OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Kalabiński, Jacek

Człowiek, którego głosem przemówił Wałęsa


Jacek Kalabiński mieszkał w Ameryce od połowy lat 80., obserwował ją, a był niezwykle przenikliwym człowiekiem. Uważał, że nie dostrzegamy pewnych zjawisk, które są pod powierzchnią. Choćby inżynierii społecznej, która kryje się w poprawności politycznej. Widział w tym zjawisko szersze, które w całości przemodelowuje kulturę.

My, naród – rozpoczął swoją przemowę Lech Wałęsa. Upłynęła sekunda, może dwie, gdy rozległo się:
We, the People! – słowa, od których rozpoczyna się Konstytucja Stanów Zjednoczonych. Wzmocnione dźwięcznym, radiowym głosem Jacka Kalabińskiego, pełniącego tego dnia rolę tłumacza, zaczarowały przedstawicieli obu izb parlamentu. W piątek 15 listopada (2019 r.) przypad(ł)a 30. rocznica historycznego przemówienia Lecha Wałęsy przed Kongresem USA.

Nie tylko w Polsce, ale również w Ameryce zostało ono odebrane bardzo pozytywnie. Skąd entuzjazm?
Wałęsa był wtedy rzeczywiście postacią legendarną. Postrzegano go jako tego, który obalił komunizm. Poza tym nawiązano do amerykańskiej konstytucji. I wreszcie, przyczynił się do tego znakomity głos Kalabińskiego, który w sali Izby Reprezentantów Kongresu USA brzmiał naprawdę cudownie – wylicza prof. Zbigniew Lewicki, amerykanista z UKSW w Warszawie, i ciągnie dalej, że „połączenie takiego show” z tym, że „przyjeżdża oto ten człowiek, dzięki któremu świat się zmienia” wywarło na Amerykanach wrażenie.

Autorem przemówienia Wałęsy był Kazimierz Dziewanowski, ówczesny ambasador RP w Stanach, choć do końca nie wiadomo, ile osób miało udział w przygotowaniu tekstu.
Istnieje kilka wersji. Na pewno uczestniczył w tym Kazimierz Dziewanowski; w grę wchodzi także Wojciech Adamiecki (reportażysta, dyplomata, w latach 1995-1999 ambasador RP w Izraelu – red.), do tego słyszałem, że Jacek Kalabiński (opowiadała mi o tym jego żona) czytał tekst podczas jego opracowywania i coś od siebie dorzucił – mówi prof. Andrzej Paczkowski, historyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN. Podobno to właśnie Kalabiński wpadł na pomysł, by przemowę rozpocząć od „We, the people”.

Możliwe, że gdyby nie jego wkład w wystąpienie lidera Solidarności, nie zostałoby ono w takim stopniu zauważone i docenione. Mocny radiowy głos, a także perfekcyjna znajomość języka angielskiego były niezwykle przydatne. Tak jak inteligencja i przenikliwość, połączona z profesjonalizmem i fachowością w dziedzinie stosunków międzynarodowych.

W reżimowym radiu


Kalabiński (rocznik 1938) to absolwent Wydziału Dziennikarstwa UW (1961). Odbył również kurs dla cudzoziemców przy Instytucie Nauk Politycznych w Paryżu (Sciences Po). Od końca lat 60. przez ponad 10 lat związany z „Polskim Radiem”.
Pamiętam go z tamtego okresu. Komentował sprawy międzynarodowe, prowadził audycje, m.in. dyskusje publicystyczne. Był wtedy znaczącą postacią w środowisku dziennikarskim – zauważa w rozmowie z Tygodnikiem TVP Aleksander Świeykowski, w latach 70. dziennikarz Polskiego Radia Łódź i TVP Warszawa, w latach 80. – związany z Radiem Wolna Europa, a w latach 2011-2015 senator PO.
On redagował w latach 70. kapitalny magazyn, bodaj w „Trójce”, pod tytułem „Peryskop”. Przybliżał w nim świat. Występowali tam Maciek Wierzyński, Kazimierz Dziewanowski, pierwszy garnitur polskiego dziennikarstwa – mówił kilka lat temu w audycji „Polskiego Radia” dziennikarz Tomasz Piotrowski (dawniej m.in. Radio Wolna Europa). Opisał „Peryskop” jako krótką, dynamiczną audycję „jakiej dzisiaj brakuje”.
Po wysłuchaniu „Peryskopu”, emitowanego raz w tygodniu, człowiek wiedział, co się dzieje. Przynajmniej z grubsza – dodał Piotrowski.

