OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Sztuka i władza: interwencyjny skup żywca - czego nie rozumie nowy minister fajansów. Polityczna heroina i wróżby kuraka. Sploty: Sherlock Holmes, doktor Faust, doktor House i odwieczne dylematy Buszmenów…

Jak Sherlock Holmes zdemaskował husytów


Obejrzałem sobie kolejny odcinek serialu Elementary, polecanego mi przez moje starsze dziecko. Trafiłem ponownie na coś niezwykłego. Coś, co sobie uświadomiliśmy tu już dawno, ale co nigdy nie zostało potwierdzone jako schemat operacyjny. No i Holmes to właśnie potwierdził. Rzecz ta na pewno nie znalazła się w scenariuszu przypadkiem, a z całą pewnością została w nim wykorzystana dla potwierdzenia niezwykłych umiejętności Holmesa. Skąd ją wyciągnięto, nie jest zapewne zagadką. Opis zaprezentowany przez Holmesa dotyczy skuteczności ideologicznej grup terrorystycznych. My zaś słuchając tego opisu, widzimy, że nie tylko terrorystycznych, ale także heretyckich. Z pewnym jednak zastrzeżeniem. Opisane przez Holmesa grupy nie mają oparcia w strukturach władzy. Muszą więc tego oparcia i uzasadnienia poszukać gdzie indziej. Holmes zajmował się akurat wyjątkową skuteczną grupą hackerów, ale to nie ma znaczenia.
Schemat sukcesu i uwiarygodnienia jest następujący. Zarząd grupy terrorystyczno-heretyckiej kreuje głównego ideologa, który może mieć do pomocy asystenta. Główny ideolog głosi bardzo kontrowersyjne tezy, burzące porządek tego świata, a na pewno jego spory kawałek. Wtedy egzekutywa, w tajemnicy przed ideologiem, wysyła go na jakieś negocjacje. Na przykład na sobór w Konstancji. To jest wprost skazanie na śmierć i działanie celowe. Wszyscy wiedzą, że potrzebna jest ofiara, która musi zostać złożona w sposób rytualny. Ofiara umacnia wiarę prostaczków, którzy postrzegają w egzekutywie nadzieję na lepsze życie. Ona umacnia nie tylko wiarę, ale daje uzasadnienie dla dalszych poczynań napędzanych wściekłością. Odpowiedzialność za zamordowanie głównego ideologa spada na wrogów organizacji. Teraz już nic jej nie zatrzyma, albowiem organizacja, uzbrojona od dawna i oczekująca na sygnał, zyskała uzasadnienie i motyw do działania. Nie musi się już oglądać na nic. Jej przeciwnicy, którzy ni cholery z tego nie rozumieją, wysyłają przeciwko niej wojsko. Nie wiedzą, że ich armia została już dawno rozpracowana pod względem taktycznym i nie ma mowy, by mogła rywalizować z armią organizacji. Ta bowiem jest sprawniejsza, nowocześniejsza, ma lepszy PR i większe budżety. W dodatku – poprzez ciągłe przypominanie o ofierze – jest łatwo odnawialna. Poprzez zaś nowatorską taktykę, narażona na mniejsze straty.

Ktoś jednak wpada na pomysł – i o tym także mówi Holmes – żeby w organizacji utworzyć grupę ortodoksyjną. To jest motyw stały i największe niebezpieczeństwo. Grupa ortodoksyjna często tworzy się sama, ale częściej jest inspirowana przez ludzi, którzy robili w tej Konstancji wszystko, by Husa nie spalić, a tym samym nie doprowadzić do katastrofy, ale poprzez całkowite niezrozumienie schematu operacyjnego, przez czynniki decyzyjne, zostali przegłosowani. Grupa ortodoksyjna musi ponieść karę, musi być zlikwidowana bezwzględnie, tak jak główny ideolog, ale tym razem przez „swoich”. No i Jan Żiżka z Trocnowa jedzie na południe Czech, żeby rozprawić się z Adamitami, którzy ulepszyli husytyzm w ten sposób, że dokonywać zaczęli rabunku nago, bez gaci całkiem, tylko z bronią, w samych hełmach. Trudno dziś dociec, czy ludzie ci zostali zmanipulowani przez duchownych Kościoła Katolickiego, chcących w ten sposób zademonstrować światu, na czym w istocie polega doktryna Husa – na rabowaniu bez gaci – czy też pan Houska (po czesku Gąska, a Hus to Gęś) sam zredukował na własną zgubę tę doktrynę. Rzecz nadaje się do studiów i rozważań. Ja się skończyło wszyscy wiemy, Żiżka kazał wyłapać prowodyrów, wsadził ich po dwóch do beczek i spalił, a popioły wsypał do rzeki. Reszta została spalona normalnie, na wolnym powietrzu. Poczynania te miały głęboki sens, albowiem pozwoliły okrzepnąć doktrynie i doprowadziły do tego, że Czechy, stały się de facto heretycką enklawą w katolickim morzu. W dodatku świetnie prosperującą. Ów schemat miał swój odprysk, po śmierci Żiżki, kiedy Prokop Wielki, położył głowę w bitwie pod Lipanami, a Jan Czapek z San ogłoszony został zdrajcą. Holmes w serialu Elementary tłumaczy na czym polega istota ekstremizmu – na posłużeniu się nim w początkowym momencie wyodrębniania się nowej grupy wpływu, potem zaś na użytkowaniu go w chwilach kryzysu. Te zaś – kryzysy – mogą być spontaniczne lub aranżowane, po to, by podnieść sprawność i ideologiczną spójność grupy. Na końcu jednak zawsze jest kompromis, albowiem chodzi o to, by uzyskać wpływ na obrót kluczowymi na danym obszarze dobrami. I nie ma znaczenia, czy jest to zboże, ropa naftowa, karpie ze stawów w południowych Czechach, czy srebro z Kutnej Hory. Cel powoływania grup ekstremistycznych, to próba przejęcia części kanałów dystrybucji. Dlaczego nie całości? Bo ideologom grupy nie chodzi o władzę nad światem, tylko nad miastem rozumianym metaforycznie, czyli nad rynkiem.

I teraz dwie kwestie. Pierwsza – ależ – powie ktoś – w ten sam sposób powstało przecież chrześcijaństwo! Czyż nie jest to ostateczna demaskacja autora tego tekstu!? No nie w ten sam sposób, bo po śmierci Jezusa nastąpiło zmartwychwstanie, a potem setki lat dzikich prześladowań jego wyznawców. Po śmierci Husa zaś, praski komitet centralny wezwał na naradę Jana Żiżkę z Trocnowa. Przewodniczący komitetu widząc, jak energicznie porusza się rycerz Żiżka uśmiechnął się najpierw, a potem rzekł – widzę towarzyszu Żiżka, że jesteście w formie.

– Nie narzekam – odpowiedział tamten

– Myślę, że już wiecie po co was tu ściągnęliśmy? – kontynuował przewodniczący

– Jasne – Żiżka wzruszył ramionami – ci durnie spalili mistrza Jana, wszystko idzie zgodnie z planem. Czołgi, to jest chciałem rzec, wozy taborowe, stoją w gotowości.

– Świetnie – przewodniczący zatarł ręce, tylko on bowiem rozumiał się nieco na sprawach wojskowych, cała reszta komitetu, to byli kupcy zbożowi, prawnicy z uniwersytetu i bankierzy – macie tu listy, rozpoczynajcie werbunek.

Żiżka spojrzał na przewodniczącego z pogardą.

– Werbunek jest już dawno zakończony, a do jego przeprowadzenia nie potrzebuję żadnych listów, wystarczy moje słowo.

Przewodniczący spoważniał, a pozostali członkowie komitetu spojrzeli nań zdziwieni. On jednak uspokoił ich pojednawczym gestem.

– Znakomicie towarzyszu Żiżka – powiedział, tak, jakby nie odczuł żadnego niepokoju. Po cichu jednak pomyślał – rycerz Żiżka jest stanowczo zbyt energiczny, jeśli nie zginie w bitwie, trzeba będzie go niebawem jakoś utrącić – potem uśmiechnął się jeszcze raz do Jana Żiżki z Trocnowa i rzekł.

– Pozostaje nam czekać, aż cesarscy ogłoszą krucjatę. Nasi ludzie już nad tym pracują. Cała ta banda kretynów zwali się niebawem na nasz teren ze swoimi drogimi końmi, zbrojami, taborami wypełnionymi furażem, złotogłowiem i wszelkim dobrem. Czy macie odpowiednią ilość rachmistrzów towarzyszu Żiżka? Ktoś to musi inwentaryzować.

– Jasne panie przewodniczący – Żiżka uniósł wymownie brew – zadbałem o wszystko.

– Skoro tak, pozostaje nam udać się na stanowiska – przewodniczący uśmiechnął się – pan pójdzie do swoich wojaków, a ja do swojego kantoru.

– Żebyś się nie zdziwił – pomyślał Żiżka i kłaniając się nisko opuścił salę audiencyjną ratusza.

Kwestia druga. Skoro jest to schemat operacyjny, to musiał być on znany na długo przed pojawieniem się Husa i musiał też być stosowany wielokrotnie. Skoro jest to schemat operacyjny, to muszą być też inne schematy operacyjne, również znane od dawna. Ktoś mi ostatnio przesłał informacje dotyczące postawy ojca świętego Piusa XII, który w roku 1939 doradzał Polakom, by przystali na żądania Hitlera. Jak wiemy ojciec święty znalazł się w pułapce i dziś uważany jest za tego papieża, który uległ faszystom. To, w świetle powyższych rozważań, nie może być prawda i szkoda, że nikt nie nakręci takiego odcinka serialu Elementary, w którym mechanizm ten zostałby zdemaskowany. Papież miał zapewne dostęp do informacji ważnych i istotnych i chciał się nimi z Polakami podzielić. Ponieważ jednak w Polsce ministrem spraw zagranicznych był pan Beck, który w swoich wspomnieniach napisał, że księża to agenci obcego państwa, Pius XII nie został właściwie zrozumiany. Dziś zaś także nie może być zrozumiany, albowiem zagłada Polski była konieczna do powstania nowej całkiem historycznej hagady. Tak jak dla umocnienia herezji w Czechach potrzebna była męczeńska śmierć Husa. Nie mamy żadnych szans na odwrócenie obowiązującej narracji, choć – co widać po serialu Elementary – zaczyna ona słabnąć i pojawiają się w niej luki. Nie traćmy więc nadziei i nie dajmy się manipulować durniom.

Jeszcze słowo na koniec – jak realnie przeciwstawić się herezji i terrorowi? Nie likwidować ideologów, ale egzekutywę, to chyba jasne. I nie wysyłać przeciwko czołgom Żiżki gości co latają bez majtek, tylko po to, by udowodnić niekonsekwencje doktryny.

Ja zaś przypominam, że w sklepie mamy jeszcze ponad 100 egzemplarzy czeskiego numeru Szkoły Nawigatorów, która ciągle jeszcze kosztuje 25 złotych za egzemplarz. Jak się zacznie wyprzedawać, podniosę cenę i będzie znów lament i pisanie suplik i postulatów typu – a może pan przeszuka piwnicę i tam się znajdą jeszcze ze dwa. Nawet jak się znajdą, to wtedy będą po 70 złotych.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-15/



Interwencyjny skup żywca… to jest, chciałem powiedzieć… książek


Zanim w ogóle przejdę do tekstu zamieszczę tu link bez komentarza

https://www.youtube.com/watch?v=voQFOMr5F3E

Teraz się pochwalę. Doznałem wczoraj kilku olśnień, które pozwolą zintensyfikować sprzedaż i posunąć w sposób znaczący prace nad książką, którą właśnie piszę. Od razu zabieram się do roboty. Ponieważ jednak musimy zwiększać sprzedaż także starymi metodami, nie mogę pozostawić bez odpowiedzi apelu intelektualistów, którzy zwrócili się do ministra kultury, żeby zarządził interwencyjny skup książek polskich wydawnictw. To jest niesamowite. Nie mogę się pozbierać po przeczytaniu tego tekstu

https://wpolityce.pl/kultura/496273-apel-o-ratowanie-polskiej-ksiazki-branza-w-obliczu-zapasci

Co to znaczy ratowanie rynku wydawniczego, w sytuacji, kiedy większość wydawnictw, które spełniają przedstawione w tekście kryteria, produkuje swój towar tylko dlatego, że dostaje dotacje od tegoż ministra? Czy tych ludzi można nazwać przedsiębiorcami? Oczywiście, że nie. To są podstawieni ludzie, którym obiecano łatwy zysk. To znaczy wręczono im publiczne pieniądze na coś, co nosi w Polszcze upiorną nazwę „krzewienie kultury”. Oni te pieniądze w mniej lub bardziej uczciwy sposób spożytkowali. Sprzedaż ich produktów odbywała się kanałami zabezpieczonymi przez państwo, które im zapłaciło za to całe krzewienie. Jej motorem zaś były płaskie bardzo i prymitywne emocje, które publikacje te rozbudzały w czytelnikach. I z tego właśnie składa się misja książki w Polsce. No i teraz przyszła zaraza, okazało się, że ludzie nie chcą tych książek brać do ręki, a więc osoby, które, ze szczerego przekonania, popierają rząd dobrej zmiany, postanowiły książce pomóc. Chodzi o to, żeby to samo ministerstwo, które już zapłaciło z naszych pieniędzy za wydanie i kolportaż książek, teraz jeszcze je kupiło. To jest bez sensu, albowiem ujmując rzecz w normalne ramy, te wszystkie książki należą do ministra Glińskiego. I nie ma w ogóle potrzeby, by on za nie jeszcze raz bulił. On je może, jeśli ma taki kaprys, przechować gdzieś do lepszych czasów. To wszystko.

Kolejna kwestia. Jeśli ludzie z dobrymi intencjami piszą taki manifest-apel, to muszą sobie zdawać sprawę, że pierwsi w kolejce do tego wykupu, nie ustawią się ci, którzy rzeczywiście mają na punkcie książki fioła, ale ci, którzy uważani są dziś, za głównych graczy na rynku. Czyli wydawnictwa, które w mojej ocenie, rynek ten pracowicie dewastowały, ubijając go butami jak klepisko. Po to, by pozostać na nim sam na sam ze zdezorientowanym czytelnikiem, zabezpieczonym przez ministra budżetem i kontrolowaną sprzedażą. Nie będę wymieniał nazw tych wydawnictw, bo wszyscy wiedzą o kogo chodzi. Powiem tak, jak Karol Borowiecki w filmie „Ziemia obiecana” – niech zdychają.

