OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Czy Katarzyna Bonda ma romans z szympansem? Mogło być gorzej – rewolucja i inteligencja / rewolucja i produkcja / radziwiłłowska polityka Łukaszenki

Rewolucja i inteligencja


Miało być trochę o czym innym, ale trudno. Tak zwana inteligencja jest produktem rewolucji. Im bardziej inteligencja temu zaprzecza tym wyraźniej to widać. Kim bowiem jest grupa zwana inteligencją? To ludzie bez własności, którzy pozostając na pensji mają reklamować władzę. To zaś można robić zarówno przez afirmację jak i przez kontestację. Wielokrotnie przywoływano tu przykład Urbana bawiącego się wesoło na występach Jana Pietrzaka. Inteligencja ma specjalne zadania i, co najważniejsze nie jest jednolita. Jest rozwarstwiona. Ma jednak jedną cechę charakterystyczną – udając arystokrację nie może się multiplikować, a więc się demaskuje. Dlaczego nie może się multiplikować? Bo ilość etatów jest ograniczona. I dlatego rewolucja nie może trwać wiecznie. Musi się przeobrazić w coś innego, w demokrację, na przykład. Po to, by część rewolucyjnych oprawców, którym ręce zmęczyły się już od bicia ludzi, mogła zająć się biznesem. Tym samym biznesem zajmować musi się część inteligencji, dla której zabrakło etatów. I w ten sposób powstaje mityczna klasa średnia. Ona została zapowiedziana zanim się narodziła, a jej funkcja opisana w prasie ekonomicznej lat dziewięćdziesiątych była całkiem zafałszowana. Stanowiła jednak jeden z inteligenckich mitów.

Niesłychanie trudno jest występować przeciwko inteligencji i wskazywać na jej niechlubną funkcję, albowiem to z miejsca dewastuje aspiracje ludzi młodych, którzy mają wiele obaw przez wejściem w dorosłość i potrzebują kogoś, kto łagodnie i bez bólu ich w tę dorosłość wprowadzi. No, ale tego nie uczynią wykładowcy na uczelniach przedstawiający siebie samych jako reprezentantów inteligencji, bo oni mają tylko werbować studentów, albo mącić im w głowach. Nic więcej. Nie pomogą im, przeciwnie, na zlecenie tak zwanej „góry”, albo z wrodzonej złośliwości sprowadzą na tę biedną młodzież jakieś cholerne kłopoty.

Inteligencja lubi opowiadać o własnej martyrologii i podkreślać tradycję łączącą ją z przeszłymi pokoleniami dobrych rewolucjonistów, którzy nieśli między lud kaganek oświaty. To jest oszustwo. Wiem to z całą pewnością, albowiem kończąc projekt Socjalizm i śmierć z miejsca zacząłem myśleć o nowym projekcie, w którym znalazłby się wątki socjalistyczne jeszcze nie wykorzystane. I ponownie sięgnąłem do wspomnień Wincentego Jastrzębskiego. Określenie ich słowem demaskatorskie to jest eufemizm. Pomijam, cytowany w II tomie socjalizmu, opis komfortowych warunków panujących w twierdzy Szlisserburskiej, gdzie skazańcy mieli ogródki kwietne i warzywne, chodzili na spacery, a obiady przynosił im ordynans z miasta, jeśli nie smakowały im te przyrządzane na miejscu. Kiedy szli na Syberię, przez dwa tygodnie musieli siedzieć w zawszonym, irkuckim więzieniu etapowym. Całe dwa tygodnie. Było naprawdę ciężko. Potem zaś ruszali do miejsce, które miało stać się ich domem. W czasie drogi dostawali jedzenie, z praniem było trochę gorzej, ale każdy skazaniec otrzymywał od carskiego ciemiężcy wynagrodzenie w wysokości 9 kopiejek. Dziennie. Mógł je wydawać na co chciał. W filmie Młody Piłsudski, pokazują co prawda, że pieniądze skazańcom kradli chińscy bandyci, ale to nie może być prawda, bo pod Irkuckiem, gdzie był Jastrzębski nie było żadnych chińskich bandytów. Były za to kryte tarcicą, przestronne chaty Sybiraków, gdzie można było przenocować i zjeść gar tłustej, mięsnej zupy zwanej szczi za10 kopiejek. Jak ktoś się opędzał kijem od chińskich bandytów i nie wydawał po drodze na papierosy i wódkę, po 11 dniach miał już całego rubla. No i mógł negocjować różne transakcje z miejscowymi. Często było tak – ale Jastrzębski pisze, i to go demaskuje jako inteligenta propagandystę, że plotki takie rozsiewali jedynie kryminaliści – że przed chatami przy trakcie, którymi zesłańcy szli do miejsc osiedlenia stawali młodzi chłopcy i wołali – Wujku, zachodź do nas nocować! Dostaniesz chleba i szczi, a moja mama będzie z tobą spała. Jak będzie za stara, prześpi się z tobą moja siostra, zachodź wujku! A jak nie lubisz kobiet, to możesz liczyć na mnie…

Jastrzębski pisze, że to nieprawda, ale my wiemy, że to prawda i jego zapewnienia budzą w nas tylko szyderstwo. Chce bowiem Jastrzębski przekonać czytelnika, że lud prosty jest czysty, szlachetny i niezepsuty. To zaś, jak wszyscy wiedzą, jest jeden z najważniejszych inteligenckich mitów.

