Żeby nie było niczego czyli Personalia II
Skala wczorajszej dyskusji o salonie24 trochę mnie zaskoczyła, nie spodziewałem się, że te sprawy są aż tak bardzo zapomniane, a dla wielu czytelników wręcz nieznane, a przez to bardzo interesujące. Postanowiłem więc, że jeszcze trochę powspominam salon, gdzie pisałem przecież przez osiem lat dzień w dzień. Jeśli wziąć pod uwagę, że pisali tam także autorzy wynagradzani przez właścicieli, to uczciwie przyznać trzeba, że mieli oni niezłą bekę ze mnie i moich poczynań. Nawet niewolnik narysował kiedyś moją karykaturę, jak siedzę samotnie we wszechświecie i reklamuję książki.
Zanim przejdę do konkretów wspomnę o trzech kwestiach. Pierwsza – fragment filmu „O dwóch takich co ukradli księżyc”, filmu, który powinien być z kilku przynajmniej względów obowiązkową do opanowania treścią dla działaczy PiS i sympatyków tak zwanej prawicy, patriotów czy jako się tam oni wszyscy nazywają. We fragmencie tym Jacek i Placek spotykają chłopa, który poświęca czas od świtu do nocy na czynności absurdalne. Przenosi w garści ziemię z jednego pola na drugie. Kiedy go pytają co robi, opowiada, że miał spór z królem, który go wyrolował i zostawił mu skałę, a sobie zabrał dobry grunt. Żeby trochę jeszcze poszydzić, powiedział mu, że może sobie z tej ziemi wziąć tyle ile zmieści mu się w garści. No więc chłop nosił tę ziemię, albowiem był człowiekiem serio traktującym deklaracje i postanowił przenieść cały czarnoziem króla na swój skalisty kawałek. Przypominam ten fragment filmu z udziałem Jarosława i Lecha Kaczyńskich, z nadzieją, że wszyscy, którzy patrząc jak codziennie przez osiem lat pracuję za darmo na klikalność i wyniki salonu, dobrze się przy tym bawili. Chcę także przypomnieć, że w pewnym momencie nasze dwa blogi – toyaha i mój – generowały jedną trzecią wejść na ten dziwny portal. W tym czasie Igor Janke organizował tam telewizję, zapraszał Lejba Fogelmana, Janusza Mikke, robił szkołę liderów i wywiad z Obamą. Blogów było setki, dwa robiły 1/3 ruchu w całym interesie. Ostatni tekst w salonie24 opublikowałem 26 marca roku 2017. Od tamtego czasu nie napisałem tam ani słowa. Okazuje się – tak mi to zrelacjonowano, bo na salon nie zaglądam – że w rankingu najpopularniejszych autorów salonu jestem na piątym miejscu. Pomyślałem, że to nieźle. Jak umrę, nawet dzisiaj, to niektórych ludzi będzie straszyć to puste miejsce po mnie. A powiem Wam w tajemnicy, że to dopiero początek. Mam całkiem nowe plany.
Nie będę tu pisał o misji salonu, ale o pewnej kwestii, która w tym salonie odbijała się jak w soczewce. Zgromadziło się tam sporo osób, które siebie nawzajem przekonywały o tym, że są niezwykłe. Używały do tego celu różnych chryzmatów, z których wszystkie były fałszywe. Ja się dziś znów trochę poznęcam nad nieboszczykiem Paliwodą, który przekonywał nas w swoich tekstach, że przeżywał różne moralne rozterki i dyskutował o nich na seminariach z rozpoznawalnymi i sławnymi myślicielami. To była metoda, którą stosowali też inni. Metoda, nie dająca efektu, albowiem ludzie przeżywający coś intensywnie nie chcą, by im te przeżycia tłumaczyć po akademicku. Chcą, żeby trafić do ich serca. To zaś jest bardzo trudna sprawa, a główną w niej rolę gra intuicja. Jest to też kwestia obłożona dużym ryzykiem, o którym ani razu nie wolno wspomnieć, bo można się zamienić w słup soli. Jeśli ktoś zamiast podjąć ryzyko, obstawia się autorytetami, opisuje siebie i swoją misję za pomocą, fikcyjnych sporów ideologicznych, których prawdziwa natura nie jest rozpoznana, to może co najwyżej sprowadzić na siebie nieszczęście. Ujmując rzecz w skrócie – autor jest po to, by podnieść znaczenie czytelnika, a nie swoje własne. A tak właśnie czynili w salonie ci, którzy chcieli uchodzić za autorów poważnych. W świecie realnych wzruszeń i realnych emocji, to było równoznaczne ze ściągnięciem gaci na przyjęciu. A przy tym nie dało się owego mechanizmu wyjaśnić nikomu. Powtórzę może więc jeszcze raz – nie ma nic bardziej odstręczającego i niewiarygodnego niż męska kokieteria, nie mająca pokrycia. Fałszywe deklaracje składane publicznie, przez sam tylko swój ciężar i sam moment bezwładu pogrążą każdego. Nic nie trzeba robić, nie trzeba nikogo atakować, ani specjalnie zeń szydzić. Wystarczy tylko poczekać. Co było i jest do okazania – ciągle ponoć zajmuję piąte miejsce w rankingu najpopularniejszych autorów salonu24.