Jeśli więc profesorowie, księża i poeci podpisani pod tym apelem chcą ratować książkę powinni zacząć od zrozumienia sytuacji na rynku. To jest, jak wiele innych sytuacji w Polsce, niewykonalne, albowiem rządzą tu wyłącznie fałszywe emocje. Ich rozbudzanie ma sprawić, że ci, którzy do tej pory książkę niszczyli i psuli, będą czynili to dalej, tyle że dodatkowo z palmą męczeńską w jednej ręce i zwiniętym w rulon błogosławieństwem Kościoła i uniwersytetu w drugiej. Brawo.

Co to jest kultura i jaką misję pełni książka? Kultura to jest ten obszar, który, poprzez intensyfikowane na nim emocje, zabezpiecza lojalność elit, a częściowo także narodu, wobec państwa i jego administracji. Wszystkie inne definicje są fałszywe. Ci zaś, którzy je kolportują to oszuści, a pewnie też i złodzieje.

Kończę, w zasadzie sam, ostatni numer papierowej Szkoły nawigatorów. W przyszłym miesiącu pewnie się ukaże. Jak nadmieniałem numer ten jest poświęcony Prusom. I to jest dobry moment, żeby porozmawiać o tej kwestii – o lojalności elit, a także częściowo narodu wobec państwa i jego administracji. Ja oczywiście wiem, że kiedy przywołuję takie przykłady, to spotyka się to wyłącznie z szyderstwem i lekceważeniem. Nie ma to dla mnie znaczenia, albowiem ja nie zamierzam robić kariery medialnej czy politycznej, a jedynie zwiększać sprzedaż książek. I do zwiększania tej sprzedaży dążył będę z całych sił. A takie właśnie przykłady bardzo tej misji pomagają.

Na czym opierała się lojalność elit wobec króla Prus, w chwili kiedy w kraju szalała wojna, podatki i rekruta wybierano bardzo brutalnie, wróg zaś oferował poddanym Fryderyka różne atrakcje? Cóż to był za problem wydać króla w ręce Austriaków, po jednej czy drugiej klęsce? Nic takiego się nie stało. Można powiedzieć, że powodem była przynależność dworu i elit do masonerii. I to będzie jakaś odpowiedź, ale sierżanci i strzelcy do masonerii nie należeli. Dezercje oczywiście były, ale nie w takiej skali jak w armiach wrogich Prusom. Jak więc to się działo, że liczący 4 miliony ludzi, silnie rozwarstwiony naród, był bezwzględnie lojalny (nie liczmy hołdu, jaki Prusy wschodnie złożyły carycy Elżbiecie) wobec króla, który nawet nie mówił dobrze po niemiecku? Można przyjąć, że armia była kredytowana i jej wyczyny miały zabezpieczenia bankowe. No, ale tak było chyba ze wszystkimi armiami? Sądzę, że lojalność poddanych w Prusach opierała się na kulturze i na poczuciu wybraństwa. Można oczywiście do upadłego szydzić z ambicji kulturalnych Hohenzollernów, ale nie zmienia to faktu, że rezydencje Fryderyka i Poczdam to są dziś obiekty pierwszej klasy. Trudno też nie zauważyć, że z tego koszarowego drylu, z kultury sztabowej, ze skąpstwa mającego charakter religijny niemal, wyrosły takie kwiatki, jak Goethe, Schiller, czy Caspar David Friedrich. Wszyscy ci ludzie zajmowali się tworzeniem kultury, a to oznacza tworzenie przestrzeni lojalności pomiędzy elitą i narodem z jednej strony, a państwem i administracją z drugiej. To jest naprawdę bardzo prosty mechanizm. I on w poważnych organizacjach jest traktowany serio. Dla tych, którzy nie rozumieją, albo się brzydzą takimi przykładami wyjaśnię na czym polegała lojalność państwa i jego administracji wobec narodu i elit. To jest bardzo proste – król Fryderyk był zawsze w polu, narażając nieraz życie. I nawet jeśli mówił, albo czynił wtedy głupstwa, to nie zmieniało to faktu podstawowego. Przypomnijmy sobie teraz, który z polskich wodzów albo władców zachowywał się w taki sposób. Ostatni był chyba król Jan, ten spod Wiednia. Tak naprawdę jednak trzeba by chyba wrócić do czasów Stanisława Żółkiewskiego i Jana Karola Chodkiewicza. Żeby stworzyć kulturę czyli przestrzeń lojalności między elitami, narodem a państwem i jego administracją, które miały się dopiero narodzić, Sienkiewicz, korzystając ze swojej genialnej intuicji, opisał przygody Kmicica, Skrzetuskiego i Wołodyjowskiego – postaci całkowicie fikcyjnych. Nie było bowiem żadnych szans na to, żeby te prawdziwe, które żyły z nim współcześnie zachowały taką postawę, która mogłaby zainspirować twórców kultury. I tu dochodzimy do sedna. Jeśli nie ma przykładu z góry, nie można mówić o kulturze traktowanej serio. Mam nadzieję, że to jest zrozumiałe. Wszystkie rzewne opowieści o bohaterstwie socjalistów, rewolucjonistów, urzędników to oszustwo, a Piłsudski niczym się w nich nie różni od Lenina. Oszustwo powiadam, albowiem nie ma ani jednego świadka, który mógłby potwierdzić fakt najistotniejszy – narażanie życia przez władcę w imię celów politycznych jednoczących naród. Jeśli takowego nie było, kultura, a książka jest tu najważniejsza, staje się zbiorem hagad, które mają stworzyć złudzenie, że władza traktuje naród i elity serio. Nie traktuje. W związku z powyższym apel o ratowanie polskiej książki jest tylko bardzo słabą próbą zamaskowania tego fałszu i uratowania znanej nam rynkowej fikcji.

Książka to jest sposób komunikacji pomiędzy władzą a elitami i częścią narodu, która umie i chce czytać. W naszej sytuacji, od wielu już dziesiątków lat książka to jest wyłącznie pokusa, która służy do dewastowania umysłów. Do nieustannego potwierdzania, że władza ma przewagę nad narodem, a elity mogą co najwyżej tę przewagę utwierdzić. Upraszczając rzecz do końca, kultura w odrodzonym państwie polskim, to wyłącznie sterowana odgórnie propaganda, której celem jest wykorzystanie narodu do realizacji jakichś przedsięwzięć nie związanych z jego dobrem. I tego mam nadzieję udowadniać nie trzeba.

Popatrzmy teraz na niektóre fragmenty tego manifestu
Proponuję proste kryteria zakupu interwencyjnego. Zakup powinien obejmować książki wartościowe, tylko polskich autorów, książki o naszej kulturze, o tradycji i wierze, o wielkich Polakach, szanowane działa literackie, prace popularno-naukowe, rodzime książki dla dzieci. Na pewno zakup interwencyjny nie może dotyczyć thrillerów, erotyki itp.
Proszę bardzo, oto książki polskich autorów o polskiej kulturze, tradycji i wierze. Książki o wielkich Polakach.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/co-zrobic-ze-wschodem-europy/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/nadberezyncy/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ignacy-moscicki-autobiografia/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sebastian-polonus-mistrz-z-abruzzo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

Jeśli tylko apel ten poskutkuje natychmiast wysyłam listę swoich książek do ministerstwa z prośbą o ich interwencyjny wykup. Mam do tego o wiele większe prawo niż wszyscy inni wydawcy, albowiem nigdy nie wziąłem ani jednego publicznego grosza na edycję choćby jednej z tych pozycji. A to oznacza, że moja lojalność wobec państwa i jego administracji, a także lojalność wobec dobrze rozumianej tradycji polskiej jest bezwzględna i nie zależy od budżetów i koniunktur. To ja bowiem zajmuje się kreowaniem koniunktur i ja z nich korzystam. A czasem nawet dopuszczam do interesu innych. Wiele tu nie zarabiamy i te nasze zyski wydają się wręcz śmieszne ludziom pobierającym ministerialne dotacje, ale to my tutaj tworzymy kulturę we właściwym rozumieniu, a nie oni.

Jeśli tylko ogłoszona zostanie lista wydawców objętych interwencyjnych wykupem książek urządzę tu taką demaskację, że się nikt nie pozbiera. Czekajmy więc na efekt.

Kolejny fragmenty
Kto ma być odbiorcą zakupionych przez państwo książek? Przede wszystkim powinny być to księgarnie niezrzeszone w wielkich sieciach czy koncernach, a więc te podmioty, które teraz znajdują się w najtrudniejszej sytuacji. Gdy sytuacja się znów unormuje, to dzięki temu te księgarnie będą dysponować kapitałem, dzięki któremu mogą nadrobić poniesione teraz straty. Owych odbiorców, może być jeszcze dużo więcej. Należą do nich na pewno biblioteki, szkoły, ośrodki i placówki kultury, różne organizacje społeczne, ministerstwa, urzędy państwowe itp. Ale bardzo ważne są też parafie; nie każdy wie, że są one dystrybutorem wielu tysięcy książek, niekoniecznie stricte religijnych, ale na pewno zawsze wartościowych.
Najlepsze jest to o parafiach. Proszę bardzo oto książki, które powinny się znaleźć na każdej parafii. I rzeczywiście ja je parafiom przekazywałem, ale w gratisie. Jeśli państwo chce za te darowizny zapłacić, albo wprząc je w swoją politykę kulturalną, nie będę protestował, chętnie prześlę stosowną listę.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sw-stanislaw-biskup-i-meczennik-historia-prawdopodobna/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cristiada/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sanctum-regnum/

Najlepsze jest oczywiście na końcu, podany link https://wpolityce.pl/kultura/interwencjadlaksiazki@gmail.com

gdzie należy zgłaszać poparcie dla inicjatywy nie otwiera się.

Podsumujmy teraz wszystko

Kultura to sprawa niezwykle poważna i zaczyna się ona od złożenia deklaracji przez władzę wobec narodu i jego elit. Przywołany tu przeze mnie król Fryderyk, postać straszliwa i odrażająca dla niektórych, złożył deklarację lojalności wobec narodu i elit w prosty sposób – wsiadł na konia i walczył przez dwie dekady. W międzyczasie zbudował swoje pałace i umocnił państwo. Jego intencją zaś i marzeniem była wielkość Prus.

Czy którykolwiek z polskich władców w XX wieku złożył wobec narodu i jego elit taką deklarację? Nie. Nie zrobił tego żaden przywódca polityczny, a co za tym idzie nie było żadnego impulsu, który mógłby inspirować twórców kultury. Deklaracje oczywiście padały, ale dotyczyły one wyłącznie poświęceń narodu, a nie poświęceń władzy. I z tego właśnie bierze się ta ambitna polska kultura, do której tak wzdychają sygnatariusze powyższego apelu. Ona jest fałszywa, bo władza uważa naród za grupę ludzi przeznaczonych do okantowania. Inspiracje kulturalne wychodzące z tego narodu, traktowane są jako fanaberia, która tylko przeszkadza w transferze gotówki. I tam samo będzie również tym razem.

Można oczywiście powiedzieć, że postawę właściwą wobec narodu przyjął Jan Paweł II. Tylko czy ta postawa przemieniona została na jakieś istotne kulturalne realizacje? Mam na myśli realizacje głębokie i poważne, a nie upamiętniające papieża pomniki czy witraże. Nie. Dlaczego? Bo ludzie, którzy o tym decydują, w tym także proboszczowie na parafiach, są przekonani, na nic więcej nie zasługujemy. Na tym właśnie polega socjalizm w kulturze.

Chciałbym teraz przypomnieć pewien obraz, który dziś może być postrzegany jako trochę naiwny. To jest obraz malarza jak najbardziej pruskiego, wychowanego w kulcie państwa i religii, która to państwo podtrzymuje. Obraz ten nie przedstawia grenadierów maszerujących na wroga, ani króla odbierającego defiladę w Poczdamie. Oto on

https://pl.wikipedia.org/wiki/Caspar_David_Friedrich#/media/Plik:Caspar_David_Friedrich_-_Ged%C3%A4chtnisbild_f%C3%BCr_Johann_Emanuel_Bremer.jpg

Reprodukcja jest słaba i niewiele widać, a w polskiej wiki, jakiś idiota zatytułował to dzieło „Karkonosze”. Widzimy tu jednak coś innego. Półotwartą furtkę do ogrodu, za nią szeroką rzekę, a za rzeką las. Tyle, że nie jest to las wcale, a te wysokopienne kształty, to nie korony drzew, ale wieże gotyckich katedr. Za tą rzeką bowiem rozciąga się niebiańskie Jeruzalem, tak jak je sobie wyobraził Caspar David Friedrich syn mydlarza z miasta Greinsfwald w Meklemburgii, urodzony dwanaście lat przed śmiercią starego Fritza. Człowiek, który od dzieciństwa przesiąkał duchem pruskim i pruską kulturą. My tutaj możemy darować sobie przymiotniki. Odrzućmy je, pozostańmy przy bezprzymiotnikowym duchu i bezprzymiotnikowej kulturze, która jest obszarem gdzie lojalność władzy spotyka się z lojalnością narodu. Czy takie spotkanie miało w ciągu ostatnich dwustu lat miejsce w Polsce?

Na tym kończę dzisiaj i wracam do niecierpiących zwłoki zajęć. Mam nadzieję, że je wykonam i jasna cholera nie trafi mnie gdzieś w połowie dnia, kończąc tym samym naszą wspólną przygodę.



Doktor Faust… to jest chciałem rzec, pardon… doktor House


Mechanizmy promocji kultury popularnej, które zmiażdżyły mózgi całych populacji i przerobiły je na coś, co może i mózg przypomina, ale w rzeczywistości nim nie jest, powodują, że postać Chrystusa pojawia się w kulturze, poza Kościołem, w kontekstach dziwacznych. Być może przesadzam, ale jeśli tak, to tylko trochę. Jest przecież Pasja Mela Gibsona. No tak, ale to jest jeden film, który spotkał się z olbrzymią krytyką i jest oceniany według tak kretyńskich kryteriów, jak ilość krwi na ekranie. Że niby jest jej za dużo. Niech się jeden z drugim krytyk zatnie w łokieć, dla bezpieczeństwa, żeby sobie nie zrobić krzywdy, i z tym postoi z pięć minut. Zobaczy ile będzie krwi na podłodze.