To nie jest jednak najgorsze w tych wspomnieniach. Wincenty Jastrzębski pisze wprost, że Syberia była eksploatowana przez pewien szczególny rodzaj spółek. Tworzyła je rodzina panująca i kapitał brytyjski. Każdy inny miał na Syberii znaczenie marginalne. I teraz uwaga – kiedy wybuchła rewolucja, okazało się, że komórki bolszewickie znajdują się w każdej w zasadzie miejscowości, gdzie są pieniądze brytyjskie i brytyjski sprzęt górniczy. No i natychmiast je bolszewicy przejmowali. W imieniu tego niezepsutego ludu rzecz jasna. Napisałem – kiedy wybuchła rewolucja – ale mam na myśli rewolucję lutową. Lenin jest jeszcze w Szwajcarii, rządzi Kiereński, w Dumie zasiadają eserowcy, kadeci, mieńszewicy i garstka bolszewików, nic nie wiadomo. Do października kawał czasu, a czerwoni już przejmują sprzęt i kapitał. Jak się zorganizowali? Kto im w tym pomógł?

Najciekawszy jest opis ciężkiej pracy w miejscu zesłania. Był to załadunek workami mąki kryp kursujących po Lenie. 14 ludzi nosiło, dwóch rozkładało worki na krypie, a dwóch pakowało je tragarzom na plecy. Worek warzył 80 kg. Dużo. Ja bym nie dał rady. No, ale – na śniadanie ćwierć kilo boczku, pół chleba, dzbanek herbaty. Potem dwa kolejne posiłki. Co pół godziny kierownik woła – czas na papierosa! I wszyscy stają. Zarobki rewelacyjne. Potem przychodzi zima. Jak ktoś ma fach w ręku, a najbardziej poszukiwany był fach metalowca, chodzi po wsiach i robi drobne naprawy. Ruble sypią się jak gruszki do czapki. Żyć nie umierać. Nikt nie chce wyjeżdżać z Syberii, a co bystrzejsi Sybiracy myślą o secesji prowincji. To się jednak nie uda, bo wtedy rewolucja straciła by sens. Jastrzębski postanawia jednak wyjechać, bo tęskni za działalnością wywrotową. Nie może tego jednak zrobić legalnie. Idzie więc do jednej z partyjnych komórek, do eserowców chyba i ci wystawiają mu fałszywy paszport na fałszywe nazwisko. Normalnie. Syberia, zamarznięta Lena, tajga, niedźwiedzie, niezepsuty lud w chatach krytych tarcicą, a on mówi – nudzi mi się towarzysze, chcę do miasta. Oni na to – nie denerwujcie się towarzyszu Jastrzębski, glac plac i za dwa tygodnie paszport będzie gotowy. I rzeczywiście był. Jastrzębski wraz z żoną, którą ukradł jakiemuś innemu zesłańcowi i jej dwuletnią córeczką wsiada w pociąg z tym fałszywym paszportem i nie zwracając uwagi na policjantów kręcących się po peronach, na kozaków wracających z przepustek i na żandarmów tropiących dezerterów, jedzie do Piotrogrodu. W międzyczasie wybucha rewolucja lutowa i fałszywy paszport nie jest mu już potrzebny, albowiem wszyscy zesłańcy są wolni. No i cóż się dzieje? Jastrzębski w tym Piotrogrodzie idzie do specjalnej komórki, która ma pomagać wracającym z Sybiru skazańcom. Nikogo tam nie ma, bo w Rosji, a szczególnie na Syberii ludzie nauczeni byli radzić sobie sami. Siedzą tam jakieś dwie wariatki gotowe poświęcić wszystko byle tylko ulżyć niedoli biednych zesłańców i z miejsca właściwie proponują Jastrzębskiemu wyjazd do sanatorium w Eupatorii, finansowany przez republikę burżuazyjną. On jednak odmawia, albowiem chce zająć się działalnością rewolucyjną, do której czuje smykałkę. Najpierw jednak szuka pracy. I znajduje ją w fabryce znanej jako Arsenał Piotra Wielkiego. Jest tokarzem i na próbę stawiają go przy tokarce. No, ale – co za pech – jest to świeżo zakupiona przez burżuazyjny rząd tokarka amerykańska, z mnóstwem funkcji, których Jastrzębski nie rozumie. Całe szczęście robotnicy z sąsiednich stanowisk pomagają mu i doradzają, Jastrzębski zaś robi nam typowo inteligencki wykład o postawie robotnika uświadomionego klasowo i takiego, co to myśli tylko o sobie i swoich zarobkach. Pisze mianowicie tak – robotnik zatrudniony w zakładach burżuazyjnych jest egoistą i myśli tylko o tym, jak utopić w łyżce wody praktykanta, który może być dla niego konkurencją. Dlatego nie pomoże i nie doradzi nowemu, prędzej pójdzie go zakapować do majstra. Nie ma żadnej solidarności pomiędzy robotnikami w systemie burżuazyjnym. Ta rodzi się dopiero w socjalizmie. Widzimy już co jest szyte ale nie do końca. Kiereński, kiedy już bolszewicy przejęli ten carski i brytyjskich kapitał na Syberii, dostał propozycję zakupu wielkiej ilości amerykańskich maszyn. Do ich obsługi przeszkolono ludzi, którzy mieli za zadanie szkolić innych, bo jeśliby tego nie zrobili maszyny mogłyby ulec uszkodzeniu i to byłaby wielka strata. Nie miało to nic wspólnego z moralnością, psychologią, czy czymś podobnym, był to wynik podpisania różnych zobowiązań na dość wysokim szczeblu. Jastrzębski zaś struga wariata, bo potrzeba mu uzasadnień dla bolszewickiego przewrotu. No i znajduje je w postawie robotnika. Jak realnie bolszewicy uzasadnili konieczność swojego przewrotu? Potrzebowali przecież jakichś gwarancji, jak każda organizacja polityczna. W mojej ocenie bardzo prosto – powiedzieli Amerykanom, że obniżą koszta produkcji i wydobycia tak drastycznie, że wszystkie surowce będą na rynkach światowych za pół darmo. A do tego będą kupować drogie maszyny z amerykańskich fabryk, w dodatku masowo. I tak się stało. Do ukrycia tego faktu, potrzebowali inteligencji. Ta zaś, jak już to zostało powiedziane, nie jest jednolita. Ci, którzy widząc metodę bolszewicką nie mieli wątpliwości znaleźli się w komitetach partyjnych. Ci zaś, którzy wskazywali na niezgodność tej metody z doktryną znaleźli się nad Morzem Białym. Kolejne zaś pokolenia inteligencji już wiedziały co się święci i wiedziały co mówić w domu, a co na podwórku. I tak do momentu, aż się okazało, że nie można w nieskończoność produkować etatów, bo system staje się niewydolny. A do tego tanie wydobycie i produkcja nie napędzają już światowej gospodarki, ta bowiem weszła w fazę takiego technologicznego zaawansowania, że koniecznie trzeba coś zmienić. Na początek zaś trzeba pomyśleć o tym, co zrobić z nowymi technologami i sprzedażą, którą one generują. I tak narodziła się demokracja w wydaniu, które znamy. Jutro temat rewolucji będzie kontynuowany.

