich kategoriach nie omawia. W czasie tych turecko-rosyjskich negocjacji król Szwecji, któremu wydawało się, że też ma coś do powiedzenia, bardzo protestował, ale nic to nie dało. Turcy zagrozili mu deportacją i czym tam jeszcze…uwięzieniem chyba nawet i kazali siedzieć cicho. Car wrócił do Jarosławia z resztką armii, ponownie złożył Rakoczemu propozycję objęcia tronu w Polsce, wobec klęski imprezy węgierskiej, a następnie wybrał się, całą flotyllą statków, po Sanie i Wiśle, do Elbląga. Łał!!! Z Jarosławia do Elbląga! Sanem i Wisłą! Całą kawalkadą statków! Na te statki załadował oczywiście Rakoczego, kazał mu się przestać kąpać, porzucić żonę i kochanki i płynąć na północ. Rakoczy musiał się na to zgodzić. Teraz trzeba zapytać – a dlaczego nie do Gdańska? Pewnie dlatego, że w Elblągu była silnie umocniona placówka angielska. Owa zaś niewidzialna granica w Multanach, zaskakujące decyzje wezyrów, którzy przecież, jak cała Turcja, prowadzili politykę anty habsburską i profrancuską, lekceważenie króla Szwecji, który nie mógł w żaden sposób zagrozić nikomu poza Polską i Saksonią, a przez to był lekceważony, musiały w sposób nierozerwalny wiązać się z polityką Londynu na Bałkanach i w cesarstwie osmańskim.

Wróćmy jednak na chwilę do tego ekstrawaganckiego przedsięwzięcia – każdy kto choć raz łowił pstrągi, albo klenie w Sanie, czy choćby tylko przechodził przez tę rzekę w bród, doskonale zrozumie co to znaczy – wyprawa flotylli na północ, Sanem do jego ujścia.

Car nie dopłynął do Elbląga. Mydląc oczy Rakoczemu, zatrzymał się w Toruniu, wyprawił kilka uczt i pojechał – nikt nie rozumiał dlaczego – do miasta Karlsbad w Czechach. Ponoć po to, by zażyć tam leczniczych kąpieli. Aha, kąpieli… Car się nie kąpał i nie wiadomo kogo trzeba by było, żeby go do jakiejś wanny wepchnąć. Pewnie całego regimentu janczarów. Rakoczy został w Toruniu, a potem, w przebraniu francuskim, porzucając malowniczy strój węgierski udał się do Gdańska, skąd zamierzał jechać do Berlina, by tam kołatać o pomoc dla zaprzepaszczonej węgierskiej insurekcji. Dlaczego Rakoczy do Gdańska, a nie do Elbląga? Bo w Gdańsku był silny garnizon francuski, pod którego skrzydłami krył się też w chwilach kryzysu prymas Michał Radziejowski.

I teraz rzecz szalenie istotna, która umyka uwadze wszystkich. Od drugiej połowy panowania Jana III, zaznaczają się wyraźne kontrowersje jeśli idzie o obsadę stanowisk biskupich i opackich w Polsce, kontrowersje pomiędzy Rzymem a królem. To dziwne, albowiem król mianuje swoich ludzi, a Rzym ich nie kandydatur nie zatwierdza. Trwają negocjacje, które kończą się raz dobrze, a raz źle. Pisałem już o korowodach w związku z mianowaniem biskupem warmińskim Michała Radziejowskiego, ale to nie koniec. Takich historii było więcej i trudno przypuścić by nie miały one związku z bieżącą polityką. W przypadku króla Jana jest to polityka prohabsburska, której finałem wydawała się bitwa wiedeńska, ale w rzeczywistości była nią niefortunna wyprawa na Multany. Rzym, a sądzę, że do tego sprowadzają się owe personalne kontrowersje, prowadził politykę inną. I tak król wyznaczył biskupa warmińskiego, a potem prymasa i po negocjacjach Radziejowski tym prymasem został. Król wyznaczył też – wbrew kapitule – opata na św. Krzyżu. To jest istotne, bo opat na Świętym Krzyżu, w końcu XVII wieku i na początku wieku XVIII to jest dyrektor najważniejszego sektora przemysłowego w kraju – sektora przemysłu ciężkiego, metalurgicznego. I tym opatem został Aleksander Wyhowski późniejszy biskup łucki. Rzym się na to nie zgodził, bo kapituła wybrała kogoś innego, ale król utrzymał swoją decyzję w mocy. Ciekawe dlaczego? Biskup łucki Aleksander Wyhowski jest postacią ciekawą, także z tego powodu, że on właśnie rozpoczął starania o beatyfikację Andrzeja Boboli. Łał! Kurde, jakby powiedział, Adam Szustak, to lepsze niż gra w strzelankę! Król mianuje swojego człowieka dyrektorem zjednoczenia przedsiębiorstw metalurgicznych, ten zaś człowiek od razu podejmuje starania o beatyfikację męczennika, a kapituła i Stolica Apostolska protestują! Nie przeciwko beatyfikacji rzecz jasna, ale przeciwko nominacji. Zwolennikiem jak najszybszej beatyfikacji Andrzeja Boboli był także generał jezuitów Michał Anioł Tamburini. On został tym generałem akurat w tym samym roku, kiedy podpisano pokój altransztadzki. Jego zaś rządy to apogeum sporu z papieżem o misje w Chinach i apogeum gospodarczego sukcesu misji paragwajskich. I jeszcze jedno – Tamburini dogadał się z carem Piotrem, który pozwolił na prowadzenie działalności misyjnej w Rosji. To ciekawe, bo od tego momentu, ataki na jezuitów nie ustają. I tak aż do kasaty zakonu. Proces beatyfikacyjny Andrzeja Boboli zaś został przerwany, jak wiemy. Rozpoczęto go na nowo już w wieku XIX.