Jak wiemy dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Mel Gibson zaś kręcił swój film, w mojej ocenie, być może błędnej, po to, by przypomnieć o sobie światu, a także po to, żeby zrobić porządną prowokację, która wyniesie go na szczyt i rozwiąże jego finansowe problemy. To jest właściwa, dobra i uczciwa motywacja, albowiem ona gwarantuje, że twórca nie będzie chodził na idiotyczne kompromisy i słuchał doradców, którzy – jak to oni – zawsze wiedzą lepiej. No i się udało. Z wyjątkiem najpoważniejszych środowisk żydowskich, zachowujących wyniosłe milczenie, cała reszta wyła wniebogłosy. W Polsce najgłośniej czyniła to Agnieszka Holland. Dawne to sprawy i nie ma co do nich wracać. Omówmy lepiej te dobre chęci. Nie ma żadnego firmowanego przez Kościół filmu o Zbawicielu czy świętym, który byłby równie przekonujący jak „Pasja”. Większość zaś tych filmów nie nadaje się do oglądania, albowiem ich celem jest fałszywie rozumiane dobro widza i przemożna chęć wychowania go. Kończy się to zawsze w ten sam sposób – katastrofą i niezrozumieniem, albowiem kino i pop kultura to dzika i podstępna walka o dusze przede wszystkim, a potem o pieniądze. Walka, w której nikt nie daje pardonu, a przegrany jest pozbawiany czci, a przedtem jeszcze okradany.

Czy Kościół może sobie tę walkę odpuścić? Ja myślę, że tak. Nawet powinien. Jeśli bowiem nie ma tam nikogo, kto potrafiłby stanąć na wysokości zadania i stworzyć organizację produkującą konkurencyjną wobec Hollywood propagandę, lepiej dać spokój. I większość księży tak czyni, odwracając uwagę wiernych od kultury pop. Tak do końca jednak się tego zostawić nie da, albowiem istnieje pewna pokusa. Taka mianowicie, że sprzedaż płyt z tanimi, robionymi za pięć złotych filmami, mającymi charakter pogadanek bardziej, niż pełnometrażowych produkcji, coś zmieni w niektórych zatwardziałych duszach. Niczego nie zmieni. Promocja i produkcja słabej popkultury, obrabiającej tematy religijne, spowoduje tylko jedno. Do drzwi sekretariatu tej czy innej diecezji zawiadującej taką produkcją, zapuka pewnego dnia pan Kon i przedstawi księdzu biskupowi, wielce ciekawą i dobrze rokującą propozycję. W ten sposób przejmuje się kanały dystrybucji, a jak ktoś rządzi dystrybucją, może zrobić bardzo wiele. Może nie wszystko, ale naprawdę dużo. Tak to, w skrócie omówiliśmy sobie kwestię zatytułowaną – jak Kościół nie radzi sobie z popkulturą. No i odpowiedzieliśmy na pytanie – czy w ogóle powinien sobie radzić?

Popatrzmy teraz jak sobie poczynają sataniści. Przez ostatnie miesiące, pracując bardzo intensywnie, oglądałem, dla relaksu, serial zatytułowany „Dr House”. Przekaz tego dzieła, które jest momentami straszliwie żenujące, jest jasny – żeby mieć nadzwyczajne umiejętności musisz sprzedać duszę diabłu. To jest ta sama, stara historia, opowiadana za pomocą nowych narracji. Historia o chłopie, co na rozstaju dróg wymienił z eleganckim panem duszę na złotą papierośnicę, albo cudowne skrzypce. Co się później stało, wszyscy wiemy. Dr House ma nadzwyczajny dar, kojarzy wszystko sześć razy szybciej niż inni, ale okupuje to bólem nogi. Wycięli mu z tej nogi kawał mięśnia i wrzucili go wprost do piekła. Żeby jakoś radzić sobie z bólem, pożera on dziennie wielkie ilości substancji uzależniających, które są stymulatorem jest niezwykłych umiejętności. Do tego House ma wyznawców. Nie są to wyznawcy w chrześcijańskim rozumieniu tego słowa. To są ludzie odeń uzależnieni. House rzecz jasna czyni dobrze, bo ratuje ludzi, jednak motywacje jakimi się kieruje są skrajnie egoistyczne. On to robi przede wszystkim dla siebie, a także dla tych uzależnionych lekarzy. Przez co każde różnicowanie zamienia się sabat czarownic. I z taką myślą podpisał on cyrograf. W serialu jest mnóstwo symbolicznych sytuacji, których nie będę tu omawiał. Jak wiemy, popkultura nie funkcjonuje bez kontekstów, to znaczy, żeby była zabawa na całego, widz musi odkrywać w serialu treści podprogowe i ukryte znaczenia, a także nawiązania do innych treści popkulturowych. To gwarantuje spójność rynku i tradycji, a przez to wysoką oglądalność i wysoką sprzedaż. Uwaga, treści te nie mogą być ukryte za głęboko, bo widz poszukujący rozrywki ich nie zauważy. Oczywiste jest dla każdego, kto widział choć kawałek House’a, że główny bohater to nowe wcielenie Sherlocka. Mieszka nawet w domu oznaczonym numera 221B. Nikt jednak, póki co, nie zauważył zbieżności w brzmieniu nazwisk – Faust i House. Jestem pierwszy. To się bowiem rzuca w oczy, nie jest jednak łatwo przyznać konsumentowi tej produkcji, który z miejsca staje się wielbicielem House’a, że ma on coś wspólnego z diabłem. Choć przecież wszyscy wielbiciele treści satanistycznych do porzygania powtarzają zdanie z Fausta – jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wieczne czyni dobro. Z House’m jest identycznie. On czyni samo dobro i zachowuje się przy tym, jak dysfunkcyjny szaleniec. Imponuje tym rzecz jasna wszystkim widzom, którzy dotknięci są dysfunkcjami, ale nie mają odwagi ich realizować, bo mimo wszystko obawiają się konsekwencji. Myślą jednak o sobie w ten sposób, jakby byli House’m. Czy to jest kuszenie? Ja nie wiem. Oglądałem ten serial i momentami miałem dosyć, ale pisałem też dziennie po 40 tysięcy znaków i serial był na odstresowanie lepszy niż dwa piwa, a przede wszystkim tańszy. No i odpowiadał na jedno ważne pytanie – jaka jest cena niezwykłości i czy warto ją zapłacić? Według tego serialu, a także innych, podobnych, ceną niezwykłości jest przede wszystkim ból. Fizyczny albo duchowy, to znaczy, że najpierw trzeba ponieść jakąś ofiarę, żeby potem żyć i szpanować tą całą niezwykłością. To nie koniec. Niezwykły człowiek musi być ćpunem, bo to mu otwiera czakry w głowie i widzi wszystko lepiej. Czyli nie dość, że go przez cały czas coś boli, to jeszcze musi płacić za narkotyki dilerom, albo ryzykować uprawnienia zawodowe jak House, wypisujący sobie lewe recepty. To jest moim zdaniem trochę za wysoka cena, za możliwość błyskawicznego zdiagnozowania bąblowca w brzuchu małej dziewczynki. Zważywszy, że jest internet, inni lekarze, a ja sam słyszałem o facecie, który oglądał House’a i powiedział żonie, że ma boreliozę. Ona go wyśmiała, on się wściekł, poszedł zrobić testy i okazało się, że rzeczywiście ma. Nie musiał przy tym ćpać i nie musiał sobie niczego wycinać z nogi. Trochę go tylko pewnie mięśnie i stawy bolały, ale dostał antybiotyk i przeszło.

Czy to co, w tej chwili opisałem, to nie jest czasem początek programu pop dla chrześcijan? Moim zdaniem jest, ale boję się, że jak ktoś zacznie go wykorzystywać i coś na jego kanwie robić, to wyjdzie jak zwykle. Niech już lepiej odmawiają ten różaniec. Żeby taki program stworzyć trzeba wyjść o tych samych kwestii, które są podstawą rozważań satanistów na temat niezwykłości.

Pytanie pierwsze – Czy Jezus namawiał kogokolwiek do połykania Vicodinu, albo innych substancji odurzających?

Pytanie drugie – Czy miał kontakt z ludźmi dystrybuującymi takie substancje?

Pytanie trzecie – czy skutecznie leczył innych ludzi?

Odpowiedź na te trzy pytania to dobry punkt wyjścia dla stworzenia wiarygodnego, chrześcijańskiego bohatera kultury pop, który może mieszkać na osiedlu w bloku, w małym miasteczku, albo podróżować pociągiem po całym kraju, jako przedstawiciel firmy farmaceutycznej. Oczywiście, jak to mawiają tamci, diabeł tkwi w szczegółach, i wiele jeszcze trzeba dopracować. Początek jednak zrobiłem. Można kontynuować.
[…]



Odwieczne dylematy Buszmenów czyli geniusz na bani


Dylematy buszmeńskich kacyków zawsze są takie same. Chodzi o to, by przebywający na ich terenie kapitan kawalerii, uznał ich za równych sobie i obiecał, że wspomni o nich podczas audiencji u króla. Kapitan rzecz jasna nigdy nie będzie wpuszczony przed królewskie oblicze, ale kacykom się tego wytłumaczyć nie da. Oni bowiem, widząc kapitana na koniu, widząc jak wydaje polecenia, odbiera honory i jak kompania w pełnym rynsztunku defiluje przed nim każdego poranka, przekonani są, że poza nim, nie istnieje w świecie ludzi cywilizowanych żadna inna władza poza królewską. Piszę to, żeby podkreślić, jaki jest rzeczywisty wymiar zachwytów prof. Cenckiewicza, Igora Janke i Cezarego Gmyza nad faktem, że książka Szczepana Twardocha zostanie przetłumaczona ja język angielski. Pogłębiając jeszcze tę metaforę, rzec można, że Buszmeni stoją przed wyborem – wziąć od białych całkowicie zbędne samochody i rozpocząć w nich hodowlę kur, czy może zgodzić się na pobudowanie przez busz drogi, a samochody sobie odpuścić? Buszmeni za każdym razem wybierają auta. Nie da się tego trendu odwrócić. Widomy znak wyjątkowości, wielkości i prestiżu jest ważniejszy niż wszystko inne.

Ja zaś, po raz nie wiem który postanowiłem wyłożyć tu, na czym polega kreowanie tak zwanych pisarzy. Można to nazwać hodowlą, hodowlą kur w Bentleyu, pozostawionym w stepie ku uciesze całego plemienia. W święta coś mnie podkusiło i zajrzałem na stronę gazowni, znalazłem tam materiał poświęcony genialnej pisarce, która rozpoczęła karierę w wieku 23 lat. Skończyła oczywiście, jako pijaczka, umierając gdzieś w zapomnieniu. No, ale była genialna. Skąd to wiemy? Albowiem wszystkie literackie magazyny zajmujące się wyszukiwaniem młodych talentów ten geniusz opisywały. Wyjaśnijmy więc może raz jeszcze – magazyny literackie nie służą do wskazywania kto jest geniuszem, a kto nie, ale do tego, by chronić na określonym terenie środowisko żyjące z publikowania treści emocjonalnych i propagandowych. To jeden człon misji. Drugi polega na sterowaniu propagandą i wynajdywaniu osób, gotowych na to, by zdefasonować tradycję i obyczaj grupy, z której się wywodzą, narzucając im wzory obce, ułatwiające sprzedaż produktów masowej konsumpcji. W skrócie chodzi o to, żeby nie było niczego. To jest wiedza dostępna zmysłom i umysłowi, którą możemy każdorazowo potwierdzić, obserwując zachowania i czytając teksty autorów takich jak Twardoch. On właśnie przeszedł tę obróbkę, a teraz, w nagrodę, może się przebierać w dziwne łachy i opowiadać, że Kaczyński ma plan zawładnięcia światem i sterowania nim z orbity okołoziemskiej. Nie wiem kim w związku z tym trzeba być, żeby ekscytować się jego sukcesami? Durniem chyba, bo nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Mogę jeszcze co najwyżej dodać do tego wyrazu dwa inne – aspirujący i nie dostymulowany. Zanim powrócę do genialnej pisarki, powiem po co jest Twardoch. Otóż on jest dlatego, że Sierakowski się zużył. Okazało się, że grupy lewicowe są słabsze w terenie i utrzymywanie stymulatora ich emocji nie ma najmniejszego sensu. Po pierwsze – dlatego, że stymuluje je frustracja, co jest tańsze, po drugie, bo Sierakowski to chodząca kompromitacja i nieskuteczność. Od wielu już lat, jasne jest, że konsumenci treści uważanych za poważne lub bardzo poważne, są na tak zwanej prawicy. I ten obszar trzeba zagospodarować. Tego nie da się zrobić bez różnych usłużnych pastuszków. Ci zaś muszą być do swoich zadań przeszkoleni, wręcz wychowani, lub odbierać je intuicyjnie, zapatrzeni w tego stojącego w krzakach Bentleya.

To jest sprawa oczywista, a jej oczywistość potwierdzana jest za każdym razem poprzez jeden mechanizm – jakakolwiek polemika rozpoczynająca się poza kręgiem wtajemniczonych jest nieważna z istoty. I to właśnie powiedzieli nam panowie Cenckiewicz, Janke i Gmyz. Dyskusja musi toczyć się w konwencji. Ta konwencja jest wymyślona dawno temu, a dziś choć przeczą jej wszystkie dostępne człowiekowi codzienne zjawiska, wcale nie jest unieważniona. Wszyscy wiemy, że Twardoch to bałwan, ale nie, musimy mówić, że to zdolny pisarz. Bo znany, prawicowy profesor to powiedział. Do tego jeszcze dochodzi kwestia emocji i przeżyć osobistych. To jest najtrudniejsze do pokonania, albowiem każdy z nas jest zanurzony w jakiejś tradycji, obejmującej konsumpcje kultury. Ona – ta tradycja – nas jednoczy i wielu z nas prędzej odrąbie sobie rękę niż wystąpi przeciwko niej. Ja to widzę często na targach, a od czasu wydania książki Michała o Nienackim, to jest wręcz nachalne. – Nie można tak mówić o sławnym pisarzu, bo on nam dał mnóstwo ciekawych przeżyć. Nie można szydzić z kapitana Żbika, bo byliśmy jego fanami. Teraz nie można wskazać na mechanizm, który utrzymuje na powierzchni taką nicość jak Twardoch, bo napisał on książkę „Epifania wikarego Trzaski” i tam były dwa zdania, które jednemu z drugim trafiły do serca, więc może on nie jest do końca taki zły. Przypominam, że Marks i Engels napisali znacznie więcej zdań, które trafiły do serc milionów i z tego też wielu ludzi nie może się do dziś otrząsnąć. I ciągle liczą na to, że może jednak tamto okaże się prawdą. Jakby tak jeszcze raz spróbować, tym razem bez tych błędów i wypaczeń….