Należy jednak pamiętać, że w tamtym okresie Polskie Radio opisywało rzeczywistość z punktu widzenia partii. A prof. Paczkowski dopowiada, że właściwie niemal wszystkie audycje, nawet niektóre muzyczne były propagandowe.

Niemniej radio pod wieloma względami trzymało poziom.
Polskie Radio zatrudniało wtedy wielu znakomitych dziennikarzy, komentatorów. To była elita. Nawet jeśli było to robione propagandowo, to zarazem bardzo zręcznie. W minucie potrafiono przemycić bardzo dużo treści. W audycjach często gościł m.in. Edmund Osmańczyk. Komentarze były znakomite – mówi Romuald Karaś, dziennikarz i reportażysta, autor słuchowisk radiowych i prezes Stowarzyszenia im. Witolda Hulewicza.

Nie ma się co oszukiwać: Jacek brał udział w propagandowych audycjach. Miał swoje za uszami. Ale trzeba na niego spojrzeć przez pryzmat Solidarności. Kiedy tylko pojawiła się możliwość, to on zaangażował się w Solidarność, był po stronie opozycyjnej. Jest to kluczowy punkt w ocenie jego osoby – mówi Tygodnikowi TVP Bronisław Wildstein, który w latach 80. tak jak Kalabiński był korespondentem Radia Wolna Europa.

Przejęcie SDP


Kalabiński w latach 60. i 70. publikował również w prasie. Między innymi w „Sztandarze Młodych”. Dr Jan Olaszek z Instytutu Studiów Politycznych PAN oraz Biura Badań Historycznych IPN zaznacza, że w tamtym okresie jego życiorys był symptomatyczny dla większości przedstawicieli środowiska dziennikarskiego w Polsce.
W odróżnieniu od literatów, właściwie nie mieli oni do sierpnia 1980 roku bliższych związków z opozycją. Można wskazać tylko nielicznych. Zdecydowana większość środowiska przeszła przemianę po powstaniu Solidarności – relacjonuje historyk.

Zanim jednak do przemiany doszło, Kalabiński pisywał do „Nowych Dróg” – ideologicznego miesięcznika KC PZPR. Zresztą nie tylko on.
Sam się dziwię, że pisałem takie rzeczy, z tą całą frazeologią. Z drugiej strony to było bardzo wpływowe pismo w kręgach rewizjonistów. Pisywał tam Jacek Kalabiński, Wojciech Lamentowicz, nawet Maciek Iłowiecki. Był to czas, kiedy „Nowe Drogi” chciały się pozbyć piętna organu partyjnego betonu. Ale oczywiście żałuję, że tam pisałem. Wtedy jednak trzeba było stawiać na różne opcje. Jedne okazywały się trafne, inne nie – opowiadał w 2007 roku Robertowi Mazurkowi na łamach „Dziennika” Jacek Maziarski (w latach 80. działacz Solidarności, po 1989 zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” i działacz Porozumienia Centrum), który również publikował w piśmie Komitetu Centralnego.

Przełomem, jak wspomniał dr Olaszek, był rok 1980. Kalabiński opowiedział się po stronie Solidarności. Jesienią został prezesem warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Należał do tej wąskiej grupy osób, które najbardziej wówczas „rozrabiały” w SDP. Brał udział w przejmowaniu stowarzyszenia przez środowiska opozycyjne, był jednym z liderów (m.in. razem z Dariuszem Fikusem czy Stefanem Bratkowskim), którzy próbowali je zmienić – mówi prof. Andrzej Paczkowski.

Historyk przypomina, jak było – że jesienią 1980 roku na nadzwyczajnym zebraniu SDP podniosły się głosy krytyczne wobec dotychczasowego zarządu stowarzyszenia; że zażądano jego zmiany, a ponieważ na sali było kworum, przeprowadzono demokratyczne wybory – wygrał Kalabiński, który „odtąd konsekwentnie bronił SDP i Solidarności”.