Przypominam, że na konferencję w Kazimierzu można się zapisywać do 16 marca. Od piątku do niedzieli zaś jestem na targach w Poznaniu. Jak ktoś chce mi pomóc przy rozładunku, niech stawi się przed pawilonem nr 7 przy ul. Śniadeckich.



Rewolucja i produkcja


Kiedy upadał komunizm, lub jeśli kto woli, kiedy przekształcał się w demokrację, tu i ówdzie dawało się słyszeć zdanie – Lenin używał kilku prostych jak cepy pojęć i na nich budował swoją doktrynę. Oznaczało to, że człowiek dokonujący tej demaskacji, uważa iż zakończył się czas prostego tłumaczenia okoliczności życia mas i trzeba wprowadzić do tych gawęd jakieś subtelniejsze rozróżnienia. Nie wiadomo właściwie dlaczego? Chyba po to, żeby ukryć grabież majątku państwowego i różne przekręty i jeszcze raz pokazać ludziom, jacy są głupi, beznadziejnie łatwowierni i jak prosto się nimi manipuluje. Rewolucja, przypomnę, jeśli idzie o zakresy objęte pojęciami subtelnymi, to zamiana hierarchii jawnej na tajną. Ta ostatnia reprezentowana jest w świecie widzialnym przez sekretariat, czyli miejsce, gdzie spotykają się problemy i decyzje. Człowiek zaś sprawujący pieczę nad rozwiązywaniem problemów to pierwszy sekretarz, który tym różni się od cesarza, że ma dostęp do wszystkich informacji. Sekretariat zastępuje dwór, tyle, że zamiast widzialnych atrybutów władzy wyposażony jest w kody dostępu i hasła.

Jeśli idzie o obszar zjawisk obsługiwanych przez te mityczne pojęcia jak cepy, to tam rewolucja jest po prostu innym sposobem zarządzania produkcją. Tak się bowiem składa, że ludzkość od zarania dziejów zmaga się z kilkoma tylko problemami, co zauważył słusznie towarzysz Lenin, a najważniejszym z nich jest organizacja produkcji. Ja zaś jeszcze bym to uściślił. Najważniejszym z nich jest organizacja produkcji tekstyliów.

Rewolucja postuluję wyższość produkcji masowej nad zindywidualizowaną. I szuka wszelkich możliwych pretekstów, by uzasadnić konieczność masowej produkcji. Wbrew jednak temu co twierdzą rewolucjoniści, żadnego postępu nie ma, rozwój technologii zaś służy wyłącznie do manipulowania wynikami produkcji i ma w istocie znaczenie ideologiczne, a czasem religijne. A zatem ludzie żyjący przez dziesięciolecia w świecie masowej produkcji, niejako z natury zaczynają domagać się produkcji zindywidualizowanej. Oryginalnej po prostu, albowiem chcą poczuć się inaczej niż reszta. Ta reszta, żeby w ogóle wytrzymać ze sobą i konsumować masówkę, musi posługiwać się pojęciem wybraństwa. Skąd się ono bierze, nie muszę nikomu tłumaczyć. Chcę tylko wskazać na ważny moment, oto doszliśmy do punktu kulminacyjnego – żeby utrzymać masową produkcję, trzeba wywrócić na nice doktrynę wybraństwa. I drugi moment – produkcja zindywidualizowana, oryginalna, a jednocześnie dostępna wielu ludziom, to jest wymysł świata chrześcijańskiego. I, jak podejrzewam, żadnego innego. Doktryna ustawiająca wszystkich na równi wobec Boga pozwala na różne brewerie dotyczące zachowania i stroju, na które nie mogą sobie pozwolić ortodoksi innych wyznań, albowiem ich doktryna jest przykrywką produkcji masowej. A co za tym idzie – taniej. No i, co mam nadzieję, oczywiste, wykluczającej indywidualne wybory.