Opisanego wyżej zjawiska zwalczyć się nie da, bo człowiek gotów jest oddać życie za najgorsze śmieci, a broniąc rzeczy wartościowych i ważnych dla niego samego, będzie odczuwał skrępowanie, albowiem one nie gwarantują mu solidarności z grupą i uczestnictwa w żadnym zbiorowym misterium. Nie ma też w nich nic szlachetnego jest sam egoizm. Pisarz zaś, jak powszechnie wiadomo, jest szlachetny z samej natury, a pisarz genialny, doceniany przez globalne gremia to po prostu nowy Jezus Chrystus, który wskazuje drogę błądzącym.

Powróćmy teraz do owej amerykańskiej pisarki. Nazywała się Carson McCullers, pochodziła z Południa i w swojej twórczości zajmowała się szkalowaniem tego Południa. Jej genialne dzieło zaś nosi tytuł „Serce to samotny myśliwy”. Ja, jak przez mgłę, pamiętam ekranizację tej książki, która dawno temu puszczana była w telewizji. Było to jeszcze za komuny. Chodzi o to, że głuchy, samotny facet, który wszystkim pomaga i wszystkich słucha, szuka zrozumienia i miłości. Na koniec okazuje się, że nikt nie ma zamiaru przeżywać niczego wspólnie z nim. Wszystko kończy się samobójstwem. Dzieło jest, moim zdaniem, nachalnie metaforyczne i wcale nie oryginalne. Jeśli ktoś chce się przekonać, niech przypomni sobie wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej zatytułowany „Krowy”, to jest mniej więcej o tym samym, ale bardziej syntetycznie.

Od tej książki zaczęła się przygoda panny, a potem pani McCullers, która przez całe swoje życie, niezbyt długie, chlała i awanturowała się z mężem. Ten mąż też chciał być pisarzem, ale w szalupie zabrakło dla niego miejsca. Próbował więc ile sił w płucach płynąć za nią wpław, ale co jakiś czas ktoś dowalał mu wiosłem. W końcu się zabił. O nim jednak dobra żona nie napisała wstrząsającego opowiadania. Nie zanalizowała przyczyn jego śmierci, nie podniosła kwestii jego twórczości, która była straszliwym nieporozumieniem. Facetowi się zdawało, że jak będzie pisał o wariatkach, co obcinają sobie sutki sekatorem to zwróci na siebie uwagę. Nie o to chodziło i nie o to chodzi.

Rynek literatury przypomina nieco rynek muzyczny, ale jest uboższy, bo książka to nie płyta i nie koncert. Trzeba na nią poświęcić więcej czasu niż na słuchanie. Pisarze są też dużo mniej dynamiczni niż muzycy. Tamci mają więcej czasu na wygłupy, a książkę jednak trzeba napisać. To zajmuje czas i głowę. Kiedy więc czytam, że autorka chlała na umór i pisała dzieła genialne, mogę tylko wzruszyć ramionami. Jak do tego jeszcze dodamy informację, że przez ostatnie 20 lat życia miała sparaliżowaną połowę ciała, to mogę się już tylko roześmiać. Pijaczka z niedowładem pisze genialne książki. I ludzie w to wierzą. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam Wam tylko cyrk nam pozostał, tylko on jest dziś ostoją sztuki prawdziwej. Tam ślepiec nie będzie rzucał nożem do tarczy, kulawy nie zaprezentuje numerów ekwilibrystycznych, gruba baba nie zatańczy na linie pod kopułą namiotu, a gamoń nie zostanie iluzjonistą. Nie zostanie też clownem, bo do tego trzeba wrodzonej bystrości. Niestety ludzie kultury szkalują tę świątynię sztuki i nazywają ją ostoją moralnego brudu. Sam to słyszałem. No i jeszcze uważają cyrkowców za dręczycieli zwierząt. Sami będąc przy tym dręczycielami ludzi. W świecie literatury genialnej możliwe jest wszystko – kulawy gra w piłkę na prawym napadzie, facet z zawrotami głowy usiłuje chodzić po linie, trucicielka przyrządza obiady w zakładzie zbiorowego żywienia literatów, posiadacz dwóch lewych rąk zawzięcie majsterkuje. Nad tym wszystkim pochylają się z troską i entuzjazmem na przemian, strażnicy rządzących owym światem reguł, ludzie z akademii, z dorobkiem, sławni publicyści i rozpoznawalni ludzie mediów.

Nie wiem, jak wy, ale jak następnym razem stary Zalewski zjedzie tu ze swoim cyrkiem, wybiorę się na pewno.



Sztuka i władza


W listach do żony i przyjaciół, zebranych w dwóch wielkich tomach, które na allegro chodzą po 10 zł, Wojciech Kossak pisze:
Na szczęście te secesjonisty głupie, dla których każdy historyczny obraz jest wstrętnym i antimoderne, „bo tego nie można było widzieć”, wynieśli się obrażeni na cesarza, że ich nie cierpi jako rewolucjonistów i ich obrazów, bo prawie zawsze paskudne, albo wykonaniem, albo treścią. Wynieśli się na osobną wystawę secesjonistów i tam będą dopiero imponować swoją symbolistyką. Nie ma już w jury tego podłego Żyda, intryganta Libermanna, który tak przeciwko mnie przeszłego roku głosował, nie ma wielu innych de la Fronde, którzy na złość cesarzowi byli przeciwko mnie.
Dla niezorientowanych – cesarz, to oczywiście Wilhelm II, a podły Żyd to Max Libermann czołowy przedstawiciel realizmu i impresjonizmu w malarstwie niemieckim, współzałożyciel secesji berlińskiej.

Zanim zajrzymy do biogramu pana Libermanna możemy już teraz, na podstawie tego krótkiego cytatu wskazać czemu służą tak zwane zmiany stylu w sztuce. Otóż one są potrzebne to tego, by przesunąć budżety przeznaczone na propagandę do innych niż dotychczasowo z nich korzystające grup. I zawsze, to jest istotne, owe zmiany, poprzedzają, o dekadę, albo dwie, zmianę władzy. Uważam, że ten mechanizm był powszechnie obowiązujący, ale już nie jest. Za łatwo moglibyśmy prognozować rewolucje. Sztuka stała się jednym ze stymulatorów rynku i służy spekulacji. Nie można już nic z niej wywróżyć. Kiedyś było inaczej, a postać pana Libermanna, nas w tym przekonaniu utwierdza. Nie po to się zakłada secesję, realizm i impresjonizm w Niemczech, żeby latać z paletą po bagnach, albo malować jakieś, pardon, brudne dziwki w powyginanych pozach. Czyni się to po to, by zagospodarować budżety ministerialne.

Teraz biogram. Zacznijmy od dziadka sławnego malarza. Był on właścicielem fabryki włókienniczej. Cóż za niespodzianka! Ojciec zaczynał jako fabrykant tkanin, ale skończył jako bankier. Bracia poszli, jak to się mawia czasem, w naukę. Jeden był chemikiem, a drugi historykiem.

Ja chciałem zwrócić uwagę na jedną tylko kwestię. Wojciech Kossak malował portret cesarza Wilhelma. W zasadzie nie wiadomo dlaczego nie określany jako impresjonistyczny. Malował też wiele obrazów na zamówienie cesarza, obrazów przedstawiających wielkość militarną Prus i Niemiec. Konteksty i forma tych dzieł były zwykle tak dynamiczne, że toczyły się wokół nich długie dyskusje, polemiki, wypowiadali się znawcy, dyletanci, dworacy, oficerowie, damy dworu, w zasadzie wszyscy. Z tego co zdążyłem się zorientować, być może podchodzę do rzeczy zbyt powierzchownie, o obrazach Libermanna wypowiadał się zwykle sam Libermann. I nikt poza nim. Moglibyśmy deklaracje pana Libermanna, dotyczące malarstwa i jego misji, polegającej na rejestrowaniu życia tu i teraz w dynamicznych formach, potraktować serio, gdyby był on kimś takim jak Pissarro. Biednym Żydem, gdzieś z prowincji, który sam z siebie, albo namówiony przez jakiegoś pośrednika, zaczął malować, korzystając z koniunktury nakręconej przez cesarza Napoleona najpierw, a potem przez rząd republikański. Koniunktury, której prekursorem był Manet, syn urzędnika ministerialnego, na co rzecz jasna, nie warto zwracać uwagi, bo po co? No, ale pan Libermann, nie był jak Pissarro. Łączył w sobie wszystkie funkcje, które na gruncie francuskim były rozdzielone. Był malarzem, urzędnikiem, pośrednikiem handlowym i mecenasem. Nie sposób przypuścić, by stało się to przypadkiem. Pan Libermann dobrze sobie zapewne wszystko obliczył i skalkulował. No i mając świadomość, że nie może zrobić tego co Francuzi, którzy wpuścili do siebie inwestorów amerykańskich i w oparciu o ich pieniądze kręcili lody sprzedając tysiące zapaćkanych płócien z niewyobrażalnym przebiciem, postanowił zrobić skok na kasę państwową. Wykorzystując rzecz jasna swoje rzeczywiste, bo przecież nie oszukane umiejętności, a także pozycję ojca. Czy odniósł sukces? Ba. Oczywiście, że tak, a dowodem na to jest ten obraz.

https://en.wikipedia.org/wiki/Max_Liebermann#/media/File:Liebermann_portret_van_Paul_von_Hindenburg.jpg

To jest nie kto inny, ale prezydent Paul von Hindenburg. I można rzecz jasna twierdzić, że zmiana kryteriów oceny i mody w sztuce, nie ma i nie miała nigdy żadnego związku ze zmianą władzy, ale przymusu nie ma. Ja wolę się przychylić do opinii, że taki związek istnieje, a zorganizowane grupy ludzi, posiadające pewne umiejętności, które w dodatku kształtują zbiorową wyobraźnię, są jak posłańcy z innego wymiaru. Pojawiają się zawsze wtedy kiedy władza przeżywa swoje największe triumfy i domaga się od artystów by przedstawiali je w takim duchu, w jakim ona chce to wiedzieć. Kiedy Kossak namalował bitwę pod Zorndorf, obraz, który przyćmił wszystkie batalistyki wiszące na ścianach w cesarstwie, cesarz był bardzo zadowolony. Oto ten obraz

https://www.porta-polonica.de/pl/atlas-miejsc-pami%C4%99ci/wojciech-kossak-bitwa-pod-zorndorf-1758-1899#lg=1&slide=0

Jego jedyną wadą, jeśli przyjąć kryteria „głupich secesjonistów”, jest to, że nie rozgrywa się współcześnie. Gdyby Kossak namalował w ten sposób bójkę uliczną przed fabryką w sobotni wieczór, okrzyknięty zostałby geniuszem. A to dlatego, że tak naprawdę wszystkie gawędy o tak zwanych wartościach artystycznych, warsztacie i manierze, służą jednemu celowi – odwróceniu uwagi od treści dzieła, która ma znaczenie i walor najważniejszy. Jeśli ktoś nie wierzy, niech spojrzy na Hindenburga raz jeszcze. Treść dzieła zaś, to przekaz zepchnięty do podświadomości, który ma jednak znaczenie, szczególnie wtedy kiedy władza triumfuje. W chwilach takiego triumfu właśnie przed jej przedstawicielami zjawia się gromadka smutnych panów w pelerynach i domaga uznania dla swoich, póki co dziwacznych, dzieł. Zlekceważenie ich jest poważnym błędem. Zrozumiał to Napoleon III, ale nie zrozumiał tego Wilhelm II. A nie dość, że nie zrozumiał, to jeszcze w imię źle rozumianego programu politycznego, pozbył się Kossaka, a raczej pozbyto się tego Kossaka za niego. To jest ciekawa kwestia, jak na tle wydarzeń wrześnieńskich i zjazdu w Malborku, nieznane siły doprowadziły do tego, by malarz obraził się na cesarza, a cesarz na malarza. Choć obaj rozumieli się znakomicie i wielokrotnie pokonywali różne przeszkody wynikające z niełatwej przecież sytuacji w jakiej się obaj znaleźli. Kossak malował – z wyjątkiem Zorndorf – triumfy pruskie tak, by nie wyglądały za bardzo na triumfy, a cesarz udawał, że tego nie widzi. Interesowała go bowiem maniera i forma. Tego w żaden sposób nie można było powiedzieć o Libermannie, który gadał wyłącznie o kwestiach formalnych, a zmierzał wprost ku portretowi Hindenburga. Zaczynał zaś, jak to zwykle z żydowskimi malarzami bywa, od takich dzieł jak to

https://en.wikipedia.org/wiki/Max_Liebermann#/media/File:Liebermann_Jesus_1879_det.jpg

To jest dzieło zatytułowane Jezus w świątyni, ale ci dwaj faceci nie wyglądają wcale na żydowskich kapłanów. To są, mogę się mylić, przedstawiciele berlińskiej akademii sztuki, którzy nie potrafią zrozumieć, że nadchodzi nowe. Nie twierdzę, że wszystkie obrazy Libermanna to rebusy, ale nie wierzę ani w ten realizm, ani w impresjonizm, ani nawet w secesję. Wierzę w to, że Max bardzo chciał być Kossakiem u boku innej, niemieckiej władzy. To mu się nie udało, albowiem co innego było grane. Ci zaś, którzy wykupili obrazy francuskich pacykarzy i przewieźli je za ocean, mieli wobec Niemiec i kotłujących się tam sił, inne plany.



Wróżby kuraka czyli jak wygrywać w trzy karty


Ja to już wielokrotnie pisałem, wszyscy jak tu siedzimy jesteśmy skazani na klęskę i zapomnienie. Nie ma od tego ucieczki i dobrze, żeby każdy, kto przyszedł tu z zamiarem zdobycia sławy dokładnie to sobie zapamiętał. Nic po tym nie zostanie. A jeśli coś zostanie, będzie rozkradzione. Nasze zasługi zaś i treści, które tu prezentowaliśmy i odkrywaliśmy, zostaną przypisane innym. Takim, którzy nawet za bardzo nie będą rozumieli o co w tym wszystkim chodzi. Ktoś może powiedzieć, że to nieuzasadnione czarnowidztwo. Nieprawda, to jest szalony wręcz optymizm w mojej ocenie. Mamy przynajmniej ten komfort, że możemy się pośmiać i pobawić tu i teraz, a także wskazać różne ciekawe momenty w przeszłości i teraźniejszości, które – zinterpretowane inaczej niż to się przywykło robić – dają nowy całkiem blask i wielką frajdę. Dlaczego tak nie wolno robić? Otóż dlatego, że w ten sposób korzystamy w wartości najważniejszej czyli wolności słowa. To zaś oznacza, że ufamy sobie i własnym ocenom, nie oglądając się przy tym na hierarchie i autorytety. W świecie zaś reguł demokratycznych wolność słowa jest tak naprawdę złudzeniem.