Spółdzielcza wyspa wolności


Działalność Kalabińskiego z początku lat 80. została negatywnie zweryfikowana przez władze. Na początku stanu wojennego został zwolniony z Polskiego Radia. Publikował w katolickim miesięczniku „Więź” i podziemnym „Tygodniku Mazowsze” (pod pseudonimami Kassandra i Kass). Niebawem wyemigrował.
Po jego wyjeździe ujawniono, że współpracuje z „Tygodnikiem Mazowsze”. To był jeden z pierwszych przypadków, kiedy podano publicznie nazwisko autora ukrywającego się pod pseudonimem – podkreśla dr Olaszek.

Kalabiński pisywał także do „Niewidomego Spółdzielcy”, czasopisma Polskiego Związku Niewidomych, w którym publikowała czołówka dziennikarstwa przełomu lat 70. i 80.
Jest to pismo zapomniane. A zarazem jedno z niewielu (kilkunastu) w Polsce, które nie należało do koncernu RSW „Prasa-Książka-Ruch”: głównie były to pisma katolickie, z niekatolickich góra 2-3 tytuły, w tym właśnie „Niewidomy Spółdzielca” – mówi nam prof. Jerzy Eisler, historyk z Instytutu Historii PAN i szef warszawskiego oddziału IPN.

Na łamach pisma często poruszano tematy spółdzielcze, Polski Związek Niewidomych posiadał zresztą własne spółdzielnie, gdzie osoby niewidome mogły pracować. Prof. Eisler podczas rozmowy wyraźnie zaznaczył, że na łamach pisma tematyka spółdzielcza była poruszana naturalnie, a nie na siłę. Pisanie wprost o polityce, stanie wojennym czy Solidarności oczywiście nie wchodziło w grę. Ale na różne sposoby obchodzono ograniczenia.

Jeżeli opisywano ruch spółdzielczy, odwołując się do XIX wieku: do księdza Piotra Wawrzyniaka i spółdzielczości w Wielkopolsce pod pruskim zaborem, to przepraszam za słowa, ale tylko kretyn mógł nie zauważyć analogii ze współczesnością – mówi bez ogródek prof. Eisler, dodając, że „Niewidomy Spółdzielca” był swego rodzaju enklawą, jednym z nielicznych miejsc, gdzie dziennikarz mógł pisać pod własnym nazwiskiem, nie wstydząc się tego, co napisał.

W 1984 roku Jacek Kalabiński otrzymał stypendium na Uniwersytecie Yale i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Jego teksty ukazywały się m.in. w „The New York Times”.

„Maciusiowcy”


Zamiłowanie do pracy w radiu nie dało jednak o sobie zapomnieć. Kalabiński został korespondentem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa: najpierw w Nowym Jorku, potem w Waszyngtonie. Początki nie należały jednak do łatwych. Znaczna część zespołu była sceptyczna wobec dziennikarzy, którzy dołączyli do RWE już po rewolucji Solidarności i stanie wojennym, a którzy dotychczas pracowali w reżimowych mediach – innych zresztą do 1980 roku praktycznie nie było.

W Monachium nazywano nas powszechnie „maciusiowcami” – mówi Aleksander Świeykowski. Odnosiło się to oczywiście do osoby Macieja Szczepańskiego, w latach 1972-1980 przewodniczącego Radiokomitetu, który współtworzył i realizował propagandę sukcesu Edwarda Gierka. Świeykowski wspomina, że z jednej strony: „myśmy takie uszczypliwości przyjmowali trochę żartem”, a z drugiej: „mieliśmy jednak dużą przewagę w stosunku do weteranów RWE, jeśli idzie o taką świeżość, znajomość rzeczywistość polskiej”.

Wśród młodego narybku rozgłośni, wywodzącego się z peerelowskich mediów, przyjście Kalabińskiego – człowieka z takimi kwalifikacjami, znajomością zawodu i realiów Polski Ludowej – zostało przyjęte bardzo pozytywnie.
Dołączając do zespołu szybko zorientowaliśmy się na czym polega nasza wartość. Przede wszystkim wiedzieliśmy o kim i o jakich miejscach mówimy; jeżeli w rozgłośni mówiono np. o Wiesławie Górnickim, to myśmy go spotykali, jeżeli o Urbanie, to myśmy go widzieli, rozmawiali z nim albo siedzieli przy jakiejś okazji w jednej sali. Z kolei Alina Grabowska, Marek Łatyński i cała plejada nazwisk, rzeczywistość polską pamiętali w najlepszym wypadku sprzed kilkunastu lat, a często, jak choćby Tadeusz Nowakowski, z okresu sprzed II wojny światowej – mówi Świeykowski.