Z tego rodzą się następujące kłopoty: rewolucja mówi – nie produkujmy drogich i fikuśnych ubrań, bo one powodują, że sporo dobrego materiału wymyka się spod kontroli, tworzą się enklawy wybrańców, którzy, doskonaląc się w swoich specjalnościach, obniżają koszta produkcji drogich tkanin i ubrań, a w ten sposób negują sens taniochy, którą produkuje się za darmo i sprzedaje z zyskiem równym 3000 procent. Tego być nie może. Twierdzę iż, z rozciągnięciem na inne branże, rewolucja zawsze zaczyna się od takiej konstatacji. W krańcowym uproszczeniu – rewolucja to podporządkowanie całkowite producenta pośrednikowi. Przy czym producent dyscyplinowany jest przez zideologizowany sekretariat. Kontrrewolucja to podporządkowanie teoretyczne, a w istocie zmowa, producenta z właścicielem dóbr lub nieruchomości. Zanim pośrednicy dokonali całkowitego podporządkowania producentów, próbowali zawiązywać z nimi różne zmowy. Ponieważ technologie transportowe były w owych czasach mocno niedorozwinięte, nie mogło dość do całkowitego podporządkowania, a zmowy miały charakter lokalny i często brali w nich udział lokalni właściciele, na przykład książęta. Zawsze, po chwilowej prosperity, kończyło się to dla nich źle. Żeby wyjść z takiej pułapki, musieli się zwykle ukorzyć przed hierarchią i papieżem. Najistotniejszym celem rewolucji, było jest i będzie unieważnienie autorytetu Ojca Świętego. I małe ma znaczenie fakt, czy odbywa się to poprzez władzę cesarską, rewolucyjną czy przez najazd muzułmański. Unieważnienie władzy papieża, co w mojej ocenie oznacza po prostu unieważnienie rozbudowanej hierarchii i indywidualnych upodobań, powoduje, że cała produkcja, ze szczególnym wskazaniem na tekstylia zostaje podporządkowana pośrednikowi, a wszyscy muszą ubierać się tak samo. Umasowiona produkcja zaś wymaga obozów pracy, co mam nadzieję, jest oczywiste. Nie ma bowiem kosztów, których nie dałoby się obniżać w nieskończoność. Do tego między innymi służą takie narzędzia pozyskania dóbr, jak rabunek i operacja bankowe wpędzające miliony ludzi w nędzę.

Przedostatnim etapem triumfu rewolucji jest umasowienie sztuki. Odebranie jej atrybutów niezwykłości i wciskanie śmieci z podpisami bęcwałów, za miliony dolarów. Nie jest to jednak ostatni etap rewolucji, bo tym będzie niszczenie zbiorów, które przeszkadzają na gruncie ideologicznym zatriumfować postępowi, a także ukrywanie w tajnych depozytach tych, które takiego zagrożenia nie niosą. Już to było wielokrotnie ćwiczone lokalnie, ale będzie powtórka na skalę globalną, o jakiej się żadnemu historykowi sztuki nie śniło.

Ktoś powie, że to nieprawda, albowiem dziś, w epoce post rewolucyjnej mamy przecież ciekawe wzory ubrań i one są wyrazem indywidualnych upodobań. Jasne, mamy też markowe ciuchy, niczym nie różniące się od innych, które są sześć razy droższe. Jeśli się komuś wydaje, że to jest kontrrewolucja, ten się niestety pomylił. To jest zmowa, po pierwsze, a po drugie ideologiczne złudzenie. Rewolucja produkuje masowo, ale daje tej masówce inne uzasadnienia ideologiczne, które stwarzają złudzenie produkcji zindywidualizowanej. Jeśli ktoś nie wierzy, niech spróbuje założyć szwalnię i przebić się na rynku z ciekawymi ciuchami. To jest oczywiście możliwe, ale będzie to ciągle ta sama masówka, powielająca wzory dostępne wszędzie. Z tym, że sprzedawana na lokalnych rynkach. No i utrzymanie się na tym rynku jest bardzo ciężkie.

Co przed nami? Myślę, że zatrzymanie dynamiki rozwoju technologii i takie przeorganizowanie produkcji i życia mas, by znów można było powrócić do dobrych, rewolucyjnych wzorów, opartych na odwróconej doktrynie wybraństwa. Ta zaś mówi – jesteś biedny, śmierdzisz i nie stać cię na nic, pijesz tani alkohol, albo twoja doktryna w ogóle zabrania picia? To znaczy, że jesteś wybrańcem i cały świat musi przed tobą klękać. Żeby ów hołd wymusić, potrzeba ci kilku rzeczy – masowo produkowanego munduru niskiej jakości, masowo produkowanej broni niskiej jakości i masowej organizacji bojówek. Tylko dzięki temu równość i wybraństwo, idąc ręka w rękę, mogą zatriumfować nad pychą wyrażoną przez dziwaczne upodobania i drogie stroje i standardy moralne dalekie od rewolucyjnych. Nikt, nie może się wywyższać. Rewolucja musi z tym skończyć. W imię powszechnego szczęścia i w imię obniżenia kosztów produkcji, rzecz oczywista.

Spróbujmy jeszcze na koniec podać prostą i demaskatorską definicję postępu. Otóż postęp w rozumieniu rewolucyjnym to unieważnianie zmian powodowanych przez technologię i podporządkowywanie technologii doktrynie. Na dziś to tyle. Dziękuję za uwagę.

Przypominam, że od piątku do niedzieli jestem na targach w Poznaniu, w czwartek 12 marca mam wykład u Karmelitów we Wrocławiu o 17.30, a w piątek – 13 marca mam tam spotkanie autorskie, na które można wejść za darmo. Za wykład trzeba zapłacić. Na konferencję w Kazimierzu zaś można się zapisywać do 16 marca.



Radziwiłłowska polityka Aleksandra Łukaszenki


Na Białorusi rozpoczęły się wspólne manewry komandosów brytyjskich i miejscowych. To jest wiadomość, która powinna postawić na baczność wszystkich ekspertów, dziennikarzy, publicystów i polityków w Polsce. Nic takiego się jednak nie dzieje, albowiem priorytetem polityki polskiej jest zachowanie status quo. To zaś oznacza po prostu dostęp określonych środowisk do określonych budżetów. Taki jest też rzeczywisty sens powiedzenia – niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna. Mnie ten frazes nie uspokaja i Was też nie powinien.