Żyjemy już wystarczająco długo, potrafimy czytać, niektórzy w wielu językach, a do tego jeszcze niektórzy potrafią pisać. To jest nie do zaakceptowania, albowiem porządek na tym świecie opiera się na masowej degradacji. Tej zaś ulegają zunifikowane grupy oddające hołd i cześć jakimś wspólnym wartościom. Koszt zdegradowania takich grup jest zwykle duży i cały problem polega na tym, by go maksymalnie ograniczyć. Nie czyni się więc już tego za pomocą wojny i przemysłu ciężkiego zaprzęgniętego w jej rydwan, ale inaczej. Nawet chamska i nachalna propaganda nie bardzo już działa, potrzebne są do tego inne metody i my, na co dzień, mamy ich cały przegląd. Do degradowania zunifikowanych grup ludzi, przekonanych o swoich możliwościach intelektualnych, fizycznych i organizacyjnych, potrzebni są gamonie. Ci zaś muszą być wyposażeni w narzędzia dostępu do informacji i różne gwarancje. Ich zadaniem jest wskazywanie tych obszarów dyskusji toczonej publicznie, które dla sponsorów gamoni, lub dla organizacji, która ich wynajęła, są najistotniejsze. Z jakiego punktu widzenia? Z punktu widzenia zarządzania. Nie ma zarządzania bez informacji. Ludzie poruszają się w tę lub wewtę, czynią to pod wpływem impulsu zwanego informacją. Każdy kto pamięta komunę, wie co się działo na ulicach, kiedy ktoś krzyknął głośno – kaszankę rzucili! To jest właśnie clou manipulowania tłumem. Ludzie uwielbiają się temu poddawać, bo satysfakcja pochodzi nie z tego, że się dostanie kawałek kaszanki, ale z tego, że się wspólnie biegnie ku punktowi rzekomej jej dystrybucji. Ten moment jest najważniejszy. Ja będę to pisał do znudzenia – podobnie działa gra w trzy karty. Rozdający nie dość, że ma obstawę, to jeszcze sugeruje frajerowi, gdzie może być trąf.

Jeśli idzie o współczesną rzeczywistość sieciową, jednym z ciekawszych graczy w trzy karty jest oczywiście Matka Kurka. Jest to gamoń modelowy, a poznajemy to po tym, że pragnie on przede wszystkim uznania. Właśnie zapowiedział wydanie nowej książki o koronawirusie i konsekwencjach pandemii, a zrobił to poprzedzając realizację tego pomysłu badaniem marketingowym, z którego wynika, że cały świat czeka na jego nową produkcję i tylko skończeni durnie, tacy jak my tutaj, wzgardzą znajdującą się w niej, profetyczną treścią.

Kurak ma oczywiście rzesze zwolenników, ale żaden z nich nie rozumie, że jego guru jest socjologicznym preparatem. I wynika to wprost z faktu, że wulkanizator ze Złotoryi wie o epidemii tyle, ile mu napiszą w internecie. A jeśli tego będzie za mało na wypełnienie objętości książki, to sobie resztę dowróży ze zużytych samochodowych opon. Normalnie, jak to w życiu – tu się bieżnik układa tak, a tam śmak, tu jest starty, a tu mniej….Dlaczego ludzie w to wierzą? Otóż dlatego, że najsilniej działającym popytem, jest popyt na symbole i wiedzę symboliczną. Ludzie wierzą, że dzięki Sumlińskiemu skazano na więzienie i upokorzono Bronisława Komorowskiego. I za nic nie da im się wytłumaczyć, że było dokładnie na odwrót. To samo jest z kurakiem. Jego miłośnicy są przekonani, że wsadził do więzienia Owsiaka. Ten sam mechanizm działał w przypadku Wałęsy i znaczka w jego klapie. Rozpoznawalne, czytelne znamiona, które porządkują ludziom rzeczywistość są towarem najbardziej poszukiwanym. Kiedyś była to kaszanka, potem Matka Boska w Klapie, dziś zaś sukcesy Sumlińskiego i kuraka. Można to jeszcze nazwać inaczej – wobec oczywistości, o której napisałem na początku – sukces jest niemożliwy, nie ma go w żadnych preliminarzach – trzeba dać ludziom namiastkę sukcesu, taki prawie sukces, którym oni będą się ekscytować. Dokładnie jak w trzech kartach, najpierw frajer musi trochę wygrać, żeby się wciągnąć do gry. Kiedy prawdziwy sukces nie przychodzi, ludzie łatwo to sobie zracjonalizują mówiąc – no, ale przynajmniej tyle dobrego, że kurak pozwał Owsiaka, a Sumliński wsadził do więzienia Komorowskiego. I tym złudzeniem żyją przez następną dekadę, a czasem i dłużej. Do dziś są przecież ludzie, którzy zastanawiają się czy nie dałoby się tego komunizmu jednak jeszcze raz wprowadzić, ale bez tych morderstw, błędów i systemowego złodziejstwa. Jeśli ktoś nie lubi metafor historycznych, mogą być obyczajowe. Kobiety okantowane i upokorzone przez oszustów matrymonialnych gotowe są im wybaczyć wszystko, jeśli ci ponownie zademonstrują tę swoją ujmującą wrażliwość, która im się tak spodobała. To samo jest z kurakiem. Kiedy on zaczyna demonstrować swoją wrażliwość wszyscy kręcą głowami w zachwycie, tylko my tutaj mamy bekę.

Teraz trzeba odpowiedzieć na pytanie – co by było, gdyby nie było tego prawie sukcesu? No, jak to? Ktoś mógłby zacząć kolportować informacje inne, a nie tylko o charakterze symbolicznym i stymulującym emocje tłumu. Wtedy zaś tłum, pozbawiony przewodników, wskazówek, kompasów, mógłby zacząć korzystać z teoretycznie mu przyznanej wolności. Korzystanie owo mogłoby się objawiać w różnych bardzo zakresach. Od niecenzuralnych wrzasków rzucanych w kierunku zarządów organizacji wynajmujących różnych pastuszków grających w trzy karty, do masowej szarży na nich z kamieniami i pałami w rękach. To są rzeczy, do których dopuścić nie można. Wiedział to już Jacek Kuroń, kiedy mówił, że trzeba pędzić na koniu, na czele rozszalałego tłumu i powoli, powoli ten tłum zawracać.

Ja oczywiście zwróciłem uwagę na to, że jedyna książka kuraka, jaką napisał, dęta całkowicie historia i żydach, leży w publicznych bibliotekach. Jak książki dostają się do publicznych bibliotek, nie muszę już nikomu tłumaczyć. Przypomnę może tylko, że ostatnio nasze książki próbował tam wstawić Przemo, który ma tak wielkie sukcesy sprzedażowe, że w zasadzie nie ma rzeczy, której by nie upłynnił, w ilościach hurtowych. Nie udało się. Trudno. Nie będę się napraszał. Życzę powodzenia i wielu głębokich, a także niestandardowych przemyśleń, wszystkim wielbicielom kuraka. Ciekaw jestem co zrobią z tymi wróżbami dotyczącymi koronawirusa, co to je kurak opublikuje? Wybudują bunkier? Wyjadą? Zaszyją się w lesie? Sam nie wiem, ale podobno ma być grubo – sama i cała prawda, całą dobę. Żadnej ściemy. A potem już tylko spalona ziemia i żadnej nadziei. No chyba, że kurak znajdzie się na jakiejś liście wyborczej. Wtedy sprawy nabiorą nowego blasku i będzie można wyjść z bunkra i odetchnąć pełną piersią.

Dziękuję za uwagę.



Publicystyczny pavulon i polityczna heroina


Chciałem dziś poruszyć kilka kwestii niezwykle delikatnych. Zacznę od niektórych komentarzy wczorajszych. Oto pojawiła się wczoraj taka kwestia – kurak od 10 lat konsekwentnie popiera Kaczyńskiego. To jest moim zdaniem rzecz szalenie istotna, a mam na myśli ten sposób opisu i oceny postaw. Ktoś, nie będący w polityce, a jedynie publikujący w sieci, od 10 lat konsekwentnie popiera czołowego, polskiego polityka. Dla kogo to ma znaczenie i jaki jest charakter tego znaczenia? Z całą mocą chcę uświadomić tu wszystkim, że dla Jarosława Kaczyńskiego, to czy ktoś z internetowych publicystów go popiera czy nie, znaczenia żadnego nie ma. To jest folklor, wobec którego można się zachować uprzejmie lub obojętnie. Wykorzystać taką postawę też można, ale tylko wtedy jedynie, kiedy ów publicysta będzie dysponował argumentami przydatnymi politykom. W przypadku naszym oznacza to moc wyprowadzania ludzi na ulice. Ja oczywiście widzę, że kurak bardzo chce nabrać takiej mocy, choćby przez pozywanie Owsiaka, ale widzę też, że nie jest on w tych działaniach samodzielny, a także, że pozywanie Owsiaka to hucpa. Z faktu, że ktoś piszący coś w sieci deklaruje poparcie dla polityka nie wynika nic. Możemy mieć takie złudzenie, to znaczy możemy się tu spierać, jak oceniać taką postawę, ale dla nas także nie ma to najmniejszego znaczenia. Składanie deklaracji poparcia to próba uwiedzenia grup zainteresowanych polityką i pojedynczych ludzi. To także skłonienie tych ludzi do konsumpcji produkowanych przez siebie treści. Takie postawy mogliśmy obserwować wielokrotnie, nie tylko w przypadku kuraka, którego akurat oceniam jednoznacznie. Ludzie chcący zdobyć czytelników deklarowali gorące poparcie dla jakiegoś polityka i dołączali się po prostu do koniunktury. Ja zrobiłem to samo, jeszcze w roku 2009, nie mając ani pewności, że PiS będzie górą, ani nie mając żadnego impulsu w postaci wydarzeń 10 kwietnia roku 2010. Na to nikt oczywiście nie będzie zwracał uwagi, albowiem w opinii powszechnej, liczą się tylko deklaracje składane w momentach dramatycznych. One bowiem świadczą o autentyczności przeżyć. Takie przekonanie dominuje, a ja będę się upierał, że jest ono fałszywe i sprawy mają się całkiem na odwrót. Do czego zmierzam? Do tego, że próby opisu postaw i koniunktur politycznych są skażone błędami na poziomie podstawowym. Największym błędem zaś jest mylenie deklaracji z realizacją. To się zdarza ludziom notorycznie i o tym wczoraj pisałem. Mogę tę kwestię ujmować w taki sposób, albowiem mam najwięcej realizacji publicystycznych w całym prawicowym internecie i wiem jaki efekt one wywołują. Przepraszam bardzo panie i co wrażliwszych kolegów – one wywołują jedynie powszechne wkurwienie – a dzieje się tak dlatego, że zaburzają konsumpcję gołych deklaracji i ich ocenę, która – jesteśmy w sieci – oznacza po prostu kolportaż i zwiększanie popularności tej osoby, która je składa. Nie wiem czy wszyscy rozumieją o czym piszę, ale jeśli nie proszę wziąć po uwagę, że bardzo się staram. Im więcej realizacji tym trudniejszy jest kolportaż propagandy. To jest zależność oczywista. Propaganda zaś w sieci dotyczy przede wszystkim kształtowania postaw. Jakich? Dalekich od wszelkich realizacji. To znaczy postaw obojętnych, postaw bezradnych, roszczeniowych i głupkowatych. Postaw umożliwiających politykom sprzedaż deklaracji bez pokrycia. Żeby politycy mogli te deklaracje sprzedać, najpierw muszą zrobić to – jak na poligonie – publicyści sieciowi. Potem dopiero przygotowane przez nich preparaty testowane są w rzeczywistości. Piszę to wszystko okropnym językiem, ale póki co innego nie ma.

Przypomnę teraz pewien rodzaj postawy konsumenckiej, która do niedawna dominowała na targach książki. Stoimy z tą naszą ofertą, która jest naprawdę niezła, bogata, dynamiczna i kolorowa. Przychodzi dziewczyna i ja zaczynam jej opowiadać o czym to jest. Ona zaś na to – a ma pan coś o tym, jak Stalin Polaków mordował? Tu dyskusja się kończy, bo moja oferta i moje realizacje uniemożliwiają konsumpcję zupek instant z napisem „Stalin oprawca”, nie dlatego bynajmniej, że popieram Stalina. O histeriach takich, jak tak zwane „ciekawostki historyczne” wspominać nie ma po co. O co innego dziś chodzi. Odpaliłem wczoraj jedną z nowych pogadanek Grzegorza Brauna i dosłuchałem tylko do momentu, w którym Grzegorz Braun powiedział – proszę państwa, robią z nami co chcą…dalej nie dałem rady, albowiem wygłaszanie takich kwestii to jest bardzo prymitywne dewastowanie emocji i bardzo niepiękna próba zwrócenia na siebie uwagi. Z Grzegorzem Braunem nikt nie robi tego co chce, nawet jeśli ciąga go po sądach. I jako człowiek reprezentujący postawę niezależną, która jest wzorem dla wielu osób, narażających się potem bez sensu zupełnie, akurat on nie powinien wygłaszać takich kwestii. Ja oczywiście wiem po co on to powiedział, wiem, że pewnie nawet nie zauważył, że coś takiego wydobyło się z jego ust, nie zmienia to jednak mojej oceny. Takie kwestie nie mogą padać. To jest publicystyczny pavulon. Ów pavulon jest oczywiście chłonięty przez ludzi, jak najlepsza gatunkowo heroina, albowiem wszyscy chcą znaleźć się w grupie prześladowanych i dręczonych, którym ciemne siły odmawiają praw podstawowych, ale oni przez swoją niezależność i wyższość moralną w końcu zwyciężają. To jest ulubiona projekcja Polaków i ulubiony rodzaj papki serwowanej przez publicystów i polityków aspirujących dopiero do sfery, gdzie podejmuje się decyzje prawdziwe. Nie idę tą drogą i nawet w tamtą stronę nie patrzę. Nie czynię tego, albowiem wybrałem te całe realizacje, to znaczy wydawanie książek, które w konsumentach deklaracji wywołują jedynie znudzenie. Nie ma tam bowiem nic ekscytującego na pierwszy rzut oka, a jeśli już się coś odnajduje to trzeba przeczytać ze dwa, trzy akapity, jakiegoś wstępnego, zapoznającego człowieka z zagadnieniami, tekstu, żeby wszystko należycie ocenić i się tym trochę zabawić. To jest za trudne i kosztuje czas. O wiele lepiej, w całkowitym stuporze, stymulować mózg deklaracjami. To jest wygodne i umożliwia wymianę poglądów z rodziną. Dlaczego tak czynię? Z czystego egoizmu i z nudów. Nikt, wliczając w to Grzegorza Brauna, nie potrafi dziś zainteresować mnie swoim artystycznym programem. To są wyłącznie cholerne, powtarzalne nudy. Tym większe, im więcej wirusów krąży w powietrzu.