Zdzisław Najder, ówczesny dyrektor Radia Wolna Europa chciał powołać Jacka Kalabińskiego na stanowisko swojego zastępcy, co wywołało bardzo ostry konflikt w zespole radia.
W pewnym sensie był on uzasadniony, bo Jacek funkcjonował w mediach komunistycznych, które były propagandowe, przedstawiały obraz „zdegenerowanego Zachodu i harmonii komunistycznej”. Z jednej strony zaangażował się on później w Solidarność. To było oczyszczające; nie rozliczajmy wszystkich aż tak głęboko. Choć z drugiej strony dziennikarze, którzy od lat byli w Wolnej Europie i od początku wojowali z komuną, mogli patrzeć na to niechętnie, że nagle próbuje im się narzucić wicedyrektora, który ma za sobą rozmaite akty konformistyczne. Tymczasem oni nigdy na to nie poszli. Można więc ich zrozumieć – komentuje Bronisław Wildstein.

Ani jednego Murzyna


Zanim Kalabiński dołączył do zespołu, przyjeżdżał do Monachium na spotkania konsultacyjne; wewnętrzne konferencje zespołu, organizowane przez Zdzisława Najdera. Panował zwyczaj, że grupa świeżo upieczonych dziennikarzy rozgłośni, mających przeszłość w peerelowskich mediach, gościła go w Monachium, oprowadzała po mieście i zagospodarowywała czas.

Spędzali wiele godzin na wspólnych dyskusjach i spacerach. Obowiązkowym punktem spacerów były monachijskie piwiarnie.
Pamiętam, jak podczas jednej z wizyt Jacka, wracaliśmy w środku nocy z takiej biesiady. Było nas 4-5 osób, w tym Piotr Załuski i chyba też Jacek Kaczmarski. Szliśmy przez Marienplatz, centralną część miasta, która również w nocy tętni życiem. Rozglądaliśmy się po okolicy, śmialiśmy się, prowadziliśmy luźne rozmowy – opowiada anegdotę Aleksander Świeykowski – w pewnym momencie Jacek Kalabiński zatrzymał się na środku Marienplatzu i zaczął się rozglądać z zadumą.
Nagle trzepnął mnie plecy – kontynuuje Świeykowski – mówiąc: „Słuchaj, czegoś mi tutaj brakuje!”. „Czego może ci tu brakować?” – zapytałem. A on: „Wiesz, tylu ludzi się tu kręci, a nie spotkałem ani jednego Murzyna”. Wybuchnęliśmy śmiechem. Dla nas nie było to dziwne, choć nawet się nad tym nie zastanawialiśmy, ale Jacek mieszkał w Stanach, kręcił się po Waszyngtonie, Nowym Jorku. Rzeczywiście mogło to stanowić pewne zaskoczenie, gdyż Monachium uchodziło wówczas za miasto europejskie o standardzie międzynarodowym; stanowiące mieszankę narodowości. Jacek od razu zauważył, że coś tu nie pasuje do tego opisu – wspomina Świeykowski.

Walkman z katalogu


Kalabiński przez Aleksandra Świeykowskiego i Tomasza Piotrowskiego został zapamiętany jako człowiek niezwykle uczynny i bezinteresowny. Pierwszemu, kiedy ten rozpoczął starania o obywatelstwo amerykańskie, pomagał w załatwieniu formalności; dostarczał pisma w odpowiednie miejsca, tłumaczył je („tak, by miały ręce i nogi”).