Na tle polskich polityków, Aleksander Łukaszenka wyrasta na prawdziwego męża stanu. Jest to człowiek dojrzały, poważny i odważny. To znaczy, że nie boi się powiedzieć Putinowi co myśli o współpracy z nim, choć przecież dobrze wie, co to jest nowiczok. Czy on jest taki odważny z natury? Być może, ale ja przypuszczam raczej, że od dawna ma jakieś gwarancje i te gwarancje powodują, że monsieur Putą, gada z nim bardzo spokojnie, nie wywija rękami i nie tupie, nie mówi też nic o terrorystach i chwytaniu ich w pułapkę zastawioną w ubikacji. Jest grzeczny. Musi taki być, albowiem ciężar polityki europejskiej na naszych oczach przesuwa się na wschód i będzie się teraz znajdował na obszarze dawnych kresów Rzeczpospolitej, czyli na terenie Białorusi, zwanej niegdyś Wielkim Księstwem Litewskim i zachodniej Ukrainy. Jaka rola przypadnie w owym przesuwaniu politycznych płyt tektonicznych nam? To już zależy od naszych polityków. Ja zaś nie sądzę, by ktokolwiek używał dziś w Polsce, do opisu zdarzeń politycznych innych, formuł niż „kasa misiu, kasa”, albo „śmierć wrogom ojczyzny”. To zaś oznacza, że polscy politycy wykonają bez najmniejsze zastanowienia się, każde płynące z Londynu czy Waszyngtonu polecenie, nawet najgłupsze, albowiem ich celem jest zachowanie status quo. W przeciwieństwie do Aleksandra Łukaszenki, który jest z czynnymi na terenie jego kraju organizacjami zrośnięty, a także zrośnięty jest z miejscowym ludem, nasi traktują lud i organizacje, jako pretekst do osiągania korzyści osobistych. Tak samo traktują tradycję, administrację i wszystkie zasoby kraju. Jest to wprost wynikiem ich psychicznych ograniczeń i łapczywości na dobra doczesne i różne, przez nikogo nie traktowane serio jakości, takie jak na przykład praca dziecka za granicą. To może imponować jakiejś mentalnej prowincji i nikomu więcej. I fakt ów daje się zauważyć gołym okiem.

Aleksander Łukaszenka prowadzi politykę radziwiłłowską, to znaczy dąży do uniezależnienia się Wielkiego Księstwa Litewskiego od Moskwy, tak jak kiedyś Radziwiłłowie dążyli do uniezależnienia go od Rzeczpospolitej. Oni stawiali na Szweda i jego protektora czyli Francuza, a także na banki niderlandzkie, on zaś stawia po prostu na Londyn, który – wyszedłszy z Unii – zaczyna prowadzić taką samą politykę jak prowadził w XVI o XVII wieku. Ta polityka jest wymierzona w Moskwę i prowadzi – w pierwszym etapie – do wypchnięcia Moskwy i Niemców z basenu Morza Bałtyckiego. Następnie zaś do przejęcia złóż leżących w pobliżu tego morza. I zapewne chodzi tu o mityczne ziemie metali rzadkich zalegające na Suwalszczyźnie, które będą z Polski wywożone przez Elbląg i mierzeję. Przypomnę, że Elbląg to tradycyjna enklawa brytyjska na wschodzie. Polityka Londynu jest póki co skorelowana z polityką Wielkiego Szatana, ale jak będzie później, czas pokaże. Nie musi być wcale słodko i różowo.

Teraz będzie przerywnik. Kiedy w Polsce ktoś mówi, że będą stąd wywozić jakieś surowce, od razu zaczyna tupać przy tym i wołać, że to zdrada i trzeba temu zapobiec, a najlepiej zasypać mierzeję i zamknąć granicę. Wtedy będzie można, korzystając ze złóż rodzimych zbudować prawdziwą potęgę i zająć się prawdziwą polityką. Tak myślą, rzecz jasna prawdziwi patrioci. Są nawet tacy, którzy w internecie opowiadają anegdoty o tym, jak to rząd chiński wykupuje stare akademickie podręczniki, gdzie opisane są technologie stosowane w przemyśle ciężkim i gromadzi to, a potem każe stosować w produkcji. My zaś skazani jesteśmy na zagładę, albowiem nie mamy żadnego pomysłu na siebie i za bezcen pozbywamy się wiedzy wartej krocie. To jest niestety myślenie idioty. Jeśli ktoś nie rozumie, wyjaśniam dlaczego. Tak, jak to już kiedyś ustaliliśmy, państwa służą do tego, by przerzucać koszta wojny i koszta rozbudowy infrastruktury, a także koszta eksperymentów gospodarczych na lokalne plemiona. Jeśli gdzieś są jakieś złoża musi być organizacja lokalna, którą się nimi zaopiekuje. Tę zaś wyznaczają gracze globalni. Ta opieka może polegać na ich eksploatacji, albo na przemilczeniu ich istnienia. Żeby w ogóle ruszyć cokolwiek leżącego w ziemi, albo zacząć budować fabryki, musi być kredyt, a ten musi ktoś wziąć. Najlepiej by była to godna zaufania, hierarchiczna i zdyscyplinowana organizacja, która – jeśli idzie o realizację celów statutowych – nie ma żadnych wahań, taka jak, na przykład NSDAP. Szefowie ten organizacji zwykle nie rozumieją, że ich rola jest chwilowa, że muszą zniknąć. Funkcja zaś jaką przyjęli obejmuje tylko rozpętanie wojny i zdewastowania dużych obszarów. Wtedy bowiem okazuje się jak intensywnie można eksploatować złoża i jakie technologie można przy tym zastosować. Wypadki takie możemy określić mianem – eksperyment w czasie jednostajnie przyspieszonym.

Czy Putin zdaje sobie sprawę z takich zależności? Przypuszczam, że tak. Dlatego nie wymachuje grabiami, nie ustawia pułków przy granicy i nie dokonuje żadnych akcji, które mogłyby jakiemuś bankierowi podsunąć pomysł – a może by jemu kredyt dać? Na rozwój infrastruktury na przykład? Żyje za swoje i jeszcze o tym opowiada.

Wie to także Aleksander Łukaszenka i dlatego zaprasza do siebie brytyjskich komandosów. Za rok – bardziej już ośmielony – zaprosi dywizję czołgów i ona już tam zostanie. Jest on bowiem politykiem z prawdziwego zdarzenia, a to oznacza, że rozumie nie tylko własne ograniczenia, ale także ograniczenia swoich przeciwników i sojuszników. Czy nasi to rozumieją? Nie. Oni nawet nie używają słowa ograniczenie. Oni mówią – sky is the limit – bo ktoś im ten bon mot podsunął i powiedział, że tak jest naprawdę.