Czy to znaczy, że w polityce nie ma dziś nic interesującego, co zasługiwałoby na nieoczywisty opis? Oczywiście, że są takie sprawy. Wczoraj dostałem na przykład link do wizerunku nowego wiceministra finansów. Sprawa jest banalna, ale skłania do ocen niestandardowych, czyli takich, które lubimy najbardziej. Oto wizerunek nowego wiceministra finansów.

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,25873644,piotr-patkowski-zostal-nowym-wiceministrem-finansow-kim-jest.html#s=BoxOpImg8

Widzimy jasno, że z zakupieniem piwa po godzinie osiemnastej w sobotę, byłby w przypadku pana wiceministra poważne problemy. I pewnie nie obyłoby się bez okazywania dowodu, a może i wzywania policji. Nie będziemy się tu teraz wyżywać w płaskich szyderstwach, bo okazji po temu było wiele już wcześniej, w innych przypadkach podobnych nominacji. Spróbujmy, mając w pamięci inne przypadki zatrudniania dzieci, w tym dzieci bardzo nierozgarniętych, na poważnych stanowiskach, zrozumieć o co w tym chodzi. Mój opis jest następujący – tak zwana administracja państwa polskiego jest pod rządami PIS traktowana jako teren ćwiczebny, na którym przyszli funkcjonariusze organizacji globalnych, zdobywają szlify i nabierają doświadczenia. Oznacza to, że administrowanie w Polsce, w tym administrowanie finansami ma charakter fasadowy. To zaś znaczy steruje tym ktoś z tylnego siedzenia, a my mamy patrzeć i udawać, że nic nas w tym nie niepokoi. I teraz tak – fasadowość administracji może, choć nie musi, oznaczać, że interes zaraz się zwinie. Mam na myśli Unię. Ci zaś, którzy w nią inwestowali i robili tam kariery, obudzą się z ręką w nocniku. Nowa grupa urzędników, wychowana pod czujnym okiem Mateusza Morawieckiego, zacznie kierować sprawami z poziomu organizacji globalnych, w których będzie awansować. Co to za organizacje, tego nie wiem, ale Wy zapewne wypełnicie tę rubrykę lepiej niż ja. Tak więc nominacja ta, może oznaczać, że przyszłe pokolenia Polaków żyć będą w rzeczywistości znacznie odmiennej od tego co widzimy teraz? Czy lepszej? Tego stwierdzić dziś nie sposób. Na pewno innej i na pewno mniej zależnej od Niemiec, do czego parła z całą siłą poprzednia ekipa. Mój opis jest naiwny i mocno niedoskonały. Można go poprawiać. Na tym dziś kończę, bo spieszę się do swoich realizacji. Aha, a propos, czy ktoś wie jak tam się sprawy mają z ustawą anty- 447?



Gospodarka głupcze czyli czego nie rozumie nowy minister fajansów


Wszyscy tutaj dobrze powinni wiedzieć, że nie warto zadzierać z ludźmi, którzy zaangażowani są w misję premiera Mateusza Morawieckiego. To było jasne już wcześniej, kiedy Mateusz Morawiecki premierem nie był. Ja może przypomnę dwie kwestie. Pierwszą omawialiśmy tu kilka razy, ale nie każdy pamięta, a druga zapadła wszystkim w pamięć bardzo dobrze. Kiedy napisałem I tom Baśni polskich, podszedł do mnie na targach katolickich młody bardzo człowiek i zaproponował spotkanie. Powiedział, że jego szef zastanawia się czy nie sponsorować moich wydawnictw, I tom Baśni bowiem podobał mu się bardzo. Ja byłem wtedy na fali i pisałem tom II, ze szczerym zamiarem nie wracania już do gawęd, które znajdowały się w tomie pierwszym. Na spotkanie przyszedłem cały podekscytowany, odbywało się ono w siedzibie WBK w Warszawie. Siedzieliśmy w oszklonym pomieszczeniu, ja, ten młodzieniec i jakaś pani. No i jak opowiedziałem im z grubsza o czym będzie II tom Baśni. Oni mnie grzecznie wysłuchali, po czym dali adres strony, z której pobrać należało dokumenty służące temu całemu sponsoringowi. Ucieszyłem się i wróciłem do domu. Wpisałem adres strony, żeby te dokumenty ściągnąć, ale pojawił się błąd, czy też może jakiś remont witryny, już teraz dokładnie nie pamiętam. Zadzwoniłem do mojego opiekuna i się pożaliłem. On zaś odparł, że wszystko będzie dobrze, bo zaraz stronę naprawią. Klikałem w nią od wiosny 2012, mniej więcej do wakacji, a w czerwcu wydałem sam II tom Baśni. Strona się nie otworzyła ani razu. Wiele miesięcy później dowiedziałem się, że owym mitycznym szefem, który chciał mi pomóc był Mateusz Morawiecki. Nikt nie miał wówczas pojęcia, że może on zostać premierem.

Sprawa późniejsza jest znana. Igor Janke napisał całkiem idiotyczną książkę, przeznaczoną dla nie wiadomo kogo, dla ludzi, takich jakich sobie prawicowe dziennikarstwo wyobraziło. Książka ta nosiła tytuł „Twierdza” opowiadała o Solidarności Walczącej, w taki sposób, jakby ta organizacja była czymś w rodzaju assasynów, ale nie mordujących ludzi, tylko dających im nadzieję. Opublikowałem w salonie24 tekst krytyczny i na pół roku „zniknięto” mi bloga. Całe szczęście nie miało to wpływu na sprzedaż.

Po co to piszę? Otóż mamy teraz kolejną, w mojej subiektywnej ocenie, odsłonę pewnego przedstawienia. Można go nazwać roboczo tytułem „Dopasowywanie ludzi do teorii”. Pomysł ten realizowany będzie – jak to zwykle bywa w socjalizmie – za pomocą ideologów, którzy nie znają nikogo osobiście, z nikim się nie przyjaźnią i z nikim niczego nie wymieniają. Ich świat zaś składa się z pojęć kluczy wyprodukowanych przez propagandystów. Bynajmniej nie ekonomicznych, bo na tych kwestiach ludzie premiera się wykładają, ale politycznych i kulturowych. Albo nawet gorzej – pojęcia, którymi się posługują ci ludzie zostały stworzone przez bardzo przeciętnych dziennikarzy. Poznać to mogliśmy wczoraj, w czasie przemowy nowego wiceministra dotyczącej klasy średniej. Ja myślałem, że tego wytrychu nie używa się od czasu kiedy padło niesławnej pamięci pismo „Cash” , którego naczelnym był Ziomecki. Stało się to, jak pamiętamy, gdzieś w okolicach dnia narodzin nowego wiceministra.

Ponieważ, jak to wczoraj napisałem, mam na koncie najwięcej realizacji w całym prawicowym internecie, postanowiłem przypomnieć niektóre z nich. Konkretnie te, które dotyczą ekonomii i historii. To się może nawet przydać nowemu wiceministrowi fajansów, pardon, finansów.

Wydałem na przykład, nie korzystając ze sponsoringu żadnego banku, ani żadnej fundacji, ani żadnego ministerstwa, książkę wybitnego polskiego ekonomisty Adama Szelągowskiego. Nosi mona tytuł „Pieniądz i przewrót cen w XVI i XVII wieku w Polsce”. Już przeczytanie wstępu do tego dzieła, sprawia, że człowiek czuje się bezpieczniej, kiedy ma ową publikację pod ręką. Może wtedy, słuchając wypowiedzi nowego wiceministra, a także innych urzędników, zajrzeć do niej i za każdym razem, kiedy tamci zburzą jego spokój, odzyskać go, czytając parę akapitów.

Dziś zajmiemy się wstępem.

Adam Szelągowski pisze tak:
Istnieją w nauce ekonomii politycznej dwa kierunki: jeden – czysto abstrakcyjny, teoretyczny, drugi – rzeczowy, historyczny. Na przykład: teoria Adama Smitha opierała się jedynie na pewnych założeniach, wypływających z natury ludzkiej i uznanych jako pewniki niewzruszone, – dajmy na to chęci zysku, dążeniu do wzbogacenia się itp. Ze stanowiska tej metody, czysto abstrakcyjnej, każde twierdzenie ma wartość stałą, niezmienną dla wszystkich ludzi i w każdym czasie. Oczywista, że twierdzenie przeciwne uchodzi za błąd, a mniemania poprzedników ekonomii klasycznej, jak: fizjokratów, merkantylistów, kanonistów, przedstawiają się jako szereg nieudanych prób rozwiązania pewnego zagadnienia.
Widzimy, że wybitny polski badacz zagadnień ekonomicznych, miał jednak pewne deficyty. Nie przewidział bowiem sytuacji, w której zagadnieniami ekonomicznymi zajmować się będą urzędnicy, nie mający zasadniczo pojęcia o tych dwóch kierunkach.
Niestety, leży to w naturze ludzkiej, a ponoć przebija się w dociekaniach naukowych, że twierdzeniom ostatnim, najnowszym przypisuje się jakąś pewność bezwzględną, gdy raczej trzeba by liczyć się ze stałym niedomaganiem rozumu ludzkiego, że może on zdobyć tylko prawdę względną, warunkową, że prawda nie jest jedna i ta sama dla wszystkich i że każdy wysiłek ducha ludzkiego, częstokroć nawet dzisiaj zwany błędem, dla innych warunków miejsca, czasu, otoczenia, był posunięciem się o krok naprzód, był w przybliżeniu określeniem wiernym danego stosunku między człowiekiem a światem.
I znowu łapiemy Adama Szelągowskiego na tej słabości. Jak można się liczyć ze stałym niedomaganiem rozumu ludzkiego? To są teorie wsteczne i reakcyjne. Rozum ludzki nie może niedomagać, a my się wkrótce o tym przekonamy. O tym zaś, że prawda jest taka sama dla wszystkich, przekonamy się najdokładniej.
W ostatnich przeto czasach rozwinął się inny kierunek w nauce ekonomii politycznej – kierunek historyczny. Kierunek ten, zapoczątkowany przez Roschera, świetnie podtrzymywany przez Schmollera i jego szkołę, bada teorie ekonomiczne, jak też objawy życia gospodarczego, ze stanowiska ewolucji, pyta, czy i o ile dana teoria ekonomiczna odpowiada istniejącym warunkom rozwoju gospodarczego, a nie, jaką ma wartość sama w sobie; nie szuka prawdy ekonomicznej bezwzględnej, powszechnej, ale warunkowej, zależnej od właściwości miejscowych i prądów dziejowych – ducha czasu.
Teraz to już nie są deficyty, ale czysta naiwność wielkiego uczonego. Szukanie prawdy bezwzględnej, której podlegają wszyscy ma bowiem najważniejsze uzasadnienie ekonomiczne, które wymyślił zapewne jakiś kacyk w górnym neolicie – chodzi o to, by wszyscy bulili równo i nikt się nie ociągał. Dlatego właśnie nie może być mowy o żadnych kontekstach historycznych w dyskusji na temat ekonomii, albowiem to przeszkadza. Ludzie, zaś którzy takie tematy podejmują, z dziwacznej nadziei, że ktoś ich zrozumie i doceni, sami są sobie winni.
Co jest niezmiernie ważnym i pożytecznym w tym badaniu, to wyświetlenie podstaw rzeczowych i materialnych, których odbiciem są pewne idee ekonomiczne, i na odwrót odkrycie, iż nie każda teoria ekonomiczna, którą odrzucamy ze stanowiska dzisiejszego, jest błędem, gdyż mogła streszczać w sobie i formułować objawy życia pewnej fazy ewolucji gospodarczej, pewnej „kategorii historycznej” danego rozwoju. Słowem, okazuje się pewna współmierność między postępem ducha ludzkiego a rozwojem warunków rzeczowych, materialnych, gospodarczych.
Mogę się tylko uśmiechnąć czytając słowa – mogła streszczać i obrazować. No mogła, ale dziś o tym mówić nie wolno, bo ekonomia to cep do walenia po łbach, a historia to hagada, obydwie zaś nie powinny, w głowie przeciętnego konsumenta treści mieć ani jednego punktu stycznego. W głowie tej bowiem jest miejsce jedynie na publikacje takie, jak „Twierdza” Igora Janke.
Dla przykładu weźmy pojęcie ekonomiki średniowiecznej kanonistycznej o odsetce. Odsetki uważano w nauce prawa jako lichwę i, z tego stanowiska, pobierających je ścigano i wyklinano. Kościół szedł tutaj ręka w rękę z państwem. Stąd też całkiem niesłusznie przypisuje się wyłączny wpływ poglądom teologicznym na naukę o odsetkach. Doktryna religijna oddziaływała tutaj tylko w części. Poza wierzeniami religijnymi ukrywał się jeszcze wpływ warunków istotnych, rzeczowych, materialnych. Protestancki badacz ekonomiki średniowiecznej czyni jej zarzut, jakoby nie doszła do pojęcia o produkcyjności kapitału (pw. Endemanna „Studien in der romanisch-kanonist. Wirtschafts- und Rechtslehre”). Na to odpowiada mu katolicki uczony, Funke („Zins und Wucher”): jakim sposobem ekonomika średniowieczna mogła dojść do tego pojęcia, kiedy kapitału w znaczeniu gospodarczego czynnika produkcyjnego w wiekach średnich nie było jeszcze wcale? Istniał tylko pieniądz, ale zarówno w swym rzeczowym charakterze, jak i w pojęciu ogółu, był tylko środkiem obiegowym; zresztą i my dzisiaj nie utożsamiamy go w tym znaczeniu z kapitałem. A że istnieje ten stosunek między zapatrywaniami na odsetki a formą społecznego rozwoju – gospodarką naturalną, widzimy stąd, że z chwilą, gdy kapitał jako nowa kategoria historyczna, zaczyna nabierać większego znaczenia, co nastąpiło pod koniec XV wieku, siła poglądów kanonistycznych słabnie, co więcej – pieniądzowi zaczyna się przypisywać charakter głównego źródła bogactw. Do walki z ekonomiką kanonistyczną występuje merkantylizm.
Tu chciałbym zwrócić uwagę na zdanie – doktryna religijna oddziałuje tylko w części. Dlaczego akurat na nie? Ponieważ doszliśmy do takiego momentu, kiedy abstrakcyjne teorie ekonomiczne nabrały charakteru religijnego.
Z tego drobnego przykładu widzimy, iż niezrozumiałymi muszą być dla nas poglądy ekonomiczne danego wieku, jeżeli nie włożymy się w dane stosunki rzeczowe, i na odwrót – pewne rysy danej polityki handlowej ekonomicznej i finansowej tłumaczą się najlepiej kierunkami i zapatrywaniami, jakie przeważały w danej chwili wśród danych warunków w pewnym społeczeństwie.