Drugiemu, którego wprawdzie kojarzył jako młodego dziennikarza z czasów SDP, ale dobrze go nie znał – pomagał, gdy ten w połowie lat 80. znalazł się w kanadyjskim Nanaimo („Małe miasteczko, coś jak nasze Skierniewice, może Garwolin”). Tomasz Piotrowski do Kanady przybył z żoną i małymi dziećmi i jak wspominał – nie wiedział, co ma robić; był zagubiony. Przełomem okazał się telefon od Kalabińskiego („odnalazł mnie, nie wiem jak, ale zadzwonił”), który z troską pytał o jego sytuację na emigracji, po czym przysłał do Nanaimo pudło kaset do nagrywania korespondencji. Udzielił też szeregu wskazówek dotyczących lokalnych rozgłośni radiowych, w których mógłby nagrywać. Później odbierał w Waszyngtonie kasety Piotrowskiego, następnie obrabiał je, montował i wysyłał do Monachium.
Umiał doskonale prowadzić reportera. Będąc w Waszyngtonie czy Nowym Jorku potrafił nadać mi temat, jako że nie miałem wtedy dostępu do serwisu światowego, nie miałem takich możliwości, jak on. Ale to bez znaczenia. On miał czas pomyśleć o jakimś chłopaku, który jest na drugim końcu świata. Nadawał mi tematy nawet na Alasce – wspominał w audycji radiowej Piotrowski. I dorzucił, że sporo mu zawdzięczał także w pozornie drobnych sprawach, takich jak pomoc przy kupnie najprostszego, niedrogiego magnetofonu, który Kalabiński wyszukał dla niego w katalogu.
To zrozumie tylko ktoś, kto został zmuszony do wyjazdu ze swojego kraju, kto zaczynał od kupna ołówka, prostego walkmana… – nie krył wdzięczności.

Sprawa Katynia


Przede wszystkim Kalabiński został jednak zapamiętany jako świetny fachowiec, całkowicie oddany pracy dziennikarskiej. Pod koniec lat 80. przeprowadził rozmowę z amerykańskim oficerem, który wiosną 1943 roku został przewieziony przez Niemców – wraz z trzema innymi alianckimi oficerami – z oflagu do Katynia, gdzie pokazano im ekshumację zbiorowych mogił polskich oficerów.

Kalabiński przy pomocy prof. Janusza Zawodnego, powstańca, żołnierza AK i 2 Korpusu Polskiego, a po wojnie badacza zbrodni katyńskiej, odnalazł mieszkającego na Florydzie Amerykanina (pozostali trzej alianccy świadkowie już nie żyli). Audycja „Człowiek, który widział Katyń” z 5 marca 1989 roku dostępna jest na stronie Polskiego Radia. Oto jej fragmenty:
Zapach stawał się coraz wyraźniejszy, potem zbijający z nóg i te słodkawe papierosy (otrzymane wcześniej od cywilów – red.) nieco nam pomagały przezwyciężyć tę okropność. Wreszcie ujrzeliśmy widok doprawdy trudny do pojęcia. Drzewa były usunięte, ziemia rozkopana, na głębokości ok. 1,5 metra odkryliśmy warstwy ciał (…) nad stołem, nazywanym «stołem z prosektorium» przewodniczył Niemiec ubrany w fartuch lekarski i jak sobie przypominam: z opaską czerwonego krzyża na rękawie (…) Patrzyliśmy jak badał zwłoki i ustalał, że każde miały otwór od kuli w tyle czaszki i ranę wylotową w części czołowej. Zanim to się skończyło, kazano nam wejść do mogił, dosłownie wejść na trupy i przejść po nich do miejsca, gdzie odsunięte były sterty ciał jeszcze nie ekshumowanych. (…) Niemcy założyli nieopodal muzeum polowe w starej chałupie. Ustawili szklane gabloty tak jak w sklepie jubilerskim. Wystawione w nich były odcięte od mundurów insygnia oficerskie Armii Polskiej i odznaki jednostek. Były też inne przedmioty opisane po niemiecku, którego to języka nie znam. Cała przestrzeń wokół tej wystawy przesiąknięta była zapachem śmierci.

Wyrzucony na śmietnik


Po 1989 roku Kalabiński pracował jako amerykański korespondent „Gazety Wyborczej”. Związany był również z Polską Sekcją BBC. Schyłek ostatniej dekady XX wieku, który okazał się również schyłkiem jego życia, był burzliwy.