Prócz autorów domagających się uznania a priori, już to przez uwarunkowania i uwikłania środowiskowe, już to przez koligacje rodzinne, już to przez udział w polityce czy życiu publicznym, czynni tam też byli zwykli agenci. Im się wydawało, że zrobienie dymu wokół jakiejś kwestii zmienia opinię dużych grup ludzi. To byli zwykle ludzie prości jak przecinak. Nigdy nie zapomnę jak niemiecka blogerka Oda, zdziwiła się, kiedy jej napisałem, że Bismarck nie był kanclerzem za Wilhelma II, bo ten go zwolnił i zatrudnił Leona von Caprivi. To był ten poziom. Byli też darmowi prowokatorzy, którzy chcieli zwracać uwagę na siebie także naszym kosztem, a także gwiazdorzy, w których inwestowano bardzo dużo, na samym początku, a który potem popełnili kilka szkolnych błędów i skazali siebie samych na zapomnienie. Byli ludzie, którzy bardzo brzydko szydzili ze mnie i moich poczynań, a potem kiedy okazywało się w co i o co się gra, usiłowali się zaprzyjaźnić. Nigdy tak nie róbcie. Po czymś takim, mogę co najwyżej odebrać hołd i przyjąć podarunki. Nic ponadto.
Czasem ludzie, zaskoczeni moją postawą, determinacją i wytrwałością, pytają po co mi to wszystko? Jakiego rodzaju satysfakcji dostarcza mi ta aktywność? Odpowiadam najdokładniej jak umiem – to są jakości i emocje nieporównywalne z niczym. Być może z lotem w kosmos. Nie da się tego wymienić na nic.
Dawniej kiedy pracowałem gdzieś tam na etatach, nigdy nie mogłem awansować. W pewnym momencie przestałem się nawet starać, nie zależało mi. Nigdy też nie dostawałem pochwał, no może nie nigdy, ale bardzo rzadko. To było dobre, bo nauczyło mnie nie zwracania uwagi na głupstwa. Kiedy napisałem dobry tekst, mnóstwo ludzi rzucało się, żeby go poprawiać. I to mi w zupełności wystarczyło jako symptom sukcesu. I nich tak pozostanie na zawsze. Niech nikt nic nie mówi i nie pisze o mnie, a wyznacznikiem sukcesu niech będzie wycie w obozie naszych wrogów, albo głuche milczenie. To jest najlepsze.
Pisałem tu wczoraj o manipulatorach dewastujących emocje, celowo i na zimno. Uważam, że takich ludzi należy zwalczać bezwzględnie i bez żadnej litości. To są bowiem wyłącznie, jeden w drugiego, przedstawiciele nierozpoznanych struktur, a ich celem jest deprawacja czytelnika i wysysanie mu krwi z serca. Czytelnik zaś jest jakością na rynku najważniejszą. Kto psuje czytelnika musi zginąć. Nie może być inaczej. Kwestii – jak odróżnić tekst dobry od tekstu zmanipulowanego i naznaczonego fałszywymi emocjami nie da się prosto wytłumaczyć. Ironia jest czasem dobrą podpowiedzią, ale nie zawsze. Zawsze jednak jasne jest, po co na rynku pojawiają się manipulatorzy – po to, żeby nie było niczego. Tę samą misję realizował salon – żeby nie było niczego. Jeśli ktoś uzurpuje sobie prawo do pozycji i dorobku, a żeby się utrzymać na nogach w konfrontacji z innymi autorami i z czytelnikami potrzebne mu są: seminaria Ojca Salija, prof. Legutko, sześć zaprzyjaźnionych redakcji, matka w wydawnictwie sejmowym, dwóch kolegów w ABW i jeden w TVP, oraz zaprzyjaźniony ambasador w Jemenie, to niech – pardon – spieprza. Mi wystarczy, że będę mógł przenieść tę garść ziemi z jednego miejsca w drugie. I z tą myślą Państwa zostawiam, albowiem muszę dziś sporo spraw pozałatwiać na mieście.