Inny rodzaj naszych uważa, że rolą polityka jest ochrona złóż i rozbudowa infrastruktury, która da pracę ludziom i zapewni krajowi dostatek. Nie wiem co powiedzieć, kiedy słyszę takie deklaracje. Pracę ludziom daje się zwykle po to, by można ich było łatwiej zwerbować z fabryki do wojska. To jest w mojej ocenie istotny cel industrializacji, a gwałtowna rozbudowa przemysłu i wdrażanie nowych technologii zawsze poprzedza wojnę i dewastację. Poza tym, żeby zrobić coś ze złożami leżącymi na terenie kraju, którego mieszkańcy posiadają jakieś ambicje polityczne, trzeba mieć organizację, która będzie wiarygodna dla banków. Taką jak NSDAP na przykład, albo Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego. W Polsce takiej organizacji nie ma i nie będzie. Ona może powstać, z inspiracji sił globalnych, na terenie dawnej Rzeczpospolitej. Sama Polska to za mało. Jeśli ktoś zaś oburza się na to, że przekopią mierzeję i będą coś tamtędy wywozić, niech sobie naleje zimnej wody do miski i w niej kucnie. To mu dobrze zrobi.

Jakie warunki powinien spełniać skuteczny polityk naszego regionu? W mojej ocenie wystarczy jeden warunek. On nie może się wstydzić plemienia które reprezentuje. I nie może otaczać się ludźmi, którzy w się tego plemienia wstydzą. Nie może też jednak ogłaszać, że jest jedynym wyrazicielem dążeń tego plemienia. Bo takie deklaracje oznaczają tyle, że został kupiony. Skuteczny polityk nie może też myśleć kategoriami organizacji, bo wtedy zostanie potraktowany przez banki, tak jak ci, którzy zasiedli na ławach oskarżonych w Norymberdze.

Wróćmy do wspólnych manewrów brytyjsko białoruskich. Jeśli Polska nie reaguje w żaden sposób na sygnały emitowane z Białorusi, to znaczy, że nikt w tej Polsce nie jest prawdziwym politykiem. Wliczając w to Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Dudę, ale także Grzegorza Brauna i wszystkie te pomniejsze płazy.

Co w tym wszystkim jest najzabawniejsze? Moim zdaniem postawa ekspertów do spraw Niemiec. Ostatnio oglądałem w telewizji jakieś wystąpienie tych panów. Świat się kończy. Oni nie są w stanie zrozumieć, że centrum dowodzenia Europą wyprowadza się z Niemiec i będzie gdzie indziej. Oni sami zaś i ich światłe, a także zrównoważone opinie, zostaną wyrzucone na śmietnik historii. Tak się kończy wiara w system.

Przypominam, że od jutra jestem na targach w Poznaniu, w przyszłym tygodniu mam dwa wystąpienia u Karmelitów we Wrocławiu, a na konferencję do Kazimierza można zapisywać się do 16 marca.