W drugiej połowie lat 90. zachorował na nowotwór. Niebawem „Gazeta Wyborcza” postanowiła rozstać się ze swoim korespondentem. Barbara Kalabińska, wdowa po dziennikarzu, w 2008 roku przerwała milczenie („zostałam sprowokowana «sprawą Maleszki»”) i na łamach „Rzeczpospolitej” opublikowała list, w którym opowiedziała o okolicznościach zwolnienia męża.
„Z jednej strony «Gazeta» latami kryje, chroni i opłaca gangstera moralnego, jakim jest Maleszka, nazywając to «aktem miłosierdzia chrześcijańskiego» oraz stosowaniem kryteriów «socjalnych i humanitarnych». Określa ponadto samą siebie jako «ofiarę», a Maleszkę jako «tragiczną postać». Z drugiej strony to samo kierownictwo «Wyborczej» pozbawiło pracy swojego wieloletniego korespondenta Jacka Kalabińskiego, gdy był śmiertelnie chory i Jego życie zbliżało się do końca. Wobec Jacka Kalabińskiego «GW» nie zdobyła się ani na «akt miłosierdzia chrześcijańskiego», ani na zastosowanie kryteriów «socjalnych i humanitarnych» – napisała Barbara Kalabińska.
W odpowiedzi na list wdowy Paweł Ławiński, który w latach 1994-99 kierował działem zagranicznym „Gazety Wyborczej”, zwolnienie jej męża tłumaczył chęcią wymiany korespondenta.
Inaczej sytuację ocenia Bronisław Wildstein:
Jacek był konserwatystą w pełnym tego słowa znaczeniu. Uważał, że należy bronić fundamentalnych zasad cywilizacyjnych, tożsamości ludzkiej, kulturowej; konserwować to, co wartościowe. Mieszkał w Ameryce od połowy lat 80., obserwował ją, a był niezwykle przenikliwym człowiekiem. Dostrzegał wiele niebezpieczeństw, które wtedy dopiero zaczęły się ujawniać, a dziś obserwujemy je w całej rozciągłości – mówi.
Po chwili dodaje:
Wielokrotnie rozmawiałem z nim na ten temat. Był realnie zaniepokojony tym, co dzieje się ze Stanami Zjednoczonymi. Uważał, że nie dostrzegamy pewnych zjawisk, które są pod powierzchnią. Choćby inżynierii społecznej, która kryje się w poprawności politycznej. Widział w tym zjawisko szersze, które w całości przemodelowuje kulturę.
Publicysta zauważa, że Kalabiński pisał o tym w „Gazecie Wyborczej”, która na początku nie była tak homogenicznym tworem, była bardziej zróżnicowana niż obecnie. Miała wprawdzie politycznie określony kształt przez Adama Michnika, ale „wtedy nie wiązało się to jeszcze z konsekwencjami ideowymi”.
Z czasem „Gazeta Wyborcza” zaczęła się homogenizować, stała się jednoznacznie i jednorodnie lewicowo-liberalna. Kalabiński zaczął im przeszkadzać ideowo. Zbiegło się to z jego chorobą… Pamiętam doskonale, jak ostatni raz spotkałem Jacka, byłem wtedy w Stanach. Początek 1998 roku. Jacek był bardzo chory. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” pozbyła się go w paskudny sposób… Używając ostrych słów: wyrzucono go na śmietnik. To było straszne – mówi Bronisław Wildstein.

Pod koniec życia Kalabiński został korespondentem „Rzeczpospolitej”.
„Gdy umierał 24 lipca 1998, od trzech tygodni był na etacie w tym dzienniku. Umarł przed ekranem komputera z zaczętą korespondencją. Przedtem nadał codzienną korespondencję do polskiej sekcji stacji BBC. O Jego profesjonalizmie mówi to, że w tej ostatniej korespondencji nie było słychać stojącej przy Nim śmierci. Umarł 15 minut później. Miał 59 lat” – tymi słowami Barbara Klabińska zakończyła list.

Tomasz Piotrowski przekonywał w „Polskim Radiu”, że o Jacku Kalabińskim powinno się opowiadać (i uczyć) w szkołach dziennikarskich:
To był Ktoś. Nigdy więcej nie spotkałem dziennikarza radiowego tej klasy. Pracującego z takim rozmachem, oddaniem, zaangażowaniem i polotem. On miał… napęd.


© Łukasz Lubański
15 listopada 2019
źródło publikacji: „«We the People». Człowiek, którego głosem przemówił Wałęsa”
www.Tygodnik.TVP.pl






Gdańsk, 1990 r. - w środku Jacek Kalabiński ponownie jako tłumacz





Ilustracje:
fot.1 © domena publiczna / Biblioteka Kongresu USA
fot.2 © Grzegorz Rogiński / PAP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2