Archiwista – nowy serial telewizji polskiej
Zacznę od tego, że Michalinie się podobało. Przez to właśnie będę musiał oglądać kolejne odcinki. Michalina skończy zaraz 12 lat i ma swoje, silnie zindywidualizowane upodobania. Jeśli zaś idzie o serial, to sprawa jest prosta – gdyby budżet był trzy razy większy może dałoby się go oglądać, bez zamykania oczu. Pomysł jest w porządku, sam fakt, że policja nie lata po mieście i nie woła bez przerwy – kurwa, kurwa, już jest wart odnotowania. Niestety wszystko kładą ambicje scenarzysty i reżysera. Kłopot zaczyna się już na początku, bo realizacja sprawia, że od razu wiadomo do czego „Archiwista” równa – do CSI i Sherlocka Holmesa. Tyle, że – tak to zrozumiałem – Henryk Talar miał pokazać, że tamci to przy nim szczyle. No, ale takiego efektu nie można uzyskać samym tylko Henrykiem Talarem. Reżyser musi się namęczyć, żeby wywołać określony efekt. Tutaj odpowiedzialność za wszystko została zwalona na widza. To my musimy sami opowiedzieć sobie ten żart i jeszcze dopisać pointę, a także zarazić śmiechem innych. Sama postać, nawet bardzo charakterystyczna to za mało. Jeśli mamy – tak sądzę – jedną charakterystyczną postać w serialu, to inne nie mogą być gorsze. Nie mogą oczywiście przykryć swoim charyzmatem głównego bohatera, ale nie mogą być żadne. Tutaj wszyscy są z papieru, poza Talarem, który swoje nadzwyczajne zdolności demonstruje w sposób bardzo stereotypowy. To jest niestety słabe. Nie można w filmie – tak sądzę – powiedzieć – o ten, jest najmądrzejszy, a potem już tylko pokazywać, jak gość gra w szachy i lata po swoim archiwum w rozwianym płaszczu i berecie. To jest za mało. On musi coś robić. Żeby to coś pokazać, reżyser musi się napracować. Tymczasem w pierwszym odcinku wszyscy gnali do pointy jakby ich goniło stado wściekłych psów.
Tak zwane relacje pomiędzy bohaterami, to jest niestety koszmar. Żaden starzejący się mężczyzna, którego mają wylać z roboty, nie zaprzyjaźni się w dwie minuty z nową policjantką, co mu ją zwalono na łeb i nie zacznie rozwiązywać sprawy sprzed lat, w której chodzi o zamordowanie modelki. To jest psychologiczna fikcja, a ponieważ sam serial jest fikcją, bo nie ma takich archiwistów, można było – zamiast uprawdopodobniać całkiem nieprawdopodobny scenariusz – ruszyć z kopyta i zbudować te relacje na jakimś barwnym i naprawdę dramatycznym konflikcie. Nie ma bowiem sensu się ograniczać i utrzymywać narracji w czymś, co ma uchodzić za realia, a co w istocie jest wymysłem. Ja wiem, że dobrze jest się wymądrzać nie mając samemu do czynienia z budżetem i obsadą i tymi wszystkimi kwestiami, które wiążą się z produkcją, ale na litość, tyle lat kino i seriale polskie są krytykowane, że trzeba było się trochę zastanowić.
Zadam teraz pytanie – skąd bierze się prawda psychologiczna w filmach? Nie z podręczników psychologii bynajmniej i nie z publicystyki. Ona się bierze z konkretnych bardzo i rozpoznawalnych konfliktów umieszczonych w lokalnym kontekście. W CSI Miami, mamy w co drugim odcinku sprawę o gwałt, bo tam jest ciepło, ludzie piją drinki przez cały dzień i dziewczyny chodzą praktycznie gołe. W CSI Nowy Jork jest trochę inaczej, spraw o gwałt jest mniej, za to więcej jest świrów, kanciarzy, nie ma też wątków prowadzących za granicę. Nowy Jork jest wsobny i raz chyba zdarzyło się, że coś tam było o jakichś Rosjanach. W CSI Las Vegas, Gill Grissom jest specjalistą od owadów, dlatego, że miasto jest małe, otacza je pustynia, a policja często znajduje trupy w plenerze i po tych trupach łażą robaki. W Polsce nikt się nie zastanowi nad specyfiką lokalną, bo to uwłacza ambicjom reżysera i scenarzysty. Tak sądzę. Żyrardów, gdzie toczy się akcja archiwisty jest miastem bardzo specyficznym, ma swoją legendę i ma swoje afery, ma w dodatku przyszłość, bo wraz z Mszczonowem stworzy niebawem centrum letniej rozrywki w samym środku Polski. Będzie jak Miami i Las Vegas razem wzięte. Tymczasem konflikt pomiędzy główną bohaterką, młodą policjantką, a obsadą posterunku polega na tym, że ona jest z Hajnówki, symbolu prowincji, a oni są z miasta. Żyrardów ma masę kompleksów, a nitki spraw kryminalnych rozwiązywanych w Hajnówce, podobnie jak w Miami, często prowadzą za granicę. Nie wiadomo więc, kto tam jest bardziej prowincjonalny.