Mogło być gorzej


Miałem zatytułować ten tekst – „Eksplozja samochodu w centrum Poznania. Jedna ofiara śmiertelna” – pomyślałem jednak, że nie ma co kusić losu. Mogło być gorzej. Zaczęło się dymić spod maski na ul. Roosvelta, na wysokości dworca. Myślałem, że się skicham ze strachu. Zadzwoniłem do Przemka, że się dymi, żeby mi było raźniej, bo stałem w korku na czerwonym świetle. No, ale co on mógł mi pomóc? Musiałem dojechać do bramy targów przynajmniej. Jakoś się udało, ale kolejka przed bramą była okropna. Jeden facet zauważył jednak, że się kopci spod maski i ustąpił mi miejsca, zjechałem na chodnik i tak go zostawiłem. Przemek od razu zadzwonił do zaprzyjaźnionego warsztatu i umówił lawetę. Nie wiedzieliśmy, o której przyjedzie, wyładowaliśmy więc książki, od razu pojawili się klienci i trochę się zeszło zanim zgłosiłem w biurze targów, że auto stoi na chodniku. Okazało się, że to teren miasta i trzeba iść do straży, żeby im o tym opowiedzieć. Przemo oczywiście poszedł i załatwił wszystko, a ja w tym czasie sprzedawałem. Okazało się, że laweta będzie dopiero wieczorem. Kiedy wyszedłem z targów, przy moim samochodzie stał wóz policyjny. Nie wyglądało to dobrze. Podszedłem do nich i powiedziałem, że to moje auto, że się zaczęło dymić i bałem się dalej nim jechać, więc nie wjechałem na parking. W szybie wystawiony był trójkąt ostrzegawczy i kartka z napisem „awaria silnika”, powinni to przecież widzieć. Powiedzieli mi, że stoją tu nie z powodu mojego auta, ale dlatego, że ochraniają wieczorne imprezy na terenie targów. Wyjaśniłem, że zaraz przyjedzie laweta i go stąd zabierzemy. Poszedłem do pokoju, czyli do tak zwanych apartamentów, bo kiedy szukałem noclegu żadnych miejsc w hotelach, w pobliżu nie było. Nigdy więcej nie wezmę czegoś takiego. Z kibla śmierdzi, lodówka chodzi jak ciągnik rolniczy, za ścianą jacyś goście drą mordy, a za oknem świeci na niebiesko ta ażurowa wieża, co jest symbolem targów poznańskich. Spać w zasadzie nie można. Zostawiłem walizki i ruszyłem na bankiet wydawców, bo w ciągu dnia nawet nie miałem czasu zjeść. Zanim tam trafiłem, dwa razy pomyliłem windę, a jak już znalazłem dobrą, zapakował się do niej cały chyba zarząd Stowarzyszenia Wydawców Polskich czy czegoś o podobnej nazwie. Na ścianie nieopodal windy zauważyłem też napis – Liga niezwykłych umysłów. Dotyczył on jednak jakiejś inne grupy, nie tego stowarzyszenia. Dobrze, że parasol nie przyjechał, bo impreza była dużo słabsza niż w zeszłym roku. Nie piłem nic co prawda, ale wino było tylko w lampkach, a nie w butelkach, jak wtedy. Nie można było wziąć sobie flaszki do stolika i jej wypić do czegoś smacznego. Jedzenie też było słabsze i, jak to się mówi, lekkie. No, ale jakoś się wreszcie najadłem. Szybko stamtąd wróciłem i wtedy zadzwonił Przemo, że laweta będzie piętnaście po ósmej. Poszedłem znów pod te targi. Policja stała tam jeszcze. Laweta przyjechała i wysiadł z niej pan Hubert ze swoim pracownikiem, wprost oderwani od jakiejś innej roboty, bo cali byli w smarach. Pan Hubert zajrzał pod maskę i powiedział, że wtryski się rozszczelniły, silnik jest zalany paliwem, a nie olejem silnikowym. Powiedział też, że to dobrze, bo naprawa będzie tańsza. Już wydawało się, że wszystko zakończy się dobrze, kiedy z auta wysiał policjant i zapytał ile waży laweta, a ile mój jeep. Zrobił się kłopot, bo rzeczywiście laweta była za lekka. No, ale co niby mieliśmy robić? Czekać pół nocy na jakiegoś innego laweciarza? Poprosiłem pana policjanta, by był tak łaskawy i pozwolił nam zabrać ten samochód z chodnika i on się zgodził. Kiedy pan Hubert siadł za kierownicę, okazało się, że z auta leje się paliwo, jak krew z bitego wieprza. Jakoś jednak wjechał na tą lawetę, ale wyciekło tyle ropy, że trzeba było ją ścierać szmatami z jezdni pod czujnym okiem policjanta. Pan Hubert wyglądał na gościa co śpi w kanale, a w domu zjawia się w porze posiłków jedynie. Coś musi być na rzeczy, bo powiedział mi, że być może uda się auto naprawić do niedzieli. Okazało się też, że ma wtryski do jeepa takiego jak mój, bo niedawno naprawiał identyczne auto z tym samym defektem i kupił dwa komplety. Nawet jeśli tego samochodu nie będzie do niedzieli, to nic. Uważam, że miałem dużo szczęścia i prowadziła mnie ręka. GPS zamiast ciągnąć mnie prosto, do ulicy Roosvelta, jak w zeszłym roku, przestał najpierw mówić i komunikował się ze mną brzdęknięciami, a potem wprowadził mnie w jakieś takie zakamarki, że dwa razy zabłądziłem. Gdybym dojechał wcześniej nie miałbym pojęcia, że mam rozszczelnione wtryski i wyjechałbym stąd w niedzielę wieczorem nieświadom tego faktu. Na pewno rozkraczyłbym się po drodze. Wtedy kłopot byłby gorszy. No i dobrze się stało, bo nawet jeśli naprawa u pana Huberta potrwa tydzień, to i tak będzie krócej niż w Grodzisku czy Warszawie.

Na targach jest posucha. Klientów jest mało, zainteresowanie książkami słabe, ale kręcą się jakieś dziwne osoby, które z całą pewnością nie mają dobrych zamiarów. Jakiś facet zrobił mi ukradkiem zdjęcie. Nie wyraziłem na to zgody, ale dobrze go zapamiętałem. Na razie jest słabo. Na szczęście Andrzej Ciborski przygotował aranżację drugiego rozdziału książki o Nienackim, tak więc mam nadzieję, że rozerwiecie się trochę w sobotni poranek.



Czy Katarzyna Bonda ma romans z szympansem?


Na początku chciałem podziękować panu Hubertowi, który całą niedzielę naprawiał mój samochód, zamiast zabrać gdzieś swoje małe dzieci i spędzić czas z rodziną. Bardzo przepraszam też za ten kłopot jego żonę.

Targi poznańskie, które się właśnie zakończyły, były najgorszymi targami w jakich brałem udział. Myślę, jednak, że organizatorzy nie ponoszą za to winy, a na pewno nie ponoszą jej w całości. Ludzie zajmujący się sprzedażą książek i moderowaniem rynku, zachowują się bowiem tak, jakby się blekotu najedli. Jakby nie docierało do nich to, co dzieje się wokół, a czytelnik był tylko jakimś bezrozumnym gnomem, który patrzy spode łba i nie wie jak przeczytać tytuł na okładce, musi jednak – bo tego wymagają obyczaje i dobry ton – kupować książki wskazywanych mu palcem autorów.

Oto trzy znamienne sytuacje.

Na bankiecie, gdzie był cały chyba zarząd Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek z prezesem na czele, doszło do sceny, w mojej ocenie gorszącej. Oto redaktor Piotr Dobrołęcki wręczył dyplom uznania właśnie prezesowi tego stowarzyszenia Rafałowi Skąpskiemu, za to, że ten przygotował do druku pamiętniki swojej babki. Wszystko odbyło się wśród uśmiechów, na oczach licznie zgromadzonych wydawców, także takich, którzy zmagają się z rynkiem i jego ograniczeniami. To jest moim zdaniem niezwykłe. Ja bym może zrozumiał tę sytuację, gdyby chodziło o pieniądze, które mogłyby w oczach zgromadzonych tam ludzi wywołać jakąś żywszą reakcję, ale to był tylko bezwartościowy świstek zadrukowanego papieru. Dwa mikrofony, organizatorka targów Zofia Strzyż, redaktor Dobrołęcki i prezes Skąpski o lasce. To była sytuacja z książki o Szwejku, bo nawet nie z Mrożka. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że zaplanowano ją jako żart. Starsi ludzie wygłupiający się przed mikrofonami nie budzą niczyjej sympatii i nie są zabawni. O czym informuję wymienionych, na wypadek, gdyby ktoś im wmawiał, że jest inaczej.