Jaka z tego wszystkiego płynie nauka? No taka, przede wszystkim, że armia, nawet tak malownicza jak armia węgierska w czasie wojny Rakoczego, nie zawsze bywa oznaką siły narodu. Może być czymś innym zgoła – demonstracją słabości. Czasem taką oznaką bywają z pozoru fatalne i niezgodne z polityką Rzymu decyzje króla. Papież zaś nie zawsze ma rację, szczególnie jeśli idzie o politykę. On bowiem najbardziej jest narażony na demaskacje deficytów politycznych i najłatwiej ulega – szczególnie w trudnych sytuacjach – takim oszustom jak August II. Armia zaś, nawet największa i najwaleczniejsza, najlepiej wyszkolona i dobrze wyposażona, może zatrzymać się w miejscu, w którym nie widać nic szczególnego, żadnej bariery i tam zgnić jak trup zastrzelonego psa. I to się zdarzało wielokrotnie, a pewnie będzie się jeszcze zdarzać. Na dziś to tyle. Bardzo mnie ten tekst zmęczył.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/



Lafcadio Hearn vs Tomoyuki Yamashita


Dzisiejszy tekst miał się zaczynać trochę inaczej i innymi meandrami płynąć, ale kilka wypowiedzi medialnych bieg tej narracji zakłóciło, więc będzie co będzie. Zastrzegę na wstępie, że jest to opowieść o sposobach dystrybucji treści i o kontrowersjach odwracających uwagę od spraw istotnych. Czyli w zasadzie o tym samym, co zwykle, ale jednak nie.

Zacznę od toyaha, którego blog traci ostatnio na popularności, warto więc przypomnieć te jego fragmenty, które zasługują na miano szczególnych. Oto mamy kolejną odsłonę cyrku Sekielskiego, który dystrybuowany jest tak, jakby był dobrym, przeskalowanym, włochatym krasnoludem, co dołączył się od drużyny pierścienia, żeby pogromić złych pedofilów w sutannach. Przypomnę, że pan Sekielski wręczył kiedyś toyahowi nagrodę blogera roku 2009, a parę lat później, zagadnięty przez laureata na targach powiedział coś w stylu – tak, daliśmy panu tę nagrodę, bo wiedzieliśmy, że cała internetowa prawica pana zniszczy. No więc to jest istotna motywacja naszego szlachetnego krasnoluda, a żeby ją ukryć stosuje on różne chwyty. Wszyscy wiemy jakie, ale nie zaszkodzi przypomnieć. Do sztandarowych należy gawęda o rodzinie i dzieciach, w których żona Sekielskiego Anna – występuje pod nazwą Anula, a dzieci nazywane są dzieciakami. Najciekawsze jest jedna to, że są na świecie ludzie, którzy ponoć zawodowo zajmują się sprzedażą narracji i ludzie ci także uwierzyli, że Sekielski traktuje swoje filmy o pedofilach serio. Należy do nich znany pisarz Jacek Dehnel. Oburzył się on wczoraj z takiego powodu, że Sekielski użył w swoim filmie wyrażenia „lawendowa mafia” w wyraźnie pejoratywnym znaczeniu. No, a Dehnelowi się wydawało, że on te filmy kręci po to, by przede wszystkim, odsunąć od środowisk homoseksualnych wszelkie sugestie, bo przecież nie zarzuty, tych bowiem nie ma, dotyczące molestowania dzieci. W książce Vladimira Nabokova „Lolita”, główny bohater wygłasza przed sądem takie zdanie – wysoki sądzie, byłem tak naiwny, jak może być tylko zboczeniec. Polecam Jackowi Dehnelowi tę powieść, bo ona jest bardzo dobra i ludzie naiwni oraz prostoduszni z całą pewnością stracą dzięki niej intelektualne dziewictwo.