Pierwszy odcinek zarżnęła nie tylko szybkość z jaką reżyser pędził do pointy, ale także jego ambicje, myślę, że też ambicje scenarzysty. Pomysł, żeby w jednym odcinku wstawić dwóch artystów, mieszkających w dodatku pod Żyrardowem – przemocowca malarza, co bije żonę i każe jej pozować z siniakiem pod okiem, i rzeźbiarza mordercę, co oblepia ofiary gliną, następnie robi z nich odlewy, a potem ukrywa ciała w postumentach tych posągów, to jest trochę za dużo. Posąg gołej baby przed kościołem w Wiskitkach, z trupem w postumencie, to też za dużo. Myślę, że połowa budżetu została na to zmarnowana.
W CSI robią tak, że na początek poświęcają jeden czy nawet dwa odcinki na zapoznanie widza z bohaterami i to jest bardzo intensywne, bo robią to poprzez gwałtowne konflikty, które znajdują potem równie gwałtowne rozwiązanie. Są porwania, pijaństwo i jazda nocna samochodem w wykonaniu któregoś z policjantów, chybione romanse bez dalszego ciągu, różne psychologiczne pułapki. Tu wszystko jest niestety przewidywalne, bo reżyser, podobnie jak wszyscy kaowcy w Polsce, tak ich nazywam, bo wszyscy twórcy mają tu mentalność kaowców, uważa, że widz to debil i nic nie zrozumie, a jeszcze może sobie przy tym coś złego pomyśleć o reżyserze. To jest niezwykłe moim zdaniem. Ten brak pokory i uporczywa chęć wmówienia widzowi, że jest głupszy. No i aspiracje reżysera i scenarzysty – musi być artysta morderca, bo to nada właściwą temperaturę. Temat jest zarżnięty, a pomysł był dobry. Temat jest zarżnięty przez chciejstwo i niewiarę w ludzi.
Uważam, że w żadnym serialu i w żadnej twórczości nie da się uciec od konkretu i przenieść akcji do jakiejś wizyjnej rzeczywistości, która jest w istocie publicystyką na tematy związane z psychologią mordercy.
Powróćmy do założenia, od jakiego wyszli pomysłodawcy formatu – niepozorny facet z prowincji, który wykładał na UW matematykę, zostaje na starość pracownikiem archiwum policyjnego na prowincji. To jest matematyk, a kiedy widzimy te komputerowo robione numerasy rodem z Sherlocka Holmesa, kiedy on myśli i widzi latające mu przed oczami fragmenty tekstu, to nie ma tam cyfr i wzorów tylko litery. Proszę Państwa, to w takim razie jest polonista a nie matematyk. Gdyby reżyser chciał zapoznać widza z niezwykłymi zdolnościami swojego bohatera, to nie zacząłby od sprawy gołej baby zamordowanej przez obsesjonata, bo do tego matematyka nie jest potrzebna, ale do katastrofy budowlanej w fabryce. Tam bowiem okazałoby się, że zdolności do błyskawicznych wyliczeń i skomplikowanych działań prowadzonych w analogowym umyśle na coś się przydają. I wtedy dowiedzielibyśmy się, że to jest matematyk. I poznalibyśmy lokalne, żyrardowskie przekręty i tajemnice. Ten gość musi mieć tło, bo on jest głównym bohaterem. I o to pewnie chodziło autorowi formatu. Tymczasem ludzie odpowiedzialni za produkcję zrobili z głównego bohatera tło dla siebie i swoich obsesji, a także zrobili z Henryka Talara tło dla swojej, z trudem ukrywanej pogardy dla widza.
Henryk Talar jest aktorem wybitnym i potrafi dźwignąć nawet bardzo gówniany tekst. Myślę, że ten serial też dźwignie, tak jak dawno temu lekko uniósł beznadziejną sztukę Łysiaka zatytułowaną „Selekcja”. O tym, jak sobie pan Waldek wyobraża życie mafiosów. No, ale nie można robić z niego tapety, przed którą pozują słabi, młodzi, niedoświadczeni, poprzebierani za policjantów aktorzy.
Kwestia kosztów – nie da się zrobić serialu za pięć złotych, a z tego co mogliśmy zaobserwować, budżet musiał zostać przewalony. Pierwszy odcinek zapowiedziano na 21.15, po czym musieliśmy obejrzeć piętnastominutowy blok reklamowy. Koniec miał być o 22.30, a tymczasem odcinek zakończył się piętnaście minut wcześniej, bo znów musiały lecieć reklamy. Tyle reklam na tak słaby produkt, to jest co najmniej dziwne. Po raz kolejny okazuje się, że widz jest śmieciem, aktorzy są nieważni, ważna jest tylko satysfakcja producentów i reżysera. Poza tym sponsorem serialu jest radio RMF FM. Jak to możliwe? Niech prezes Kurski się z tego wytłumaczy.