Z tego to stanowiska historycznego zamierzam poddać rozbiorowi kwestię pieniądza, a w związku z nią – kwestię cen od początku XVI aż do schyłku XVII wieku w Polsce. Oba te bowiem zagadnienia mają znaczenie pierwszorzędne, zarówno w rozwoju teorii ekonomicznych, jak i polityki ekonomicznej oraz handlu, nie tylko u nas, ale w całej Europie zachodniej. Przy tym będę usiłował wyjaśnić dany kierunek polityki ekonomicznej przy pomocy prądów współczesnej literatury, ich zaś powstanie wprowadzić do danych warunków życia politycznego i gospodarczego. Przeciwieństwa między dawnymi zapatrywaniami ekonomicznymi a dzisiejszymi okażą się mniejszymi, jeśli się je sprowadzi do różnic samych faz rozwoju, jakie przechodzi każde społeczeństwo w danym okresie czasu. Pewne pojęcia ekonomiczne, którym dzisiaj przypisujemy znaczenie pierwszorzędne, poczynają na siebie dopiero zwracać uwagę, jak również i pewne stany życia ekonomicznego, które się rozwinęły szybko dopiero później, znajdują się dopiero w zaczątku. I na odwrót pewnym zagadnieniom przypisywano przed trzema, czterema wiekami taką doniosłość, jakiej się my w nich nie dopatrujemy dzisiaj wcale – tylko dlatego, że nowe sprężyny życia ekonomicznego w ostatnich czasach zastąpiły miejsce dawnych. Nie zaprzeczając ekonomistom prawa do dociekania istoty zasadniczej pojęć ekonomicznych i do budowania na nich ogólnych i powszechnych teorii ekonomicznych, posługuję się nimi w tym wypadku raczej jako kluczem do rozwiązania zagadnień natury czysto historycznej, dotyczących polityki, warunków życia ekonomicznego tudzież stanu kulturowego i cywilizacyjnego naszego narodu.
I to koniec wstępu do tej fantastycznej książki. Trzeba by teraz zapytać czy – skoro Adam Szelągowski posługuje się pojęciami ekonomicznymi jako kluczem – ekonomiści potrafią posługiwać się pojęciami historycznymi jako kluczami? Odpowiedź brzmi – tak – oni się posługują pojęciami historycznymi jak lud roboczy posługiwał się kluczami francuskimi zastosowanymi do rozpraw pomiędzy sobą i wyjątkowo irytującymi majstrami w fabryce.

Ujmując rzecz poważniej, odpowiedzi udzieliłem już na samym początku – szef banku, dzisiejszy premier, gotów był wspomagać autora piszącego rzewne historie o bohaterach. Kiedy tenże autor zwrócił się ku tematom związanym z gospodarką i ekonomią oraz ich historycznym kontekstom, okazało się, że strona z dokumentami do sponsorowania się nie otwiera.

Ja oczywiście życzę premierowi i jego nowemu wiceministrowi jak najlepiej. Nam wszystkim także życzę jak najlepiej. Chcę jednak podkreślić, że nie mam zamiaru traktować serio wszystkich wyprodukowanych przez ministerstwo propagandowych idiotyzmów. Mam też głęboką pewność, że nie jestem w tym zamiarze odosobniony.

A tutaj link do książki „Pieniądz i przewrót cen”. Ekonomia bowiem obejmuje także transakcje kupna-sprzedaży.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/



Sploty


Miałem dziś nie pisać o książkach, ale nie mogę się powstrzymać. Niedzielę spędziłem bardzo owocnie nad lekturą biografii księcia biskupa Ignacego Krasickiego i margrabiny Bayreuth, siostry Fryderyka II. Frapująca lektura, fragmenty będą w nowym nawigatorze.

Wrócę jednak najpierw do kwestii ratowania czytelnictwa i książek ważnych dla polskiej kultury. Wszyscy zgodzą się, że książę biskup Ignacy, był postacią niezwykle dla tej kultury ważną. Nie każdy jednak orientuje się, że ma on w języku polskim tylko jedną biografię. Wydał ją w roku 1940, w okupowanej Francji, jak rozumiem, choć pewności nie mam, człowiek nazwiskiem Paul Cazin. Książka ta ukazała się w języku polskim dwa razy, w wydawnictwie Pojezierze, w latach 1983 i 1986.

Chcę zwrócić uwagę, że omawialiśmy tu wczoraj kwestię ratowania czytelnictwa i polskiej kultury w ogóle. Ratowanie to ma polegać na interwencyjnym wykupie stanów magazynowych wydawnictwa „Biały kruk”. Inaczej tego apelu rozumieć nie sposób. Gdyby rzeczywiście chodziło o polską kulturę, ktoś napisałby i wydał kolejną krytyczną biografie księcia biskupa Ignacego. O co więc chodzi w tym ratowaniu czytelnictwa? O gwałtowne zwiększenie wpływów w wybranych wydawnictwach. Dajmy już jednak spokój tym płaskim szyderstwom i zajmijmy się szyderstwami naprawdę głębokimi.

Oto Paul Cazin, Francuz, który jest badaczem literatury polskiej i polskiej kultury. Urodzony w roku 1881 w sławnym mieście Montpellier. Niedługo będzie miał urodziny. Kulturą polską zajmował się już przed I wojną światową. Tłumaczył na przykład Zapolską, ale nie tylko – także Weyssenhoffa i Reymonta. To jest duża ekstrawagancja moim zdaniem, lansować we Francji Zapolską, w momencie kiedy w Polsce ta Zapolska prawie w ogóle nie jest znana. Jeśli przypomnimy sobie, co pisałem w II tomie Baśni socjalistycznej o Tadeuszu Żeleńskim, który promował w Krakowie i Galicji całej, a potem w Polszcze literaturę francuską, coś nam zacznie świtać. Ktoś za te tłumaczenia i za tę promocję musiał płacić. Być może czyniła to III Republika, ale wcale nie jest to pewne. Ja pamiętamy, z cytowanych obszernie wspomnień krakowskiego księgarza Aleksandra Słapy, człowieka obeznanego z handlem detalicznym i jego tajemnicami, Żeleński Tadeusz zaczął zarabiać na swoich obyczajowych sensacjach, mniej więcej od roku 1937. Wcześniej, przez 40 lat tłukł je za darmo, a one zalegały w księgarniach. To jest oczywiście żart, taki bardziej połowiczny, one rzeczywiście zalegały, ale Tadeusz Żeleński dostawał za to pieniądze. Podobnie jak pieniądze za swoje tłumaczenia dostawał Paul Cazin. Nie wiem tylko od kogo, a największą tajemnicą jest, kto zapłacił honorarium za tego nieszczęsnego księcia biskupa Ignacego, wydanego przecież już za Hitlera.

Jeśli do tego wszystkiego dodamy Weyssenhoffa Józefa, który pisał rzewne historie myśliwskie, o nieszczęśliwej miłości panicza i poddanki, sprawy mogą się trochę rozjaśnić. Oto Weyssenhoff, który zajmował się w Polsce promocją Paula Cazin, był zięciem Blocha, największego inwestora kolejowego w całej Rosji, autora bardzo przytomnych spostrzeżeń dotyczących wojny, które w języku polskim nie były chyba wydane nigdy, a jeśli były to sto lat temu. Bloch bowiem nie podpada pod kategorię „promocja czytelnictwa i kultury polskiej”, a szkoda. Dziwne, że nie podpada pod tę kategorie także Paul Cazin i sam książę biskup Ignacy.

Nie wiem jak będzie z Wami, ale mną wstrząsnął opis charakteru księcia biskupa, od którego rozpoczyna się II rozdział jego biografii. Proszę bardzo, oto fragment.
Krasicki miał usposobienie z natury pogodne, spokojne, życzliwe, lecz nie tyle z wrażliwości serca, ile z powściągliwego rozsądku, z wrodzonego poczucia humoru, z żywej niechęci do wszystkiego, co nie było w dobrym tonie, w dobrym guście. Zobaczymy, że wzniesie się jeszcze wyżej w swych satyrach, gdzie ważniejszy będzie sam temat, gdzie ogarniać go będzie płomienne oburzenie, ale tam również da dowody mistrzostwa w manewrowaniu tematem, w operowaniu półcieniami i ostrą kreską karykatury, a przy tym wybornego taktu.
Myślę, że to jest opis straszliwy w swojej wymowie. I nie ma tu doprawdy sensu poruszanie kwestii, smaku, taktu i tonu, bo one zostały już dość wyszydzone. Dziś też najbardziej liczy się ten, smak i ton, szczególnie zaś wtedy kiedy ktoś wyciąga łapę po nie swoje pieniądze. Ten opis zaś, to charakterystyka zawodowego oszusta.

Być może z biografią napisaną przez Paula Cazin problem jest taki, że on tam wprost, choć z żalem wskazuje iż Myszeida jest wprost zerżnięta z poematu napisanego przez króla Fryderyka, a zatytułowanego Wojna konfederatów. Poemat ten jest szyderstwem z konfederacji barskiej, jawnym wskazaniem na to, że impreza ta skazana była na klęskę, przez jej rzeczywistych inspiratorów, czyli Francuzów. Oczywiście Cazin nie może się uwolnić od idiotycznej maniery, która każe mu podkreślać tak zwane wartości literackie i wskazywać, że niczym się w istocie nie różniące poematy – króla Prus i biskupa Warmii – dzieli przepaść jakościowa. Król pisał topornie, a Krasicki z wdziękiem.

Dopóki nie uwolnimy się od takich idiotyzmów, nie może być mowy o żadnej promocji czytelnictwa i kultury w Polsce.

Nie to jest jednak, w mojej ocenie, najciekawsze w prozie Paula Cazin. Oto w roku 1920 napisał on powieść zatytułowaną „Humanista na wojnie”, ja jej jeszcze nie mam, ale mam nadzieję, że niebawem tu do mnie dojdzie. Cazin był człowiekiem rozpoznawalnym i silnie promowanym we Francji, powieść zaś została zgłoszona do nagrody Goncourtów. Przepadła trzema głosami. Ktoś nie chciał, by Francja, przeżywająca swój niezasłużony, wojenny sukces, zaczytywała się rzewnymi opowieściami o dylematach akademika wcielonego do wojska. Co innego Niemcy. Dziewięć lat później, po „Humaniście na wojnie”, ktoś namówił Ericha Remarque żeby napisał książkę „Na zachodzie bez zmian”. Ponoć zrobiły to środowiska kombatanckie. Erich zaś, przychylając się do ich prośby, usiadł i w trzy tygodnie napisał pacyfistyczny paszkwil na wilhelmińskie Niemcy, w którym najbardziej dwuznaczną postacią jest nauczyciel wychowujący młodzież w duchu patriotycznym. O tym kim był Paul Cazin nie wie dziś nikt, choć za życia był on bardzo znany. O tym kim był Remarque wiedzą wszyscy. I na tym właśnie polega promocja czytelnictwa i kultury. Pan Remarque, sobie tylko znanymi sposobami, załatwił swojej książce promocję w NSDAP. Organizacja ta demonstracyjnie spaliła mu nakład, a uczyniła to publicznie i po zmroku, żeby było lepiej widać. I tym samym zrobiła zeń sławnego pisarza. Tak wygląda prawdziwa promocja czytelnictwa, cała reszta to ściema. Odwróćmy się więc od tego i zajmijmy się tym, na czym się trochę znamy, czyli handlem detalicznym. A także kwestią – dlaczego nie wolno robić prawdziwej promocji polskiej kultury.

Porzućmy wiek XVIII i jego estetyczne problemy, porzućmy wojny wieku XX i popatrzmy ileż to jest w polskiej literaturze uczciwych biografii królowej Bony. Otóż jest tylko jedna, bo tego wydanego w latach osiemdziesiątych zeszytu 32 kartkowego nie liczę. Tę istotną biografię napisał Władysław Pociecha, a wydana ona została w roku 1949.

Znajdujemy w niej taki oto fragment.
W marcu 1513 r. wyjechał Wolski w orszaku prymasa Łaskiego do Wenecji i na sobór laterański do Rzymu. Obrotny, wykształcony, świetnie się prezentujący i obyty w świecie rycerz, nawiązał stosunki z wpływowymi osobistościami na renesansowym dworze Leona X. Do jego przyjaciół zaliczał się brat papieża Giuliano de Medici, który wpłynął na prymasa, że oddał Wolskiemu za zezwoleniem papieskim z 16 V 1514 r. w dożywocie dobra arcybiskupie w ziemi czerskiej: Ostrów, Konary, Przelot i Podgórzyce.
Od razu widzimy, że Władysław Pociecha popełnił błąd. Z całą pewnością nie chodziło o brata papieża Leona, ale o jego bratanka, późniejszego papieża Klemensa VII, którego znamy z naszego komiksu Sacco di Roma

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

Brat papieża, Julian, umarł bowiem w roku 1478. No, ale przez ten błąd sytuacja jest jeszcze bardziej niesamowita. Oto dwaj najważniejsi ludzie w Italii – papież Leon i przyszły papież Klemens, podejmują jakiegoś Wolskiego, który nawet nie jest magnatem, ale aspirującym szlachetką i zmuszają jego zwierzchnika i protektora – prymasa królestwa Polskiego, do przekazania mu w dożywocie dóbr, których istnienia najwyraźniej byli świadomi. Dobra te leżą w ziemi czerskiej i nazywają się Ostrów, Konary, Przelot i Podgórzyce. Bratanek papieża, przyszły papież, mówi do prymasa Łaskiego – ekscelencjo, Wolski to nasz człowiek, trzeba mu przekazać w zarząd dożywotni Ostrów, Konary, Przelot i te no, zapomniałem nazwy…o, już wiem! – Podgórzyce. Załatwcie to proszę jak najszybciej.