W sobotę widziałem, jak targi opuszcza, w milczeniu i bez pompy Katarzyna Bonda. Jak wiecie pani ta nie cieszy się moją sympatią, uważam ją za grafomankę i wariatkę, a czasem też za oszustkę. Kiedy jednak widziałem jak wychodzi, coś w rodzaju żalu pojawiło się w moim sercu. Zawsze byłem za miękki i nie potrafiłem się z tego nigdy wyleczyć. Katarzyna Bonda opowiada w jednym z nagrań na YT, że pisanie jest dla niej jak seks i zawsze stara się oddalić finał, przeciągając sam akt pisania. Wysłuchałem tego i odebrało mi mowę. Pomyślałem jednak, że skoro pisanie jest jak seks, to nie mam się czym martwić, bo po każdej napisanej książce, wiem, że zaraz mogę napisać drugą, co mnie raz na zawsze uwalnia od zarzutu impotencji twórczej. Oczywiście pisanie nie jest jak seks. Jest jak łupanie kamieni. Trzeba mieć dobry młotek i dużą wprawę, żeby wychodziły z tych kamieni ładne kształty. No, ale co może o tym wiedzieć Bonda, która nie umie pisać? Może, co najwyżej, w porozumieniu ze swoimi wydawcami, aranżować jakieś akcje typu romans z Remigiuszem Mrozem. Ta miłość już się, jak widać skończyła, a jej zadaniem było zwiększenie wolumenu sprzedaży, co nie nastąpiło. Szanowni wydawcy Bondy, żeby skoczyła wam sprzedaż tego śmiecia, które ciśniecie, zacierając ręce z radości, że czytelnik jest głupkiem, którego udało się wam okantować, Bonda musiałaby mieć romans z szympansem, z widokami na jakąś eskalację w dodatku. Może wtedy coś by drgnęło w tym waszym seksie. Nie wcześniej. Romans Bondy z Mrozem nie interesuje nikogo, poza jedną osobą – matką Mroza. Ona zaś nie zwiększy wam sprzedaży.

W sobotę podszedł do mnie pan Piotr Bernatowicz, dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, zwanego Zamkiem Ujazdowskim. Poznaliśmy się jeszcze kiedy pan Bernatowicz był prezesem radia Poznań. No i zaczęliśmy gawędzić. Zapytałem go kiedy zamierza zrobić porządek z tą całą bandą oszustów udających awangardowych artystów i dojących pieniądze z budżetu ministerstwa. Powiedział, że wszyscy doradzają mu, by nie robił niczego gwałtownie, ale starał się wprowadzać zmiany etapami. Wyśmiałem tę koncepcję i doradziłem mu, żeby jednak wywalił wszystkich od razu. Oni bowiem nie rozumieją słowa kompromis, a lata życia wśród wygód, przy zapewnionym bezpieczeństwie materialnym, powodują, że są do tego bezczelni, aroganccy i każdą próbę porozumienia się z nimi odbierają jako słabość. Dodałem też, że przecież i tak w końcu go zwolnią z tego stanowiska, pod jakimś błahym pretekstem, lepiej więc by odchodził w glorii i chwale człowieka bezkompromisowego niż, by odchodził jako osoba, która dała się wciągnąć w pułapkę negocjacji i została wyrzucona, bo ktoś ze środowiska napisał donos do ministra. Ten zaś się wystraszył sławnych za granicą nazwisk i ostracyzmu lokalnego środowiska.

Pan Bernatowicz powiedział, że jestem jedyną osobą, która doradza mu takie rozwiązanie. Oczywiście, że jedyną, albowiem tylko ja nie mam żadnych towarzyskich i biznesowych powiązań z ludźmi, którzy łoją kasę na rzekome artystyczne projekty. Tego mu jednak nie powiedziałem, żeby się człowiek nie zdołował. Jestem bowiem całkowicie i ostatecznie przekonany, że ci, którzy mówią panu Berantowiczowi, że trzeba zmiany przeprowadzać etapami, mają w owych zmianach jakiś interes własny lub są po prostu z tamtymi zakolegowani i lojalność wobec nich jest wartością ważniejszą niż uczciwość wobec misji, jaką ma ta placówka.

W przyszłym roku do Poznania nie pojadę. Organizatorzy muszą zrozumieć, że to targi książki to wyzwanie, któremu nie każdy sprosta. Jeśli chcą mogą oczywiście zapraszać na nie swoich znajomych, kolegów i bawić się tam dobrze, wygłaszając banały na temat rynku i samej książki – że się nie sprzedaje ambitna literatura, że książka musi być dotowana, że pisanie jest jak seks. Mogą wręczać sobie nawzajem dyplomy i proporczyki z różnymi inspirującymi sentencjami wyhaftowanymi złotem. Nie mam zamiaru na to patrzeć. Myślę, że inni wydawcy także. To już lepiej samemu wynająć lokal gdzieś w centrum i sprosić ludzi na jakieś spotkanie, ogłaszając to odpowiednio wcześniej. Ma to większy sens niż płacenie za stoisko i oglądanie znudzonych min czytelników, którzy nie chcą Bondy.

Na konferencję do Kazimierza Dolnego można zapisywać się do 16 marca. Mam też prośbę do mieszkańców Lublina wybierających się tam samochodem. Czy ktoś dobry mógłby zabrać ze sobą dr Annę Barańską i Rafała Czerniaka? Proszę o kontakt w tej sprawie na adres coryllusavellana@wp.pl W piątek 13 marca mam wieczór autorski we Wrocławiu. Będę opowiadał o Sacco di Roma.



© Gabriel Maciejewski
3-9 marca 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Klinika Języka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2