Autoironia
Ponieważ dziś startuje po raz kolejny projekt Owsiaka, wczoraj omawialiśmy nowy polski serial, a z kolei w najbliższy piątek, na Powązkach Wojskowych, odbędzie się pogrzeb Krzysztofa Leskiego, chciałem dziś zadać takie pytanie – czy ludzi mainstreamu stać na autoironię? Odpowiedź nasuwa się sama, ale warto opisać tu dzisiaj w jakich sytuacjach ten brak autoironii manifestuje się najbardziej.
W blokach reklamowych pojawiają się także spoty różnych fundacji i tam widzimy, jak osobnicy pokroju Michała Szpaka, istoty nie posiadającej ani zdolności wokalnych, ani aktorskich, ani polotu, ani inteligencji, przytulają do siebie dysfunkcyjne dzieci. To samo czynią inni niedorobieńcy zmagający się z problemem – jak tu udać Denisa Russosa, kiedy się nie ma ani takiego zarostu, ani identycznych ciuchów. Autoironii nie widać w poczynaniach Jurasa, który stara się być co prawda śmieszny, ale śmieje się wyłącznie z innych. Ktoś powie, że nie ma powodu, żeby śmiał się z siebie. Otóż jest. Autoironia uwiarygadnia projekty. To jest sprawa i prawda znana od czasu formatu „Pan Samochodzik i Templariusze”, gdzie wstawiono kilka momentów z serialu o Klossie, żeby było autoironicznie. Nikt tam za to nie wstawiał niczego na temat tych fragmentów przeszłości Staszka Mikulskiego, kiedy to razem z KBW zwalczał on bandy leśne. Te bowiem fragmenty nie byłby autoironiczne i nie wzbudziłyby zainteresowania widzów, a na pewno nie takie, o jakie chodziło producentom. Stąd widzimy, że wymieniony format miał wyraźny propagandowy charakter, to znaczy miał przekonać widza, że on także jest w coś wtajemniczony. Charakter tego wtajemniczenia był istotny, to znaczy widz mógł doń dojść sam, bez konieczności uiszczania dodatkowych opłat. Mógł też poczuć pewną wspólnotę z producentem, aktorami i scenarzystą, bo okazywało się, że on także rozumie komunikaty podprogowe. Czy taka zależność zachodzi w przypadku oferty Jurasa, wczoraj omówionego serialu i pogrzebu Leskiego? Rzecz jasna nie. Proponuje nam się coś, czego do końca nie rozumiemy, a mamy w tym uczestniczyć, bez zrozumienia właśnie i jeszcze – niekiedy – do tego dopłacać, lub poświęcić jednemu z tych wydarzeń swoje szczere i czyste emocje. To jest, w mojej ocenie, podejrzane i wskazuje, że żadne z tych wydarzeń nie ma takiego charakteru jaki został zadeklarowany. Żeby nie rozdmuchiwać niepotrzebnie emocji ograniczmy tę definicję i pozostańmy przy stwierdzeniu, że nie mają te wydarzenia charakteru uczciwej promocji. Mają inny charakter.
Zacznijmy od tych reklamowanych w telewizji fundacji i od Jurasa. Zawsze słyszymy, że Owsiak jest fenomenem i nie ma czegoś takiego za granicą. Ja jestem przekonany, że rzeczywiście nie ma, bo tam trudniej zmusić ludzi do dobrowolnego płacenia dodatkowych podatków na służbę zdrowia. Nikt za bezdurno odpowiedzialności za zaniechania aparatu państwa dźwigać nie zamierza. Fundacje jednak jak najbardziej istnieją i wspierają je różni artyści. Ich klasa i możliwości są znacznie większe niż to co mają do zaprezentowania osobnicy pokroju Michała Szpaka, Cleo czy jakiejś Chylińskiej. A to z kolei nasuwa nam przypuszczenie, że działalność tak zwanych artystów sceny jest wtórna w stosunku do działalności fundacji. Nie będę tu oceniał tej działalności, pozostańmy przy stwierdzeniu, że one rzeczywiście pomagają dzieciom i starcom. Skoro jednak jest tak, jak napisałem wyżej, to znaczy, że artyści są wymiennym formatem i wymaga się od nich znacznie więcej poza sceną niż na samej scenie. Poznajemy to po tym, że nie ma w nich grama autoironii. Wszyscy są spięci jak agrafki i zakręceni jak małe słoiczki, a przy tym cały czas udają luz i swobodę. Jest to widoczne i bardzo krępujące dla odbiorcy.