Żeby pozostać przy temacie zboczeń i nieletnich, przypomnę, że nasz kolega toyah, wspominał też wielokrotnie o książce napisanej dawno temu przez Marcina Kydryńskiego. Książka ta opowiada o tym, jak Kydryński wraz Mellerem oraz jakąś, najwyraźniej nie zapoznaną z prozą Nabokova koleżanką, wybrali się do Afryki. Treść książki obfituje w dość dosłowne opisy i sugestie dotyczące seksu z nieletnimi zamieszkującymi afrykański interior. Ja tę książkę czytałem dawno temu i ona jest naprawdę niezwykła. Kydryńskiemu zdaje się bowiem, że kontrowersje obyczajowe, służą temu, by podkręcać popularność autora. On tak myśli nawet dzisiaj, albowiem, jak słyszałem, zwolnił się z pracy w czasie swojej audycji. Nie będę komentował – akby to powiedzieć – emocjonalnego napędu tego programu, którego wysłuchałem może ze dwa razy, bo musiałbym zejść poniżej poziomu Dehnela. Przypomnę jeszcze tylko, że w tej książce, owa koleżanka, co ją zabrali do Afryki Kydryński z Mellerem, została gdzieś po drodze porzucona, jako zbędny balast.

Zapytacie teraz pewnie jak ja to wszystko połączę nie dość, że z Lafcadio Hearnem, to jeszcze z generałem Yamashitą? Bardzo prosto. Z wdziękiem prestidigitatora. Uwaga, zaczynam.

Postawy artystów, ale nie tylko artystów, ale ludzi dynamicznych i łatwo podejmujących decyzje, nawet bardzo kontrowersyjne, nie służą do tego, by zwrócić na nich uwagę, ale do tego, by tę uwagę od czegoś, bardzo istotnego odwrócić.

Intuicyjnie wyczuwam, bo przecież nie wiem tego na pewno i w takich projektach nie uczestniczę, że obowiązuje w świecie cały kodeks zachowań kontrowersyjnych, które obliczone są na to, by zmylić czytelnika i nie tylko jego, poprzez uaktywnienie jakieś postaci, czymś się wyróżniającej. Podejrzewam, że jednym z ostatnich takich numerów była globalna promocja książki niejakiego Hari Kunzru, zatytułowanej „Impresjonista”. W książce tej, bardzo słabej i pretensjonalnej, opisane są przygody, również homoseksualne, młodzieńca z Indii. Twórczość zaś pana Kunzru, oscyluje wokół niedoli jakie ludom kolorowym zgotowali biali kolonizatorzy. Nie wiem jaki rodzaj komunikacji jest tam uprawiany, ale pan Kunzru, który swoją przygodę literacką zaczął z wielkim przytupem i pod wielkim ciśnieniem, bardzo szybką ją skończył. Napisał cztery nędzne powieści, które były sprzedawane wszędzie i tłumaczone na wiele języków i zamilkł. Od roku 2011 nie napisał nic. Wnoszę więc, że jego aktywność miała cel inny niż produkowanie serii książek o niedolach indyjskich informatyków w złym, anglosaksońskim społeczeństwie. Wszyscy wiemy jak to jest dęte. I nie ma sensu przypominać, że pan Kunzru jest Brytyjczykiem, skończył najlepsze szkoły, a od ludzi naprawdę biednych i potrzebujących odwraca się zatykając nos.