Co to oznacza? No tyle, że dobra kościelne w Europie były zinwentaryzowane, a ich przekazywanie z rąk do rąk wiązało się nie tylko z awansem i zaufaniem, ale także z różnymi misjami. Mikołaj Wolski, co wynika z dalszych fragmentów na pewno miał misję. Ona zaś dotyczyła polityki węgierskiej Zygmunta Starego i została utrącona przez biskupa Tomickiego, jawną cesarską kreaturę. Ja wyglądała ta polityka później i czym się skończyła każdy kto kupił sobie komiks „Sacco di Roma” doskonale wie.

Jeśli w jedynej, uczciwej biografii królowej Bony, mamy takie kwiatki, co cóż my biedne misie możemy począć z tą żałosną promocją czytelnictwa i kultury polskiej? Sam nie wiem. Na początek proponuję, by pochylić się nad książką Joli Gancarz zatytułowaną „Kto zabił Bartolomeo Berecciego”. To jest bardzo dobrze przeprowadzone dziennikarskie śledztwo, które jasno wskazuje, jak się wpędza w długi i zobowiązania władcę frajera, a następnie likwidując nożem, na widoku, jego architekta, przejmuje się kontrolę nad najważniejszą w kraju inwestycją, czyli rezydencją królewską na Wawelu, a potem nad samym dworem i królem. To jest książka napisana w duchu, jaki ujawnił nam Władysław Pociecha dawno temu. Książka demaskatorska i nie wchodzące zdaje się w zakres promocji kultury polskiej, choć przecież jest tam i król Zygmunt i renesans, jest włoski architekt i niemieccy bankierzy. Tylko tego dobrego smaku, wyczucia, elegancji i tonu, na które tak wyczulony był biograf księcia biskupa warmińskiego, Paul Cazin, jakoś brakuje. Jestem jednak głęboko przekonany, że nikomu to przeszkadzać nie będzie. Zostało tylko 58 egzemplarzy.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kto-zabil-bartolomeo-berecciego/



Dlaczego ludzie kupują narkotyki, a nie kupują książki o Bartłomieju Bereccim?


Zacznę od marudzenia. Zaczynam łapać trochę zadyszki, bo porobiłem różne plany, a panika siana dookoła nie sprzyja ich realizacji. Jakieś książki trzeba jednak wydawać i na dodatek sprzedawać. Na to, że ktoś wykupi je interwencyjnie nie ma przecież co liczyć. Na takie fory oczekują tylko ci, którzy mają rzeczywisty wkład w rozwój polskiej kultury i krzewienie czytelnictwa. Ludzie bez których polska kultura byłaby uboższa, a może nawet by umarła. Na dodatek popsuły się dwa samochody, a dzieci muszą uczyć się zdalnie i nikt nie chce, na przykład, zrozumieć, że może się zepsuć mikrofon w laptopie, a pan z serwisu nie przyjmuje bo jest zaraza. No, ale dobra. Najważniejsze, że ostatni numer nawigatora jest prawie zamknięty. Moje starsze dziecko widząc w jakim jestem stanie poradziło, bym dla rozrywki obejrzał sobie parę odcinków serialu Elementary. To jest jeszcze nowsza redakcja przygód Holmesa, wzbogacona o wątki emocjonalne. Holmes jest tam rozedrganym neurotykiem i ćpunem na odwyku, z manierami brytyjskiego sierżanta-werbownika. Watson zaś to krótkonoga Azjatka, grana przez aktorkę nazwiskiem Liu. Wszystko razem jest nawet ciekawe. Szczególnie inspiruje mnie stylizacja Holmesa i jego niewymuszona elegancja. Od razu zorientowałem się, że intrygi w tym serialu to sprawa drugorzędna, ważne jest tylko to, co Holmes mówi o metodzie, a i to nie zawsze, bo często bełkoce. Trafiłem na taki odcinek, (bo tego jest masa), gdzie jakiś gość sklonował rzadką orchideę z Tajwanu. Nie jest ważne o co tam chodziło. Holmes świr mówi w pewnym momencie coś takiego – żeby sprzedać coś, co powinno być ukryte, nie należy tego ukrywać. Trzeba przed tym postawić jakiś śmieć i przywalić cenę z sufitu. Ona ma dotyczyć tego śmiecia. Niech to będzie puszka z colą. Wtedy mamy gwarancję, że zjawią się właściwi klienci, rozumiejący o co chodzi. Dla wielu ludzi, szczególnie siedzących w lukratywnych branżach i przy wyspecjalizowanych kanałach dystrybucji, są to zapewne rzeczy oczywiste, ja zaś odkrywam tu przysłowiową Amerykę w konserwach. No trudno. Dla mnie było to olśnienie. Przypomniał mi się, a mam pamięć jak śmietnik, oglądany dawno temu, jeszcze za komuny, program o Lennonie i jego związku z Yoko Ono. Lennon mówi w tym filmie, że poszedł kiedyś na wystawę nikomu nieznanej, japońskiej artystki nazwiskiem Ono i tam zobaczył eksponat. Było to jabłko, takie zwyczajne, a obok niego cena – 500 funtów. John uznał, że to jest fantastyczna zgrywa i się zakochał. Ja zaś chciałbym się dowiedzieć co tak naprawdę sprzedawała wtedy Yoko Ono? Mam też poważne wątpliwości co do tego, czy spotkanie tych dwojga, Yoko i Johna odbyło się spontanicznie. Mam wrażenie, że zostało zaaranżowane.

Mechanizm, który przedstawił ześwirowany ćpun-Holmes w serialu Elementary, opisuje gradacje występującą na rynku sztuki. To jest rynek gdzie wystawia się śmieci, które mają cenę z sufitu, sprzedając w rzeczywistości coś innego. Ja do końca nie wiem co, ale przypuszczam, że na najniższym poziomie tej gradacji handluje się po prostu narkotykami. Pisząc najniższy poziom, mam na myśli galerie, wokół których skupiają się lokalne i regionalne elity. Myślę, że ten sposób sprzedaży środków odurzających dotyczy nie tylko galerii, ale także innych miejsc, gdzie gromadzą się ludzie, czujący się w jakiś sposób wybrańcami. Nie chodzi mi tutaj o mecze piłkarskie i masowe imprezy, gdzie taki handel też jest prowadzony, ale o tak zwaną górną półkę – pawlacz, jak mawiają niektórzy. To jest chyba logiczne, jeśli wziąć pod uwagę, że wśród środków odurzających także są preparaty lepsze i gorsze. To takie przypuszczenie, nie wiem jak jest naprawdę, ale na taki trop wprowadził mnie ześwirowany Holmes w dziwnych łachach. Myślę, że gdyby udało się, zrobić listę substancji i dóbr niedozwolonych w normalnym obrocie, można by było dopasować do niej metody sprzedaży komponowane na opisanej tu zasadzie. Powstałoby coś w rodzaju atlasu metod marketingowych. Fantazjuję oczywiście, ale być może taki atlas już istnieje.

Pora odpowiedzieć na pytanie – dlaczego ludzie nie kupują książki o Bartłomieju Bereccim? Powinni ją kupować, bo postać ta trzyma wszelkie standardy dotyczące jakości tego, co zwiemy polską kulturą. Oczywiście można postawić kwestie w ten sposób – nie kupują, bo nie wiedzą kim był Berecci. Można też inaczej – nie kupują, bo postać Bartłomieja nie mieści się w rzeczywistości w standardzie „kultury polskiej i polskiej tradycji”, ta bowiem jest po prostu śmieciem postawionym przed jakąś tajemnicą, którą rozpoznają nieliczni klienci salonów politycznych. No i ma odpowiednią cenę. Ludzie przychodzą, oglądają i myślą – kurna raz, tyle kasy za takie badziewie? W tym systemie wszystko by się zgadzało. Książka o Bereccim leży, albowiem nie mieści się w zafałszowanym kanonie polskiej kultury. My zaś możemy zapytać, jak naiwne dzieci – dlaczego się nie mieści? Przecież Berecci to wybitny włoski architekt doby renesansu, który przebudował po śmierci Franciszka Florentczyka, rezydencję królewską na Wawelu?! Why nie mieści się?!

Na to pytanie mógłby z całą pewnością odpowiedzieć redaktor krakowskiego portalu Ciekawostki historyczne, pan Kamil Janicki. Ja mu jednak takiego pytania nie zadam, bo musiałbym się zaraz zachować, jak ten Holmes z serialu wobec swojego manekina. On tam ma takiego różowego potwora, którego wali regularnie po łbie kijem. Nawet jest trochę podobny ten manekin do redaktora Janickiego.

Berecci nie jest ani puszką z kolą, ani narkotykiem, a w związku z tym nie nadaje się do sprzedaży na rynku, zwanym „polską kulturą i polską książką”. Nie nadaje się z wielu powodów, a ja tu wskażę jeden, który autorka książki o nim – Jola Gancarz – pominęła. Oto wspomniany tu wczoraj przeze mnie szlachcic z ziemi Sochaczewskiej – Mikołaj Wolski – został ochmistrzem dworu, królowej Bony. To jest niezwykłe, bo rzecz miała miejsce w roku 1518, a wcześniej tenże Wolski, o czym pisałem wczoraj, był w Wenecji i w Rzymie, wraz z prymasem Łaskim. Po co się jeździło do Wenecji w tamtych czasach, każdy mniej więcej wie – po kredyt. Do Rzymu zaś jeździło się po błogosławieństwo. Mamy więc taką sytuację – król musi mieć przy nowej żonie swoich ludzi. Nie mogą być to jednak ludzie przypadkowi. Nie tylko ze względów osobistych, ale także, nawet przede wszystkim politycznych. Łaski jedzie z Wolskim do papieża Medyceusza, po to między innymi, żeby uzyskać od niego akceptację dla nowego ochmistrza. Sprawa została załatwiona pozytywnie, nie przez byle kogo, bo przez Juliana Medyceusza, drugiego po papieżu Leonie cappo di tutti cappi, w Państwie Kościelnym, przyszłego Klemensa VII. Wolski dostał potrzebne uwierzytelnienia i został obdarowany folwarkami z puli kościelnej. Kiedy wrócił do kraju, król Zygmunt orientując się, że Mikołaj Wolski to człowiek papieża i jemu będzie składał raporty, próbował go obłaskawić dokładając mu następujące dobra: wójtostwo w Miedniewicach, Woli Miedniewickiej i Wiskitkach, potem zaś dożywocie w tychże Miedniewicach, Oryszewie, a także młyn Kołaczek i sadzawkę w Jaktorowie.

Przyszły papież mówi w Rzymie do Wolskiego – miły mój rycerzu, masz tu listę dóbr dla ciebie przeznaczonych, wystaraj się o akceptację kapituły gnieźnieńskiej – był to warunek konieczny, ale czysto formalny, choć procedury przeciągano, dla pozorowania zasad – i rządź tym Ostrowem, Konarami, Przelotem i Podgórzycami.

Kiedy Wolski wrócił do kraju, rezydujący w Krakowie król mówi – Mikołaju, dobry z ciebie człowiek i sprawny administrator, za kapowanie o tym, co dzieje się na dworze mojej nowej żony, dostaniesz w dożywocie Miedniewice, Wiskitki i Oryszew.

Wolski popatrzył krzywo.

– No, a młyn Kołaczek? – zapytał

– Dobra, niech będzie jeszcze młyn Kołaczek. To jest ten za Wiskitkami, na rzece Pisi Gągolinie, tak trochę w lewo? – dopytał się król

– Ten sam, najjaśniejszy panie – uspokoił się Wolski, ale zaraz przypomniał sobie coś jeszcze.

– A sadzawka w Jaktorowie?

Król uśmiechnął się.

– Co za człowiek – pomyślał, głośno zaś rzekł – dobra, ale która sadzawka?

– Jak to która? – zdziwił się Wolski – ta nie porośnięta rzęsą, przy trakcie na Sochaczew! Tej drugiej nie chcę!

– Co za człowiek – pomyślał jeszcze raz król i zaczął podpisywać pergaminy podsunięte mu przez pachołka.

Co to ma wspólnego z Bartłomiejem Bereccim? Otóż ma i to wiele, albowiem wtedy właśnie, kiedy prymas Łaski i Mikołaj Wolski wrócili z Rzymu przyjechał z nimi także Bartolomeo. Pochodził z Florencji, był człowiekiem Medyceuszy, a ci jak pamiętamy rozpoczęli przebudowę bazyliki św. Piotra i weszli w krzywy układ z Jakubem Fuggerem, który zbierał na ten cel pieniądze po całej Europie sprzedając odpusty. Tak więc developerka na najwyższym poziomie to był temat szalenie istotny, nie można było go puścić samopas, w kraju takim jak Polska, dokąd posłało się włoską księżniczkę z zaprzyjaźnionego gangu i całą masę swoich ludzi. Od przebudowy obiektów na prowincji i utrzymania koniunktury na nowe wzory, zależało czy koniunktura ta utrzyma się w Italii. Przed koniunkturą budowlaną, której nie widać, postawiono fugerową puszkę z odpustami i sprzedajemy coś, co nie ma realnej wartości w tym świecie. Tak, jak nauczał Holmes w serialu Elementary. Powodzenie tej imprezy, a było to powodzenie widoczne, nie sposób nie zauważyć przecież przebudowy Wawelu, niosło za sobą ryzyko. Jak wiemy polityczna koniunktura Medyceuszy zwaliła się w roku 1527, a przebudowa bazyliki św. Piotra ciągnęła się jeszcze ponad sto lat. Z Wawelem było trochę inaczej. Mistrza Berecciego, niemieckie gangi pozbyły się w prosty sposób – nasłano nań nożownika, a w lud puszczono hagadę, że poszło o kobietę. I tu dochodzimy do tego momentu, w którym zaczyna się obszar zwany „promocją kultury polskiej” – to jest ta hagada. Nie wchodzimy tam nawet. Niech państwo pomaga w wykupie treści z tego pawlacza i niech ludzie się dziwią dlaczego ta puszka z colą jest taka droga. Nie interesuje nas to. My mamy prawdziwą historię intrygi wymierzonej w ludzi papieża pracujących w Krakowie i prawdziwą historię zamordowania Bartłomieja Berecciego. Zostało tylko 58 egzemplarzy.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kto-zabil-bartolomeo-berecciego/


© Gabriel Maciejewski
11-22 kwietnia 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2