Teraz seriale. Żeby już się nie znęcać nad Archiwistą, który z całą pewnością wejdzie w kolejnych odcinkach w koleinę lokowania produktu, zajmijmy się jeszcze raz serialem „Chyłka. Zaginięcie”, nakręconym według prozy Mroza. To jest kuriozum absolutne, które mówi nam, że formaty są po to, by kroić budżety, a nie po to, by widz coś rozumiał. I to muszą pojąć aktorzy, scenarzyści i cała reszta małych misiów pracujących przy takich produkcjach. Wiarygodność lub tak zwana wiarygodność nie jest uzyskiwana przez doskonalenie warsztatu i próby nawiązania relacji z widzem, poprzez autoironię i cytaty, ale przez pchane na chama gotowce, które co prawda rozłażą się w głównych szwach, ale nie ma to znaczenia. Ważne, że media podkreślą ich naśladowczy charakter i wskażą na te cechy, które dany format odróżniają od innych. I tak w serialu o adwokat Chyłce, podkreśla się, jak w każdym kryminale ten cały suspens. Tymczasem tam nie ma żadnego suspensu, bo produkcja nazywa się „Zaginięcie”, a sprawa toczy się o morderstwo. Czyli od samego początku jasne jest, że ofiara żyje. Toczy się proces o morderstwo, a nie ma ciała. Oskarżony zaś – w obliczu braku ciała, w procesie o morderstwo – dostaje wyrok opiewający na trzy lata. Ja wiem, w jakiej sytuacji się stawiam pisząc podobne rzeczy – w sytuacji frajera, który utwierdza tamtych w przekonaniu, że autoironia nie jest im do niczego potrzebna. Chodzi przecież o to, by coś udać, coś odegrać, na przykład format kryminalny, napisany przez idiotę i przepuścić przez to budżety promocyjne regionów, czy miast. Prawdopodobieństwo czy zwyczajnie dobra zabawa nie mają dla tych ludzi znaczenia, bo oni mają do czynienia z dużymi pieniędzmi i to ich całkowicie przekonuje iż prawda jest po ich stronie. Jeśli ktoś ma do czynienia z pieniędzmi, automatycznie czuje się wybrańcem, choćby płacili mu za rozgrzebywanie gówna kijem. A tak właśnie jest w przypadku Chyłki i innych seriali. No, a jak ktoś się czuje wybrańcem, to o konieczności zastosowania autoironii, w celu uwiarygodnienia się w oczach widza nie może być mowy. To jest nawet szkodliwe z punktu widzenia rozgrzebującego.
Teraz pogrzeb Leskiego. Dokładnie pamiętam, jak Leski, Wołodźko, Rybitzki i Wszołek, pisali na gorąco relacje ze swojej wyprawy na zjazd blogerów, który odbywał się w Gdańsku, gdzieś w 2010, albo 2011 roku. To była totalna żenada. Trzech dorosłych facetów i jedno dziecko, jechali na całkowicie fikcyjny event, który miał otworzyć nowe kanały sprzedażowe, a także zapoznać obsługę z ich mechanizmami. To się nie powiodło, albowiem okazało się, że blogerzy mają jakieś ambicje, to raz, a dwa, że do pisania trzeba jednak cierpliwości. Koszta są duże, a nikt nie zamierza opłacać działalności, która nie przekłada się w sposób widoczny na sprzedaż. Dlatego blogosfera sterowana przez koncerny i politykę została zwinięta i dziś mamy do czynienia jedynie z chałupnictwem. Poza tym, niektórzy blogerzy zaczynali gwiazdorzyć, a nie byli przy tym kretynami i mogli tylko niepotrzebnie namącić. No, ale to już przeszłość. O co chodzi z tymi czterema ancymonami? Otóż oni tam udawali zgraną paczkę przyjaciół, która wyrusza na niebezpieczną, ale wesołą w gruncie rzeczy wyprawę. I oni, o dziwo, próbowali zastosować w opisie jakąś tam autoironię. Zrezygnowali jednak szybko obawiając się, że to odbierze im wiarygodność przede wszystkim w oczach tych ludzi, którzy ich tam wysłali, czyli właścicieli salonu. Pozostali więc przy opisach zaczynających się od słów – nasza szalona czwórka zrobiła to i tamto, albo Krzyś Leski powiedział coś zajebiście śmiesznego. I poza ten format nie wyszli, co jest moim zdaniem dziwne, jeśli wziąć pod uwagę ich pretensje do ilorazu.