I teraz dochodzimy do problemu istotnego, czyli problemu twórczości. Czy my, jako biały, ale mocno doświadczony przez historię lud mamy w ogóle prawo do własnych narracji? Wielu mówi, że mamy, po czym rozpoczyna się dzika bitwa o to, jak te narracje mają wyglądać. Owa bitwa i przejęcie z jaką strony ją toczą, wynika wprost z niezrozumienia po co mnoży się i rozbudowuje sposoby dystrybucji narracji. Ja to spróbuję dziś wyjaśnić, ale nie wiem czy mi się uda.

Jak wiecie całe moje wydawnictwo jest zaprzeczeniem postaw reprezentowanych przez Sekielskiego, Dehnela, Melera i Kydryńskiego. Przede wszystkim dlatego, że wbrew zarzutom, które się mi stawia, nie eksponujemy tu mojej osoby. To jest zawsze błąd najważniejszy. I mi się udało go uniknąć. Sprawa druga – nie boję się ryzyka – albowiem bardzo szybko zauważyłem, że dystrybucja narracji standardowych nie przyniesie mi spodziewanego efektu. Będzie to droga w dół. Widząc jednak i intuicyjnie rozumiejąc, po co tworzy się narracje globalne i po co mnoży się sposoby ich przekazywania, postanowiłem, że pójdę tą samą drogą. To znaczy zaproponuję Wam coś więcej poza konsumpcją spreparowanych emocji. Stąd w naszej ofercie wzięły się komiksy i memiksy, które są bardzo wyraźnym nawiązaniem do kultury japońskiej, choć opowiadają o sprawach bliskich naszym sercom. Napisałem książki socjalistyczne, a także takie, których nikt poza mną, z obawy o słabe wyniki sprzedażowe by nie napisał. Efekty osiągnąłem różne, ale w większości satysfakcjonujące. Oto, na przykład, w dziesięć lat po pierwszym wydaniu I tomu Baśni jak niedźwiedź, pan Rożek, który próbował być fizykiem i smażyć jajka w upale, na masce samochodu, a także udawać Kamińskiego i Kurka z programu Sonda, postanowił zostać popularyzatorem historii i zrobić program o wielkich, polskich bohaterach. Będzie niezła zabawa, ponieważ wszyscy tutaj dobrze wiemy, że czego by się Rożek nie dotknął rzecz ta zamieni się zaraz w pewną substancję, która zawsze płynie z prądem. I tak będzie również tym razem. Co nie znaczy, że ktoś Rożka zdejmie z anteny i wstawi na pawlacz. Nasz, lokalny rynek treści ma bowiem także swoją specyfikę. Jego charakterystyczną cechą jest kopiowanie zachowań dziennikarzy BBC bez sekundy zrozumienia jaka jest istota ich misji. I to widzimy na przykładzie Rożka, Koterskiego, Sekielskiego i innych. To jest postawa, którą można określić jako David Attenborough a rebours. To jest taka parada słoni, która przeciąga z gracją przez miasto w celu całkiem niepojętym. Słoniom zaś się zdaje, że całe miasto jest dla nich.

A tu link do Rożka. https://www.youtube.com/watch?v=INQojNYaGUA&feature=emb_title

Doczekamy się jeszcze, że Kydryński będzie opowiadał o historii Czech. Poczekajcie ze dwa lata.

Cechą charakterystyczną tych występów jest to, że żaden z wymienionych nie daje szansy innym. Przeciwnie, oni się karmią krwią i sercami swoich współpracowników. Tyle, że ich misja nie opiewa na nic ponad te wygłupy. Inaczej niż misja Lafcadio Hearna.

Każdy kto kupił sobie nasze memiksy wie kim był Lafcadio Hearn. Otóż był to modelowy przykład człowieka, który z kontrowersji wokół własnej osoby, uczynił zasłonę za którą rozgrywały się rzeczy dziwne i ciekawe. Ktoś mnie tu zaraz poprawi i powie, że to nie on, ale ci, którzy stworzyli jego legendę. Być może. Fakt pozostaje faktem – w Nowym Orleanie stoi, wśród szklanych wieżowców, dom Hearna, taki bardzo charakterystyczny dom z epoki kolonialnej. Pozostawiono go, albowiem Hearn był autorem, który poświęcił miastu najwięcej tekstów w całej swojej twórczości. Jak na Irlandczyka, który nie miał jednego oka, a do drugiego przykładał kieszonkową lunetę, żeby cokolwiek widzieć, to sporo. Nie z powodu miłości do Nowego Orleanu znany jest jednak Lafcadio Hearn, ale z powodu swojej miłości do Japonii. I to jest naprawdę niezwykłe. Człowiek ten przybył do Japonii w roku 1890, w zasadzie bez grosza, od razu się odnalazł wśród miejscowej szlachty, zubożałej co prawda, ale jednak. Ożenił się i został kimś w rodzaju bohatera narodowego. Pisał i czytał po japońsku i publikował szkice na temat japońskiej kultury, od razu drukowane po angielsku. Pewnie zrobiłby jeszcze większą karierę, ale zmarł na zawał. Japończycy urządzili w jego domu muzeum, a na jego nagrobku do dziś ktoś kładzie świeże kwiaty.

Nie będę tu dzisiaj rozsnuwał żadnych hipotez, chcę tylko wskazać na to, o czym wspomniałem na początku – na praktyczne wykorzystanie kontrowersji wokół postaci, które zyskują popularność. Chcę byśmy wszyscy zwrócili uwagę na to, jak autentyczny jest przy tym Hearn, choć podejrzewam, że w jego życiorysie nie ma ani pół słowa prawdy i jak beznadziejnie nieautentyczni są Sekielski, Rożek, Dehnel i Kydryński.

Lafcadio był synem służącego w Grecji irlandzkiego chirurga i miejscowej kobiety z ludu. Jego matka, była analfabetką, a ojciec miał z nią dwoje dzieci. Kiedy Lafcadio był mały rodzina wyjechała do Irlandii, ale tam doszło do kryzysu, bo nie rozumiejąca miejscowej kultury i całkowicie wyizolowana matka nie radziła sobie ze sobą. Lafcadio był wychowywany przez bogatą ciotkę, która fundowała mu coraz to nowe szkoły, w których on czuł się coraz gorzej. Najgorzej czuł się, rzecz jasna, w szkole katolickiej. Ponoć uczyli go jezuici. Chyba chodzi o tych wydalonych z Francji, bo innych przecież na Wyspach nie było. Rodzice rozwiedli się w końcu, a jako powód ojciec podał brak podpisu żony pod aktem małżeństwa. Była to dość bezczelna wymówka zważywszy na to, że kobieta nie potrafiła czytać ani pisać. No i teraz najlepsze. Ta biedna analfabetka, wróciła do Grecji i od razu wyszła za mąż za obywatele greckiego pochodzącego z Italii, nazwiskiem Giovanni Cavalini. Miała z nim czworo dzieci. Ów zaś obywatel grecki włoskiego pochodzenia, został z miejsca mianowany gubernatorem wyspy Cerigotto, która dziś nosi nazwę Andikitira. Jeden rzut oka na mapę wystarczy, by włączyły nam się wszystkie lampy ostrzegawcze. Widzimy bowiem, w jakim miejscu leży ta wyspa. Żaden turecki czy rosyjski statek, próbujący wydostać się na Morze Śródziemne nie może jej ominąć. Leży ona bowiem na najkrótszym szlaku wiodący od Bosforu i Dardaneli na pełne morze.

Pan Cavallini zarządzał tą wyspą nie w imieniu rządu greckiego, ale w imieniu królowej i zarządzał nią razem ze swoją żoną analfabetką, której pierworodny syn, pozbawiony jednego oka i ledwo widzący na drugie zrobił za parę lat wielką karierę literacką. A na dodatek zwiąże się w USA, gdzie ponoć biedował, z młodą, ale pełnoletnią Murzynką. Lafcadio pisał dla amerykańskich gazet w Cincinnati i tam poznał tę Murzynkę, analfabetkę jak jego matka, która wydawała się być mu całkowicie podporządkowana. Okazało się jednak, że przyszłość ujawniła pewne niezgodności charakterów i małżeństwo rozpadło się. Lafcadio jednak stał się znany i rozpoznawalny. Potem zaś wyjechał do Nowego Orleanu – facet, który miał za sobą związek z czarną kobietą – i tam zdobył sławę oraz miłość mieszkańców opiewając ich miasto. Niezwykłe, prawda? Później zaś była już ta Japonia, gdzie błyskawicznie nauczył się języka i pojął za żonę córkę samuraja, a potem zaczął publikować te swoje szkice. W tym czasie Tomoyuki Yamashita był ledwie kilkuletnim brzdącem. Jego postawa zaś, postawa poddanego cesarza i wojownika, kształtowała się w czasie kiedy cesarska armia reformowała się i odnosiła sukcesy w Chinach.

Pobieżna nawet lektura życiorysu generała Yamashity wskazuje, że był to człowiek, który miał w sobie jakieś wewnętrzne przełamanie. Zrobił karierę, ale nie mógł pogodzić się z imperialnymi trendami w armii. Karano go za rzekomą niesubordynację, a w rzeczywistości za powątpiewanie w doktrynę dominacji na Pacyfiku. Tomoyuki nie miał łatwego życia, a wiele wskazuje na to, że reprezentował w Japonii po prostu interesy amerykańskie. Nikt go nie utrącił, nie zamordował, nie kazał popełnić samobójstwa, albowiem jego funkcja przed wojną była zbyt istotna. Ona była istotna nawet wtedy kiedy Japończycy gromili Amerykanów, a także kiedy losy wojny się odwróciły. Jego rola jednak – nie tracąc nic ze swojego znacznia – zmieniła w międzyczasie charakter i tego Tomoyuki nie zauważył. Z czego znany jest generał Yamashita wszyscy wiemy. Pewnego dnia wsadził na rowery dwie dywizje wojska i kazał im brnąć przez dżunglę wprost do rogatek Singapuru. Zdobył to miasto z zaskoczenia i stał się bohaterem. To się oczywiście nie podobało sztabowym doktrynerom, ale tak już jest w życiu, że oficerowie liniowi mają nad nimi przewagę. Ona może być krótkotrwała, ale istnieje z pewnością i ujawnia się w momentach kluczowych. Popularność Yamashity przysłoniła różne co do niego wątpliwości.

Kłopot Tomoyukiego polegał na tym, że nie wierząc w misję Japonii na Pacyfiku, ufał, że nie wierzą w nią także jego protektorzy Amerykanie. Tymczasem oni w nią uwierzyli, dokładnie wtedy kiedy powalili Japonię na kolana. To się zdarzało w polityce nie raz i zdarzy się pewnie jeszcze – pokonany wróg, nawet jego truchło, staje się zbyt ważnym elementem nowego porządku, by można było się go tak po prostu pozbyć. Pudruje się je więc i wypycha, udając, że nic się nie zmieniło i ono nadal jest żywe.

Nie było więc mowy, by po wojnie pozbyć się cesarza Hirohito. A kogoś trzeba było zlikwidować. Ktoś bardzo dobrze widocznego, mające za sobą legendę i kogoś na tyle kontrowersyjnego, by nie mógł on się za bardzo bronić. Padło na generała Yamashitę, któremu zarzucono zbrodnie wojenne. To ciekawe, zważywszy, że wielu innych japońskich generałów dokonało czynów znacznie gorszych niż on. Poza ty, jestem tego pewien, był on człowiekiem Waszyngtonu. Być może jego egzekucję wymusili Brytyjczycy, lansujący przez całą wojnę i po niej twórczość Lafcadio Hearna, a być może oficerowie sztabowi w USA. Nie wiem. Jedno jest pewne. Kontrowersje nie służą do tego, o czym myśli Sekielski i z całą pewnością nie służą temu o czym myśli Dehnel. Kiedy zaś człowiek zabiera się za dokonywanie czynów wielkich, jak na przykład zdobywanie sławnych miast, musi uważać, żeby jego drużyna nie zmieniła koszulek w tracie meczu, bez jego wiedzy w dodatku. No i zastanowić się czy nie lepiej by, dla zwrócenia na siebie uwagi, ożenić się z czarną analfabetką.

Ja ze swej strony mogę obiecać, że w naszym wydawnictwie nie będzie prowadzić polityki prostej, ani tym bardziej prostackiej. Będziemy, jak Lafcadio Hearn i David Attenborough opowiadać historie niezwykłe o rzeczach pozornie znanych i używać do tego narzędzi zaskakujących, nawet jeśli nie będą one do końca przez czytelników zrozumiałe.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/narodziny-swiata-w-20-obrazach-1864-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/swiat-w-ciemnosciach/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sanctum-regnum/


© Gabriel Maciejewski
14-18 maja 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2