Niebawem Krzyś Leski zostanie zakopany w ciemnej mogile, po tym jak leżał przez siedem dni sam, wykrwawiony na podłodze swojego mieszkania. Nikt, dokładnie nikt, się o niego nie upomniał, choćby na tej zasadzie – ciekawe co tam u tego świra Leskiego. Co z niego za pajac. A niech tam, zadzwonię i sprawdzę, może znowu powie coś głupiego i będzie można się pośmiać. Nic takiego nie nastąpiło, a to oznacza, że wszyscy, łącznie z wymienionymi tu osobami, a także właścicielami i administratorami salonu24, są ludźmi całkowicie serio. To znaczy zaś, że kiedy ktoś przestaje im być potrzebny, albo zdradza objawy nie dające się wtłoczyć w format przez nich obsługiwany, musi zniknąć. Nie żeby od razu umierał, ale powinien zniknąć i nie sprawiać kłopotu, albowiem istota ich działalności nie ma nic wspólnego z deklaracjami składanymi na wizji. Nie ma w niej nawet autoironii koniecznej do zdobycia wiarygodności widza. Bo to nie przez widzem dokonują oni autoprezentacji, tylko przez sobą nawzajem i przed tymi ludźmi, którzy zatrudniają ich przy obsłudze formatów. Do widza wszyscy oni odwracają się dupą, to jest pardon, chciałem rzec „naszą szaloną czwórką”. I ciekaw jestem tylko czy staną tak samo odwróceni do tego dołu, do którego zjeżdżał będzie Leski w dębowej trumnie.
Być czy mieć czyli między wiedzą a własnością
Czasem zastanawiam się, jak tu opisać inaczej kant postawiony kiedyś przez Mistewicza w tygodniku Na Przełaj, czyli alternatywę być i mieć. Mogę się tym nie zajmować, bo jest mnóstwo ciekawszych rzeczy, ale wracam do tego, albowiem cep ten bywa w użyciu również i dzisiaj. Korzystają z tego manipulatorzy lewicowi głównie, nie opisując jednak tego słowami prostymi, ale pogłębiając ten problem na tyle, na ile się da. No to idźmy tym tropem. Cóż to jest – być czy mieć? To jest wybór między wiedzą a własnością. I pan Mistewicz jasno opowiedział się po stronię być, kiedy był jeszcze młodzieńcem. Uczynił to bez zrozumienia powagi problemu, dla jaj jedynie, żeby zmanipulować dużą grupę młodzieży, która w takie szwindle wierzyła. Problem być rozwijamy w następującym kierunku. Żeby być, potrzebne jest jakieś miejsce, w który można być bardziej, albo mniej. Nie można być tak po prostu, bo człowiek nawet myślący, ale samotny, zwątpi w końcu w swoje istnienie, jeśli nie będzie mógł go porównać z innym jakimś byciem. Jednym słowem potrzebna jest hierarchia. Jeśli jej nie ma, problem jakości bycia traci na znaczeniu, a zyskuje problem posiadania, czyli mieć. Jeśli wszyscy są równi, hierarchie rozwijają się wokół ilości dóbr nagromadzonych. To zaś dopiero przechodzi w jakość bycia. Czy o taką jednak jakość chodziło Mistewiczowi? Rzecz jasna nie, bo wtedy nie oddzielałby być od mieć. Nie miałoby to sensu. Jemu chodziło o bycie bez posiadania. To zaś oznacza bycie w hierarchii. A jakiej? No w hierarchii wtajemniczeń, to chyba jasne. Ta zaś możliwa jest jedynie wtedy, kiedy mamy do czynienia z wiedzą reglamentowaną i niejawną. I tak doszliśmy prawie do sedna naszego wywodu – być to znaczy funkcjonować w hierarchii niejawnej, w opozycji do własności, która daje przewagę jawną i oczywistą. Bycie według Mistewicza, to aspirowanie do kolejnych wtajemniczeń. I teraz już wiemy czym był ruch Wolę być, prawda? Był werbownią agentów. Na ile skuteczną, tego ocenić nie mogę, ale na pewno mogę stwierdzić, że był werbownią szkolącą ludzi, którzy pogardzali własnością, a żywili szacunek dla wiedzy niejawnej. Tylko taka bowiem gwarantuje bycie w oderwaniu od własności i tylko taka wiedza daje przewagę nad własnością. Najlepiej zaś jest kiedy połączy się ową niejawną wiedzę z hierarchiami jawnymi czyli uniwersyteckimi, wtedy dla ludzi ceniących wyżej być niż mieć otwiera się niebo i mogą oni już realizować swoje bycie w takich wymiarach o jakich się nie śniło nikomu. Najwyższą formą bycia, jest w takiej hierarchii pozbawianie podstaw egzystencji bliźniego, który sprzeniewierzył się hierarchii. To dopiero jest pełnia szczęścia i pełnia bycia, w wydaniu zaproponowanym dawno temu przez pana Mistewicza. Być oznacza bowiem kwestionować własność, a więc przewagę oczywistą i widoczną, być oznacza także kwestionować nielojalność wobec hierarchii i słabość bliźnich.
A skoro tak, skoro jakość i styl prawdziwego bycia jest niejawna, to znaczy, że kwestionuje się nie tylko własność, ale także możliwości i potencjał ludzi własność zdobywających i własnością zarządzających, a więc ich siłę, przemyślność, spryt i inteligencję. Kwestionuje się posiadanie w ogóle, po to, by własność podporządkować hierarchii i uczynić z niej zasób do wynagradzania tych, którzy wyczuwają najdelikatniejsze drgnienia koniunktur w tej hierarchii, czyli dla najwierniejszych, najbardziej ambitnych, uczących się na pamięć regulaminów i gotowych do największych poświęceń w imię pełni bycia. Tą zaś jest – co było do okazania – spychanie bliźnich w przepaść. Nie można bowiem inaczej zaznaczyć swojej egzystencji w strukturze pionowej, gdzie awans jest wszystkim. Nie można też w bardziej wyrazisty sposób zaprzeczyć równości i temu co nazywamy demokracją niż wykrzykując głośno – wolę być!
To co tu opisałem wydaje się być pułapką na młodocianych, ale w rzeczywistości jest to pułapka na wszystkich, albowiem jej konstrukcja zewnętrzna może być nieco bardziej kusząca dla osób dojrzałych, choć mechanizm pozostanie ten sam. Dlatego zawsze musimy opowiadać się po stronie własności i dostępu do niej, a także nieskrępowanego korzystania z dobrodziejstw posiadania majątku. Tylko to bowiem gwarantuje nam bezpieczeństwo.
Struktury gwarantujące pełnię bycia bywają często karykaturyzowane, tak w wymiarze grupowym, jak i indywidualnym. To znaczy opisuje się je tak, żeby każdy średnio sprawnie myślący człowiek wiedział, że są one niepoważne, albo wręcz nie istnieją, bądź by problem być sprowadzał się do kabotyńskich występów jakiegoś pajaca. Niektóre z tych przypadków to działania celowe, które służą do tego, by istnienie bycia o którym poinformował nas dawno temu pan Mistewicz ukryć przed oczami bliźnich.
Podajmy przykłady. Na początek niech będzie to masoneria i badania nad nią prowadzone przez pana Krajskiego, który twierdzi, że finałem awansów masońskich jest przejścia na islam. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że do konwersji na islam potrzeba dwóch świadków wyznania muzułmańskiego, w obecności których wypowiada się sakramentalną formułę, wywody pana Krajskiego zaczynają prezentować się dziwnie. Nie tracą jednak swojej uwodzicielskiej mocy. Bo każdy wie, że struktury tajne istnieją, a także chce poznać wokół jakich jakości się organizują i co to znaczy być masonem.
Jeśli idzie o karykaturalną manifestację bycia w wymiarze indywidualnym, niech za przykład posłuży nam redaktor Durczok. Jak pamiętamy przypierniczał on po autostradzie pijany, z dużą prędkością, a kiedy go zatrzymano, wysiadł z auta i zaczął wywijać grabiami manifestując swoją indywidualność i styl. Później zaś okazało się, że redaktor Durczok, składał jakieś fałszywe podpisy pod umowami, bo nie zrozumiał zupełnie, że hierarchia, w której tkwi cofnęła mu uwierzytelnienia i nie może on już w niej być. Prostodusznie więc, nie rozumiejąc istoty problemu próbował się samowolnie przerzucić na manie. Tu jednak okazało się, że posiadanie poza hierarchią, gdzie on był przez całe życie, oznacza jednak trochę co innego niż mu się zdawało. I dziś, żeby wreszcie powrócić do bycia w całej pełni redaktor Durczok ogłosił, że jest alkoholikiem. Co za, prawda, niespodzianka. Bez tej deklaracji ani my, ani sąd, ani nikt w ogóle nie zorientowałby się kim jest redaktor Durczok. Musimy jednak wziąć pod uwagę jeszcze jeden aspekt. On przyznał się do pijaństwa, po to, by odwrócić uwagę od jeszcze jednego aspektu bycia w całej pełni i okazałości, jaki podsuwała mu jego hierarchia – od narkotyków. Lepiej być bowiem – dla ludzi spoza hierarchii – pijakiem niż ćpunem. To zawsze lepiej wygląda i zawsze znajdzie się grupa osób, która pijakowi okaże współczucie. Ćpun, szczególnie wpływowy, opowiadający często o swoich dochodach nie znajdzie zrozumienia u nikogo. On jest dla siebie tylko, a czym charakteryzuje się bycie dla siebie powiedziałem już na początku. Mogę jednak powtórzyć – być w samotności to wprost kwestionować swoje istnienie, którego nie można porównać z żadnym innym. Dlatego właśnie redaktor Durczok, rzutem na taśmę, przyłączył się do grona wesołków, birbantów i osób nachalnie towarzyskich, zwanych też niekiedy nałogowymi alkoholikami. Dziękuję bardzo za uwagę.
Ilustracja © Digitale Scriptor (DeS) ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz