OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Certyfikat na opowiadanie komunałów, uwiarygodnienie Grzegorza Brauna, pomiędzy Hogwartem a Akademią Pana Kleksa, nowy kandydat na premiera Rosji i czy Szkoła nawigatorów jest lepsza od RedTube oraz po co są muzea?

Uwiarygodnienie Grzegorza Brauna


Miałem pisać dzisiejszy tekst w innym nastroju, ale nagle zrobiło mi się wesoło i pomyślałem, że nie ma co dramatyzować. Lepiej sobie trochę pożartować. Jak pewnie już wszyscy wiedzą Grzegorz Braun został zaproszony przez Monikę Jaruzelską do programu „Towarzyszka panienka”. Zaproszenie przyjął i po sieci latają zapowiedzi tego odcinka. Nie wiem kiedy zostanie wyemitowany sam program, ale to chyba nie ma znaczenia. Ja wczoraj dostałem aż dwie wiadomości z linkiem do tej zapowiedzi i obejrzałem sobie fragmenty tej rozmowy. To jest naprawdę niezwykłe. Głównie przez fakt, że zarówno Monika Jaruzelska jak i Grzegorz Braun stoją przed niezwykłą próbą – muszą się utrzymać w polityce.
Nie będzie łatwo, albowiem stare komunistyczne gangi, połączone z Wiosną Biedronia i Zandbergiem odmówiły politycznej legitymacji towarzyszce panience. Grzegorz Braun z kolei chciałby pofrunąć gdzieś wysoko, ale ograniczenia, jakie stwarza, poprzez sam tylko fakt istnienia, jego otoczenie, zatopiłyby lodołamacz Krasin w Morzu Aralskim. Wszyscy, a jeśli nie wszyscy to większość zdaje sobie chyba sprawę, że celem Grzegorza Brauna nie jest występowania na schodach sejmowych jako ten trzeci, w towarzystwie pucołowatych młodzieńców i pouczanie ludzi, którzy mają ich w nosie, na okoliczność zagrywek politycznych. To jest pewien etap, w dodatku przymusowy, który zaliczyć trzeba zanim otworzą się jakieś inne możliwości. Problem zaś indywidualistów w polityce zawsze ma ten sam wymiar, jak się uwolnić od ludzi, którzy nie mają wizji. A tam nikt nie ma wizji dla organizacji. Braun zaś, od bardzo dawna ma wizję dla siebie, tyle tylko, że na ten okręt nie może zabrać nikogo ze swojego obecnego ugrupowania. Dlaczego? Albowiem otoczeniu Grzegorza Brauna wydaje się, że to ono ma misję i narzędzia do jej realizacji. On zaś jest szaleńcem, którego oni chwilowo wykorzystają, jak jakiś lodołamacz właśnie, a potem zostawią gdzieś na kamienistym brzegu jakiejś arktycznej wyspy, żeby zardzewiał.

Ktoś powie, że przesadzam, przecież tylko raz poszedł do Moniki i chwilę z nią porozmawiał. No to może obejrzyjcie sobie, choć ten fragment programu, który tu zalinkuję.
https://tysol.pl/a42239–video-G-Braun-gosciem-w-Domu-Generala-u-Jaruzelskiej-Kasliwy-komentarz-Cenckiewicza

W mojej ocenie jest to próba wysondowania gruntu, pod możliwość porozumienia się na jakiejś płaszczyźnie, na przykład wrogości wobec banków. Być może z tego porozumienia nic nie wyjdzie, ale próba została podjęta. Monika Jaruzelska musi mieć jakiś pomysł na siebie, a nikt jej szansy nie da, to jasne, musiałaby bowiem otrzymać stosowne stanowisko w organizacji. Nie mogłaby być byle kim. Tak się jednak zdarza w polityce i jest to pewna stała, żeby ideologiczni wrogowie, lub tylko przeciwnicy, potrafią dogadać się w pięć minut, jeśli reprezentują jakieś poważne potencjały. |W opozycji do ludzi, którzy żadnego potencjału poza ambicjonalnym, bez żadnego pokrycia, nie posiadają. Monika Jaruzelska nie musi się przejmować żadnymi ograniczeniami, bo Czarzasty ją od tego uwolnił. Nie widzę jakoś sytuacji, kiedy ktoś z Konfederacji próbuje ograniczać Grzegorza Brauna bez stosownej oferty, a już całkiem jest to niemożliwe, przy pomocy osobistych ambicji. Tak więc interpretuję wizytę Brauna u Jaruzelskiej, jako próbę stworzenia nowej płaszczyzny porozumienia. Ciekaw jestem efektów.

Póki co występ ten został skomentowany przez Tysol jedynie, bo zwolennicy Grzegorza Brauna i Konfederacji zwykle milczą w takich razach, albowiem nie wiedzą co powiedzieć. Krytykować – źle, entuzjazmować się – jeszcze gorzej. Poza tym konsekwencje mogą być nie wiadomo jakie. Ponieważ ja nie mam tych wszystkich ograniczeń, mogę pisać swobodnie co chcę. Nie wierzę, by jakiekolwiek inne motywy, prócz wymienionych kierowały Grzegorzem Braunem, podczas podejmowania decyzji o wystąpieniu w tym programie. Nie ma bowiem on w zwyczaju zatrzymywać się w pół drogi, nad kwestiami i osobami, które go ograniczają. Nie będę się oburzał na Grzegorza Brauna i wskazywał go, jako kolejnego z listy zaprzańców, którzy poszli na współpracę z komuną. Nie ma to sensu w danych nam okolicznościach. Komuna jest wszędzie po prostu, a ludzie idący w politykę potrzebują uwierzytelnień od jednego z jej odłamów. Inaczej się nie da i wszyscy to doskonale wiedzą. Stąd pomysł zajmowania się polityką w Polsce uważam za głupi z istoty.

Jakie mogą być konsekwencje porozumienia się pomiędzy Moniką Jaruzelską a Grzegorzem Braunem? Moim zdaniem tylko takie, że oboje trafią do PiS. Dostaną w pewnym momencie jakąś propozycję i ją przyjmą. Monika wreszcie będzie miała szansę, a Braun pozostawi Korwina i całą resztę razem z ich piaskownicą i łopatkami. Może się jeszcze zdarzyć, że założą wspólnie jakąś partię, która nie będzie bynajmniej brzydziła się politykami PiS.

Czy wszyscy wielbiciele Prawa i Sprawiedliwości są na to gotowi? No nie wiem.

Jeden jeszcze moment w tym nagraniu zwrócił moją uwagę. Pani Monika, mówi w pewnym momencie, że jej ojciec zabrał do grobu różne tajemnice, ale ona wiele od niego słyszała, nie mówi jednak o tym, by nie pogrążyć osób, które są w życiu publicznym i przyjmują wobec niej postawę wrogą. Może nie dokładnie zacytowałem, ale tak to mniej więcej brzmiało. Słysząc te słowa Grzegorz Braun skromnie spuszcza oczy. W mojej ocenie jest to próba sił. Pani Monika usiłuje zyskać przewagę nad Braunem, a czy ją uzyskała, tego dowiedzieć się można oglądając cały program. Ja tego robił nie będę albowiem polityka póki co przestaje mnie interesować, no chyba, ze chodzi o politykę wydawniczą. Z tą mam zawsze mnóstwo roboty.

Możemy się jeszcze chwilę pozastanawiać nad tym, jakie funkcje pełni program Moniki Jaruzelskiej. Moim zdaniem pani Monika, jest na bardzo wygodnej pozycji, a fakt, że zaprosiła do programu Brauna świadczy o tym, że wreszcie dojrzała. Parę lat temu bowiem jej gościem był Kamil Sipowicz i to była wręcz degradacja. Córka dyktatora i pół debil. Nie mogło się to dobrze skończyć. No, a dziś proszę. Jeśli ktoś chce otworzyć przed sobą jakieś nowe drzwi, abstrahując od tego czy one istnieją w ogóle, obojętnie czy jest to Ziemkiewicz, Robert Górski czy Grzegorz Braun idzie do domu generała i poświęca godzinę na rozmowę z jego córką. To jest, w mojej ocenie, niezwykłe.



Skala albo po co są muzea?


Z samego rana przeczytałem informację, że NYT opublikował artykuł o grabieży dzieł sztuki w czasie II wojny światowej. Chodzi o to, że grabili naziści, bo nie Niemcy przecież, a Polska była bardzo poszkodowana, bo szacuje się iż zaginęło ponad pół miliona cennych przedmiotów, które przed wojną były w polskich muzeach. To jest jednak nic, w porównaniu z grzechem jakiego dopuściła się sama Polska, domagając się uznania jej roszczeń. Oto okazało się, że w Gdańsku, w miejscowym muzeum znajduje się osiem obrazów, które zostały przez nazistów wywiezione z Holandii i trafiły po wojnie do Polski. No i muzeum nie zamierza ich oddać. Wniosek – sami kradną, a domagają się, by uznano ich za poszkodowanych. Autorka artykułu sugeruje też, że w polskich muzeach może być znacznie więcej obrazów, które przed wojną wisiały w zagranicznych prywatnych kolekcjach. W jakich tam prywatnych kolekcjach, powiedzmy wprost – u bogatych żydów. Gdyby chodziło o kogoś innego, pies z kulawą nogą, by się o to nie upomniał.

Mamy więc skalę – z jednej strony pół miliona cennych przedmiotów, z drugiej osiem obrazów i niejasne podejrzenia, że gdzieś mogą być jeszcze inne. I to jest powód do tego, by publikować artykuł w NYT? Oczywiście szydzę, bo opublikowaliby ten tekst, nawet gdyby chodziło o złamaną, srebrną łyżkę, którą Szymszel z Kurzy dostał kiedyś w prezencie od wielmożnej pani Niechcic.

Przeczytałem to i powróciły do mnie myśli, które już kiedyś miałem zebrać w jakiś tekst, ale się nie udało. Jak to jest, że kwestia tak istotna jak rewindykacja dzieł sztuki nie istnieje w mediach, jak to jest, że temat ten jest wstydliwy i pałęta się gdzieś po marginesach publicystyki, kiedy przecież za komuny był podejmowany bez przerwy. To były ważne kwestie i mówiono o tym w mediach. Nie rozumiem także dlaczego, choć przecież są w Polsce ludzie, ze stosownym wykształceniem, którzy takimi sprawami się zajmują, czołową publicystką poruszającą ten temat, jeśli on już w ogóle jest poruszany, jest Magda Ogórek? To jest niezwykłe moim zdaniem i unieważnia od jednego razu całą tę muzealno-rewindykacyjną hucpę. Nikt nic nie wie. I nikt nie ma nic wiedzieć. To jest postulat główny, który jest realizowany na naszych oczach. Nikt, a przynajmniej ja tego nie pamiętam, nie oszacował wartości rynku nieistniejących dzieł sztuki, a to jest chyba możliwe. Są bowiem ludzie, którzy wiedzą co zginęło, kiedy, i gdzie może być, albo wręcz gdzie jest dzisiaj. Takie informacje, ani nawet sugestie nie przedostają się do mediów, bo te mają dziś inną misję. To dziwne albowiem kwestie rewindykacji dzieł sztuki są ważne dla państwa, jako symbolu władzy. To jest sprawa poważna. Cała ta sztuka bowiem to zbiór charyzmatów mocy, przed którymi padają na twarz kapłani i wyznawcy tego kultu. No, a poza tym gromadzenie i utrzymywanie zbiorów świadczy o powadze i trwałości państwa.

Muszę się do czegoś przyznać – nie znoszę muzeów. Studia na historii sztuki skutecznie mnie do zwiedzania tych przybytków zniechęciły. Nie chodzę tam, nie oglądam, nie podziwiam i nie ekscytuję się zgromadzonymi tam przedmiotami. Za to często zastanawiam się nad ich rzeczywistą funkcją. Postawię taką hipotezę – 90 proc. obsady polskich muzeów to ludzie wrodzy idei państwa, takiego, jakie reprezentuje PiS. Widać to było dokładnie w czasie protestów przed muzeum narodowym, wywołanych tą hucpą z bananem. Jednocześnie ludzie ci są zatrudnieni w placówkach państwowych i nie wyobrażają sobie nawet sytuacji, kiedy państwo przestaje się opiekować zbiorami, rozdaje je, a ich samych wywala na bruk. Są przekonani, że kult przypadkowych przedmiotów zgromadzonych w jednym miejscu i opatrzonych etykietkami, nieraz całkiem od czapy, jest wieczny. Wcale nie jest, a zaraz może się okazać, że nie przetrwa nawet dekady. Niech no tylko państwo nasze okaże jeszcze jakieś deficyty i słabość, a NYT napisze, że w zasadzie większość dzieł w polskich muzeach nie należy do naszego państwa, ale do kogoś innego. One tylko czasowo przebywają w Polsce po powinny być gdzie indziej. Mają charakter depozytu. Jeśli tak sprawę ujmiemy, okaże się, że depozytem będzie wszystko z wyjątkiem Matejki, a nie ma chyba w Polsce, wśród historyków sztuki, malarza bardziej pogardzanego i zawstydzającego niż Matejko. Ja oczywiście trochę drwię i naciągam, ale ciekawi mnie komu tak naprawdę podporządkowane są muzea i czy one czasem – podobnie jak niektóre gałęzie gospodarki – nie służą organizacjom prywatnym i ludziom zarządzającym globalnym rynkiem sztuki, do porządkowania tego rynku. Jak coś jest skatalogowane i wiadomo gdzie leży, to nie ma z tym kłopotu. Można zawsze wystąpić o zwrot. Przechowywanie tego samemu oznacza zaś koszta i lepiej je przerzucić na kogoś innego wmawiając mu, że jest właścicielem.

Postawmy tu teraz kwestię szalenie istotną, która jest często wyszydzana – kwestię lojalności, a także systemowej głupoty. Ludzie lojalni wobec jakiejś idei nie mają łatwego życia, bo ponoszą koszty tej lojalności. A te bywają wysokie. Ludzie traktujący ideę państwa opiekującego się zbiorami sztuki, jako coś niewiążącego, albo w ogóle tej idei nie rozumiejący, mają się lepiej. Tyle tylko, że nie rozumieją swojej rzeczywistej roli. Im się jedynie wydaje, że ją pojmują.

Jakiś czas temu pisaliśmy o żydowskich antykwariatach w Warszawie i Krakowie obsługiwanych przez sprzedawców analfabetów, albo takich co rozumieli jedynie jidisz. To istotna kwestia i ważny przykład – do zarządzania głębokimi segmentami rynku, które nie wykazują dużej dynamiki, nie potrzeba rzutkich menedżerów i wielkich spryciarzy. Wystarczy gromada analfabetów i gamoni, którzy mają na kartce zrobioną rozpiskę na co mają uważać, a co nie powinno ich interesować. Jeśli do tego dołączymy jakąś oszukaną z istoty ideę i powiążemy ją z kosztami obsługi i konserwacji tego sektora rynku, mamy w zasadzie wszystko pod kontrolą. Co jakiś czas trzeba tylko opublikować tekst gdzieś w NYT, żeby przypomnieć niektórym osobom, kto tu rządzi. Dla miejscowych, zaś, którzy wierzą w państwową opiekę nad zbiorami sztuki, odstawi show Magda Ogórek, wyruszając w poszukiwaniu zaginionych obrazów z Krakowa. I wszyscy będą zadowoleni. Do czasu rzecz jasna. Może się bowiem zdarzyć, że koszta przechowywania kolekcji w jakimś muzealnym depozycie wzrosną, albo ktoś się zacznie za bardzo sadzić. Może też pojawić się niebezpieczeństwo wojny. Wtedy wszystko się zwinie, a analfabetów i gamoni, którzy się tym opiekowali zatrudni się w spółdzielniach produkcyjnych, bądź w szwalni. Jak to już nie raz bywało na tym najlepszym ze światów.



Dlaczego nowy kandydat na premiera Rosji, tak bardzo jest podobny do polskiego ministra finansów?


W polityce rządzi zasada podwórkowa – jak ktoś traci wpływy w grupie, usiłuje za wszelką cenę robić wokół siebie dużo szumu, żeby pokazać, że wcale ich nie traci. Im większy szum, tym mniejsze możliwości odzyskania wpływów. Im większy szum, tym większe demaskacje i faux pas, które ujawniają kwestie do ujawnienia się nie nadające. I tak monsieur Putą, najpierw domagał się rewizji historii przed swoim wylotem do Izraela. To zaś może oznaczać tylko jedno – on tam leci po instrukcje, które nie będą podane w formie laurki i sympatycznej pogadanki, ale reprymendy, albo wręcz totalnego, pardon, wkurwienia. Żeby ten swój stres jakoś załagodzić i samemu poczuć się lepiej monsieur Putą musiał kopnąć kogoś, kogo uważa za chłopca do bicia. I kopnął, ale niebawem może się okazać, że noga uwięzła mu, pardon, w dupie i nie może jej w żaden sposób wyciągnąć. Ktoś może mi zarzucić, że jestem wulgarny, a do tej pory wulgarności unikałem. Otóż raz unikałem, a raz nie. Uważam, że można być wulgarnym nie używając podwórkowej łaciny i można być bardzo subtelnym stosując w życiu codziennym jej zasady, pamiętając jednakowoż przy tym, żeby nie przesadzać.

Kiedy już monsieur Putą, nacieszył się swoim sukcesem na arenie międzynarodowej, okazało się, że musi zmienić rząd. A premierem w tym rządzie był nie byle kto przecież, bo sam najbardziej zaufany człowiek kół stojących przy władzy w Rosji, monsieur Miedwiediew. Dlaczego on ten rząd zmienia? No zapewne dlatego, że ktoś za jego plecami, być może sam pan Miedwiediew z kolegami, przygotowywali jakąś wyborczą niespodziankę. Ona musiała mieć gwarancje, ale monsieur Putą, je wczoraj unieważnił. To znaczy jemu się zdaje, że unieważnił, bo odwołał Miedwiediewa, a dumie zaproponował zmiany w konstytucji, uniemożliwiające wybór na prezydenta Federacji żyda kosmopolity. O to bowiem chodzi, o nic innego. Żeby nie w Rosji powtórzyła się sytuacja z Ukrainy, kiedy to jakiś, prawda, wesołek z telewizora, nagle został prezydentem. Monsieur Putą nigdy na to nie pozwoli. Wskazał więc nowego premiera, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci, ale nie jest ono aż tak istotne, jak fakt, że ten nowy kandydat wygląda jak brat bliźniak nowego, polskiego ministra finansów. Co za siurpryza….!

Nie wiem w zasadzie co powiedzieć, ale chyba powinienem życzyć wszystkim polskim zwolennikom polityki monsieur Putą, jeszcze owocniejszych spotkań z dziennikarzami i politykami rosyjskimi. To będzie wkrótce bardzo ciekawie wyglądało, kiedy w Moskwie zmieni się dekoracja i ludzie odgrywający do tej pory Jezioro Łabędzie zostaną pozostawieni na scenie ze scenografią ze Skrzypka na dachu za plecami. Ciekawe co zrobią z tymi obcisłymi rajtkami i spódniczkami z falbanek?

Proszę Państwa, musimy zdawać sobie sprawę z tego, że dobra pułapka nie ma dziur. Im zaś kto głośniej krzyczy tym bardziej wskazuje na to, że nic nie może. To znaczy może się szarpać z nadzieją, że coś uzyska, ale jestem pewien, że w tym przypadku szarpanina na nic się nie przyda. Monsieur Putą jest bowiem istotą całkowicie przewidywalną, to znaczy, kiedy okazuje się, że znalazł się w pułapce, on zamiast uciekać, albo negocjować, zamyka się, pardon, w kiblu i ogłasza niepodległość. Tym bowiem są zaproponowane zmiany w konstytucji.

Nie wiem czy ktoś pamięta jeszcze te fragmenty książki Kredyt i wojna, które dotyczyły państwa Wizygotów i synodów toledańskich. Było ich osiemnaście i na każdym uchwalano coraz bardziej restrykcyjne prawa wobec żydów. Oznaczało to tylko jedno – ani synody, ani król, nie były w stanie nic zrobić żydom. Prawo nie działało, uchwały nie były realizowane, a im mocniej wierzgali poszczególni królowie, tym ciaśniej zaciskała się pętla na ich szyi.

Dlatego szczerze podziwiam głupotę tych osób w Polsce, które twierdzą, że monsieur Putą i jego polityka, to dobra alternatywa dla Polski opanowanej przez żydo-masonerię czy coś tam jeszcze. Startując z tego poziomu można dolecieć z kabiny tego kibla, w którym się ogłosiło niepodległość wprost do ścianki z pisuarami. No, ale ja nie będę tu nikogo namawiał do zmiany strategii, albowiem mam całkowitą pewność, że nie strategię ty chodzi, ale o coś innego – o możliwość wygłaszania komunałów w mediach i zwracania na siebie uwagi, w nadziei, że ludzie monsieur Putą wciągną osoby aspirujące na listę płac. To już chyba żebranie pod stacją metra jest wdzięczniejszym zajęciem.

Nie mam ani serca, ani krzty zrozumienia dla rodzimych sympatyków monsieur Putą i jego metod prowadzenia publicystyki politycznej, bo że od tego ogranicza się jego funkcja tego jestem pewien. Opisać to można mniej więcej tak – człowiek z bardzo ograniczonymi wpływami, realizujący nie swoje cele, demonizowany przez media i oferujący zamiast skuteczności, potwierdzenie własnych deficytów poprzez aranżowanie przedstawień dla bitych przez mężów dziewczyn, usiłuje zmieniać propagandowe ramy funkcjonowania współczesnego świata. Tego się nie da zrobić bez wojny. No i teraz trzeba odpowiedzieć na pytanie, które nurtuje wszystkich polskich politykierów popierających monsieur Putą – co będzie z nimi kiedy taka wojna wybuchnie? Zdążą te zagony pancerne przed samosądem czy nie zdążą? Ja tego nie wiem, tak tylko gdybam. Zawsze pozostaje pocieszenie, że po zwycięstwie, a co do tego że zwycięży, nie można mieć wątpliwości, monsieur Putą, każe zburzyć w stolicy nowego gubernatorstwa pomnik Piłsudskiego i Dmowskiego, a postawić tam jakiś inny pomnik. Pomnik człowieka zasłużonego dla sprawy. A być może nawet dwa pomniki. Jeden w centrum, a drugi przy wylotówce na Białystok.

Nie wiem jak to się stało, chyba przez niedopatrzenie, ale od wczoraj Konfederacja nie zwołała jeszcze żadnej konferencji prasowej, która wyjaśniłaby jej członkom i sympatykom, co tak naprawdę dzieje się w Rosji i jakie niebezpieczeństwa wynikają z tego tytułu dla Polski i dla nas tutaj. Wszak nagrabiliśmy sobie już nieźle. Nie dość, że popieramy żydów, to jeszcze usiłujemy krytykować z naszego nędznego poziomu subtelną i celową politykę monsieur Putą, której horyzonty sięgają tak daleko, że ich linia jest niewidoczna nawet dla Benjamina Netanjahu. A tak przecież nie można – to wbrew założeniom strategicznym państwa i narodowemu interesowi.

Nie mam dobrej pointy dla tego tekstu, być może ziewnięcie byłoby na miejscu, ale lepiej poczekajmy aż te dekoracje zmienią i wszystkie ruskie dziadki do orzechów zaczną przerabiać swoje mundury na chałaty Tewjego mleczarza. To już naprawdę niedługo.



Czy Szkoła nawigatorów jest lepsza niż portal Red tube?


Do czego służą politycy? Według mojej oceny do uszczęśliwiania obywateli. Po ostatnim expose premiera byłem trochę zdziwiony jego szczegółowością, a szczególnie kwestiami dotyczącymi ruchu drogowego oraz bezwzględną przewagą, jaką rząd obdarzył pieszych. Nie wiem czy piesi wyczuli to podskórnie, czy mają jakąś zbiorową intuicję, ale mam wrażenie, że od momentu wygłoszenia tego expose jest ich na jezdniach trzy razy więcej, a jakby tego było mało, nie zwracają uwagi absolutnie na nic. Jest przejście dla pieszych czy go nie ma, kto by się tym przejmował, przecież pieszy ma zawsze rację. Nie ma co prawda odblasków i lezie poboczem w szarej jesionce ćmiąc papierosa, przez co robi wrażenie nieziemskiej jakiejś zjawy, ale to nie jest ważne. Kierowca musi na niego uważać, a jak pieszemu wpadnie do głowy wyskoczyć nagle na środek jezdni, to facet za kółkiem jest winien kraksy. Nie ma bowiem – w sytuacji kryzysowej – przed pieszym obrony. Poza tym, pieszy jest biedny bo nie ma samochodu, a politycy są przede wszystkim zainteresowani tym, by chronić biednych, albowiem oni się łatwo uzależniają od decyzji polityków i pamiętają potem już tylko to, kto im tam co dobrego zarządził i jak przy tym kopnął w tyłek tych, co mają samochody i się nimi rozbijają po drogach, jak jakaś szlachta.

To jest tendencja ciekawa, która świadczy o tym, że rząd ma tak naprawdę niewiele do powiedzenia w polityce prawdziwej. Postanowił za to uszczęśliwić swoich poddanych, czy tego chcą czy nie chcą. I niech mi tu nikt nie mówi, że przeszedłem na pozycję Korwina, bo nie o to chodzi. Dziś z rana przeczytałem, że rząd zamierza walczyć z pornografią w sieci. Nie wiem jak wy, ale jak słyszę o walce z pornografią, to zatykam uszy i wychodzę. Zaraz się zacznie dyskusja o tym, czy reklama Triumpha jest pornografią czy nie, a także czy są nią animowane filmy. Powstaną ze trzy zespoły badawcze przeznaczone do ogarnięcia tego problemu i specjalna komisja. Do tego krewni i znajomi ministrów i wiceministrów pracujący w branży IT rozpoczną wyścig do budżetu przeznaczonego na programy blokujące dostęp do treści pornograficznych. Wszystkie jak jeden nie będą skuteczne, ale nie będzie to miało znaczenia, albowiem jest idea i trzeba ją wdrożyć w życie, to znaczy przewalić budżet. Sześciu kretynów w garniakach zorganizuje konferencję prasową, na której fałszywymi falsetami wyśpiewywać będą pieśń o tym, jak to należy chronić dzieci przed niebezpieczeństwami czającymi się w sieci. W tym czasie na netfliksach i innych płatnych platformach latać będą normalnie filmy z gołymi babami i nikogo to nie będzie dziwiło. Dzieci ze spokojem, pogryzając chipsy, oglądać będą animowany serial „Egzorcysta za niecałe trzysta”, gdzie nie dość, że pokazują seks, także homoseksualny, to jeszcze do tego pełno tam diabłów, a jednym z głównych bohaterów jest ksiądz Natan, młodzieniec piękny i posępny, który zabija demony rzucając w ich kierunku zaostrzone u dołu krzyże, jakby to były noże komandosów. Nikt tego pod pornografię nie podciągnie i nikt tego zwalczał nie będzie, bo się skompromituje, to jasne. Okaże się więc, po kilkuletniej kampanii i wydaniu paru milionów, że tak naprawdę pornografii nie ma. Bo to co uważaliśmy za pornografię jest w rzeczywistości wyrafinowaną sztuką i dostęp do tych treści można będzie uzyskać po wpisaniu specjalnego kodu. Tak to jest projektowane, a ja się zastanawiam, czy czasem ktoś nie wpadł na pomysł, żeby utworzyć jeszcze jedną służbę specjalną, gdzie zajęcie znajdzie progenitura tych polityków z szóstego i siódmego szeregu, która jest tak głupia i nierozgarnięta, że jedyne co może rozpoznać w otaczającym ją świecie to goła baba, albowiem wyraźnie różni się ona od baby ubranej. Szczególnie mocno różnica ta zaznacza się zimą. I my będziemy za to płacić, dla dobra naszych dzieci rzecz jasna, które muszą być chronione przed złem.

Przypomnę jeszcze tylko, że w jednym z pierwszych odcinków serialu „Korona królów” jedna pani zdjęła z siebie ubranie, pobawiła się z wężem, takim wielkim pytonem i wlazła do wody, wszystko to obywało się na obiekcie „Niebieskie źródła” w Tomaszowie Mazowieckim. I co? Do telewizji Kurskiego też będziemy mieli specjalny kod dostępu? Czy tam już będzie wolno oglądać gołe baby?

Szydzę oczywiście celowo, bo żyję już jakiś czas i widzę jak to wszystko jest powtarzalne. Widzę, jak ci ludzie nie mają na siebie pomysłu, jak są beznadziejni wewnętrznie, a przy tym przekonani i własnej wyjątkowości i misji. Sześć razy już chyba zwalczano pornografię w Polsce i wypromowano na tym, ze cztery partie założone i kierowane przez tajniaków. Myślałem, że daliśmy sobie już z tym spokój, ale nie. Będziemy to ciągnąć dalej, bo tak się niestety składa, że świat polityki przypomina powierzchniową warstwę gleby, gdzie rośliny i bakterie walczą o każdy mikroelement potrzebny im do życia. I nikt nie ma zamiaru rezygnować. To jest nawet dużo gorsze, bo tamte organizmy nie mają rozumu, a ludzie idący w politykę teoretycznie mają. I co? Na żaden inny, pardon, twórczy pomysł nie mogą wpaść? Nie mogą na przykład zorganizować ogólnopolskiego konkursu na nastawę ołtarzową do jakiegoś kościoła i nie mogą tego relacjonować w mediach. Nie mogą zrobić programu o interesujących wystrojach wnętrz świątynnych? Nie mogą – powiem wprost – zaproponować ludziom jakichś ciekawych treści do konsumpcji? Oczywiście, że nie, bo tam nie da się przewalić budżetu, a poza tym na takich sprawach niczego się w polityce nie ugra. Musi być goła baba, bez niej ani rusz. Nie można w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi bez gołej baby. Nawet samo pomyślenie o tym już jest dziwaczne, bo przecież co by na takie pomysły powiedzieli koledzy politycy? – No co ty Stefan? Ochu…eś? Jakichś rzeźbiarzy świątków będziesz promował? Albo malarzy? My się tu poważnymi sprawami musimy zająć, przyszłością naszych dzieci, poprawą moralności, umocnieniem w wierze. Do tegośmy som przeznaczeni Stefan, nie ma się co oszukiwać…

Tak to wygląda i nie chce być inaczej.

Dobrze wiemy, że wszystkie takie akcje są skazane na klęskę i nawet jeśli ktoś je traktuje serio, to wkrótce zostanie zmuszony do zmiany zdania. Jedyne co ma sens to realizacje, które pozostają w rękach jako konkretne przedmioty. Nic więcej się nie liczy. Oczywiście, tego w polityce nikt nie zrozumie, bo tam jeśli mowa o realizacjach, to najtańszą musi być łuk triumfalny w środku Wisły. Nawet jeśli nigdy nie powstanie. W polityce zaznacza się drastyczna przewaga pieprzenia nad robieniem, tego jednak nikt nie sklasyfikuje jako pornografii, a szkoda.

Przepraszam za nieco trywialny charakter tego tekstu, ale czasem tak trzeba.



Certyfikat na opowiadanie komunałów


Są sytuacje, których człowiek twórczy i przewidujący stara się za wszelką cenę uniknąć, a one i tak się zdarzają. Dobrym przykładem są imprezy rodzinne. Jedziemy na nie i zaklinamy siebie samych w duchu, że tym razem nie dopuścimy do tego, by wujek Zdzisiek, po raz nie wiadomo który opowiadał te same kawały. Wcześniej nawet zadzwoniliśmy w tej sprawie do szwagra i on zgodził się z nami w całej rozciągłości, a nawet podsunął plan, jak Zdziśka wyautować i nie dopuścić do głosu, żeby raz wreszcie przy tym stole było normalnie i żeby każdy mógł powiedzieć coś od siebie.

Można to określić inaczej – żeby raz na zawsze złamać konwencję i zmienić rytualny charakter spotkań, który jest udręką dla wszystkich. Niestety kapłan tego kultu – Zdzisiek, ma na wszystkich wpływ tak przemożny, jak druid Panoramix na mieszkańców wioski, w której mieszkają Obelix i Asterix. Kiedy dochodzi do spotkania, wszystko jest jak dawniej i nie ma ludzkiej siły, która mogłaby to zmienić. Każdy, od zdrajcy szwagra poczynając, na wujence Marysi kończąc, poddaje się tyranii Zdziśka i przyjmuje narzuconą przezeń konwencję. Czyni to dla świętego spokoju, bo wie, że impreza kiedyś się skończy i Zdzisiek, tak naprawdę nie jest jego problemem. Potem tylko, kiedy już nie będzie okazji do spotkań, bo Zdzisiek odwali kitę, pozostanie żal, że z tym czy z tamtym nie zamieniło się nawet pół zdania, bo wszyscy słuchali jak Zdzichu pieprzy te swoje komunały i nie ma nikogo, kto by mógł to przerwać.

Pieprzenie komunałów ma bowiem charakter rytualny, a ten jest wrośnięty w serca. Konwencję bycia przy stole utrwala się latami i ona jest wciskana bardzo podstępnie. Najpierw nie można Zdziśka uciszyć, bo ma coś ciekawego do powiedzenia, a do tego jest instruktorem nauki jazdy i czasem powie coś śmiesznego ze swojej pracy. Potem nie można go uciszyć, bo może powie coś śmiesznego, ale okazało się, że jednak nie. Później Zdzisiek zachorował i nieładnie było tak mu przerywać. Na koniec nikt już nie wyobrażał sobie jaki to może wyglądać kiedy Zdzisiek milczy. Kiedy w końcu dobry Pan Bóg zabrał Zdzisława do siebie, rodzina przestała się spotykać, bo nie było po temu żadnego powodu.

Ten sam mechanizm działa w polityce i publicystyce politycznej. Żyjemy w sytuacji przymusowej imprezy rodzinnej, siedzimy przy stole, a z nami nie jeden, nie trzech Zdziśków, ale pół setki. I każdy pieprzy coś pod nosem. Pardon, że jestem takie wulgarny, ale czasem nie mogę się powstrzymać. Przypomnę teraz sytuację, o której już kiedyś pisałem. Było to na początku pierwszej kadencji Obamy, który ogłosił reset. Ledwie to zrobił, Terlikowski w salonie24 ogłosił, że będzie wojna. Puścił nawet jakiś wiersz Herberta na tę okoliczność i zachowywał się tak, jakby miał zamiar położyć się na jezdni wprost przed tymi nadjeżdżającymi ruskimi czołgami.

Inni publicyści mu wtórowali. Miało to charakter psychotyczny. Nie jest bowiem tak, jak się wydaje wielu ludziom, że Zdzisiek jest bezradny i nie umie się opanować. On nie chce się opanować i nie chce przestać mówić, bo wtedy straci jedyne co ma – dominującą pozycję przy stole. To samo jest w publicystami i nie mającymi wpływu na nic i politykami partii kanapowych. Oni muszą ogłaszać apokalipsę, albo walczyć ze smokami, które nie mają zamiaru ich nawet zauważyć, bo inaczej będzie po nich.

Nasz problem polega na tym, że w Polsce mamy nieliczną bardzo grupę polityków o realnym wpływie na rzeczywistość i ani jednego publicysty, który nie byłby wujkiem Zdziśkiem. Wczoraj na przykład, na hot spocie WP ukazał się tekst Wiktora Świetlika, zatytułowany „Putin może wywołać kolejną pożogę”. No, żesz….I tak wkoło Wojtek. Ludzie ci, nie są w stanie dokonać żadnej analizy, a jedyne co mogą zrobić to porównać tego czy tamtego do Hitlera. Nie mogą też po prostu zamilknąć, albowiem wykupili sobie dawno temu certyfikat na pieprzenie komunałów. Wydała im go wujenka Marysia, dla której imprezy rodzinne były pewną ulgą, albowiem po nich, przez krótki czas miała spokój, bo Zdzisiek czuł się dowartościowany i nie tłukł jej, ani nie wymyślał od zdefektowanych rur. Mniej też wypijał. I tak jak w rodzinie, dla źle rozumianego dobra wujenki i świętego spokoju wszyscy godzimy się na stan faktyczny. I nie jest doprawdy tak, że nie ma żadnego sposobu na ucieszenie tych durniów. Moim zdaniem jest i ja będę pracował nad jego udoskonaleniem. Uważam, bowiem, że tyranii należy się przeciwstawiać, a Zdziśka trzeba było uciszyć już dawno i wysłać na odwyk. Wujence zaś zafundować pobyt w SPA i kupić bombonierkę. Tak by się zachował człowiek twórczy, świadomy siebie i otoczenia. Niestety w realnych okolicznościach cuda takie się nie zdarzają. Czemu?

To proste. Zdzisiek daje otoczeniu komfort najważniejszy – zdejmuje z nich odpowiedzialność za słowo. Jeśli się zastanowicie nad tym głębiej, sami dojdziecie do wniosku, że to jest najważniejsza rzecz w wymiarze indywidualnym. Każdy bowiem ma jakieś swoje życie wewnętrzne i chce je za wszelką cenę ocalić, życie zaś zbiorowe de facto nie istnieje. Jest pozostawione na pastwę różnych Zdziśków, którzy biorą w swoje ręce odpowiedzialność za jego kształt. I my się na to godzimy, bo ciągle mamy gdzie uciec – to znaczy do środka. W jakiś swój świat. W pewnej chwili jednak łapiemy się na tym, że nie ma żadnej ucieczki i sami zaczynamy pieprzyć jak Wiktor Świetlik, to jest, chciałem rzec, jak wujek Zdzisiek. I orientujemy się, że to wokół nas zaczynają chodzić na palcach, że to na nasz widok przewracają oczami i silą się na uprzejmości. I nie rozumiemy dlaczego tak się dzieje, gdzie jest początek tej katastrofy? Otóż on jest tam, gdzie po raz pierwszy milcząco zgodziliśmy się na dominację Zdzisława przy stole. Katastrofa zaczęła się wtedy kiedy przyjęliśmy na wiarę, że ludzie przemawiający do nas z telewizora mają rzeczywiście coś do powiedzenia. Najgorsze jest to, że oni w to sami uwierzyli. I teraz, nie dość, że będą pierniczyć te swoje dyrdymały w programach publicystycznych, to jeszcze będą wydawać książki. Skoro ktoś osiągnął bowiem sukces nie może ustawać w wysiłkach. Daliście Zdziśkowi szansę i on ją wykorzystał, wszyscy inni ją stracili, ale on jeden zwyciężył. I nie miejcie potem pretensji do nikogo, o to, że żadna z przepowiedni politycznych się nie sprawdziła, a żaden żart Zdzisława, który słyszeliście przy stole nie ma poza gronem rodzinnym najmniejszej mocy. Kiedy zaś próbujecie te wice powtarzać, ludzie patrzą na was, jakbyście mieli rozpięte spodnie. Tak to właśnie jest, kiedy człowiek rezygnuje z wyrażania własnych opinii i godzi się na podrzędne miejsce w hierarchii, fałszywej całkiem i bardzo nędznej.



Pomiędzy Hogwartem a Akademią Pana Kleksa


Dostałem wczoraj link do nagrania, w którym taki gość z brodą omawia fragmenty filmu Krzysztofa Gradowskiego zatytułowanego „Akademia Pana Kleksa”. Rzecz lata w sieci i jest rzekomo szydercza. Ja jednak mam wrażenie, że za mało. Kolega, który mi to przysłał zwrócił uwagę na kilka kwestii, które zdaje się każdy widział, a ja chyba nawet coś tu o nich wspominałem. Nie zaszkodzi jednak powtórzyć. Pan Kleks wygląda jak skrzynka kontaktowa dla pedofili. Mieszka z gromadą dzieci, które mają się u niego czegoś nauczyć, ale – jak zwraca uwagę, ten gość z brodą, co nagrywa szydercze pogadanki – głównie jeżdżą na mopie i latają po różne sprawunki, co ma być wyrazem wielkiego zaufania, jakim obdarza je Ambroży Kleks. Cały film jest zaplanowany jako musical, a jedną z kulminacyjnych scen jest kąpiel chłopców pod deszczowym drzewem. Wszystkie dzieci są nago, a mamy rok 1983 i nikomu to jakoś nie przeszkadza. Trudno przypuścić, by pomysł realizacji filmu o Kleksie nie wyszedł z kół partyjnych. Dzieci musiały mieć coś nowego do oglądania po tak zwanej „nocy stanu wojennego”. To jednak co zrobił reżyser Gradowski przekroczyło wszelkie poziomy żenady. W zasadzie chodziło o to, żeby pod pretekstem tego całego Kleksa, odśpiewać wszystkie wiersze Brzechwy i dołączyć do tego choreografię. To zaś oznacza, że po prostu należało dać zarobić aktorom. Nie wiem jakie były gaże w tym Kleksie, ale podejrzewam, że wysokie. Ciekawe jest to, że reżyser Gradowski ma w swoim dorobku w zasadzie tylko tego Kleksa i jakieś filmy dokumentalne. Większość z nich jednak nie jest w wiki omówiona. Moją uwagę zwrócił film pod tytułem „Akademia druga Kieruzalskiego” z roku 1979. Tu akademia pana Kleksa, a tu – w 1979 akademia druha Kieruzalskiego. W serwisie Film polski, piszą tylko, że jest to dokument powiadający o zespole harcerskim „Gawęda”. Ja ten zespół doskonale pamiętam, pamiętam też, że jego występy działały na mnie paraliżująco. Zarówno choreografia, jak i teksty piosenek były dla mnie – dziecka w końcu – głęboko niewiarygodne. Być może Pan Kleks też został nakręcony po to, by dać zarobić druhom z Gawędy.

No, ale wróćmy do tych wątków pedofilskich w filmie o Kleksie. Dzieciarnia biega nago, a w nocy Ambroży przychodzi do nich kiedy śpią i zagląda im w sny. To ciekawe. Potem te sny zamienia w proszek i robi z nich pastylki, na jeszcze lepszy sen…taki dobry z niego dziadzio. Kiedy zaś potrzebuje zapałek wysyła Adasia Niezgódkę do bajki o dziewczynce z zapałkami. I to jest piękna scena, bo ta dziewczynka tam siedzi na mrozie, a on mówi – kiwnij pudełko siary. Na co wychodzi z bramy jakiś gość o wyglądzie alfonsa zawodowca i woła – a ty tu czego? Ma przewagę nad Niezgódką, przez co nie wyciąga na razie noża. Dzieciak się tłumaczy, że jest od Kleksa i wszystko staje się jasne. Nie przyszedł obmacywać nieswojego towaru, ale potrzebne mu zapałki, bo Ambroży zużył wszystkie na podgrzewanie tego sennego proszku co go w nocy zebrał z dziecięcych snów. Na koniec alfons się przedstawia, mówi, że nazywa się Jak Christian Andersen. Mówi też, żeby się Adaś Niezgódka nie martwił losem dziewczynki, bo ta cała historia i niej to przecież tylko bajka. Ja nie jestem tego aż taki pewien, zwłaszcza, że niedawno czytaliśmy tu wersję tej bajki sporządzoną przez nieboszczyka Pawła Paliwodę. Z wielką fachowością pan Paliwoda, niech mu ziemia lekką będzie, napisał, jak to ta dziewczynka, przerzuciła się szybko z zapałek na obsługiwanie klientów płci męskiej. I nawet jej nieźle szło, zrobiła jakąś tam karierę. Ja się tu bynajmniej nie czepiam Paliwody, ale nie wierzę, że on sam wpadł na taki pomysł, sądzę wręcz, że gdzieś jest jakieś pomieszczenie z teczkami, w którym znajdują się rozmaite wersje bajek, służące do modyfikacji tych jakże rozpoznawalnych narracji. W jakim celu? Tego to ja już nie wiem, być może po to, żeby ktoś sobie trochę zarobił. Jeśli do tego przypomnimy sobie, że siostra Andersena prowadziła regularny burdel, to zrobi się naprawdę dziwnie. Facet, który zagląda dziesięciolatkom w sny, wysyła jednego z nich, do swojego kolegi, którego siostra ma dom publiczny, a on sam wystawia na ulice nieletnie, pod pretekstem sprzedaży zapałek.

Wróćmy teraz do reżysera Gradowskiego. Nakręcił on wyłącznie te Kleksy, które przyniosły mu krótkotrwałą sławę, a jego życiorys w wiki jest chyba najkrótszym życiorysem reżysera jaki widziałem. Po tym Kleksie pan Gradowski kręcił już tylko reklamówki, a dziś pewnie jest na emeryturze.

Sam tego Kleksa obejrzałem tylko raz i miałem tego serdecznie dosyć. To nie był bowiem film dla dzieci, ale film kręcony pod pretekstem tego, że istnieją jakieś dzieci. To nie była produkcja serio. Z całą pewnością jednak budżet tej produkcji był serio, bo w jednej ze scen spotykamy pana Kleksa na ulicy w Samarkandzie, pod tym kolorowym minaretem, co go we wszystkich filmach o Azji Środkowej pokazują. Trzeba było tam pojechać z całą ekipą, trzeba było ten wyjazd załatwić, ale być może w tej kwestii pomógł druh Kieruzalski, a może ten drugi Jarukielski? Kto to może wiedzieć?

W zasadzie po tym filmie można było zorientować się gdzie jest władza w roku 1983 i w latach późniejszych? Jest w czarnej…..itp, itd…Kroi kasę i zamierza uciekać do Samarkandy. Potem zaś wręcz w kosmos. Bo powstał przecież także film o Kleksie w kosmosie.

W filmie o akademii pokazują także w pewnej chwili jak pan Kleks czyli Piotr Fronczewski zamienia się w sympatycznego gościa w garniturze, który siedzi sobie za biurkiem. Przedstawia się pan Fronczewski jako Jan Brzechwa, który napisał to wszystko, bo bardzo kochał dzieci. My zaś widzimy, że to nie jest prawda, bo ten gość, to nie żaden Brzechwa, ale sławny złodziej Fred Kampinos alias Szpicbródka, który przebrał się dla niepoznaki najpierw za Brzechwę, a potem za Kleksa. Nie miał szczęścia do ról ten Fronczewski, co by tu nie mówić.

Dlaczego ja to łączę z Hogwartem? Jakoś tak normalnie. Mamy dwa projekty. Jeden poważny, z budżetem wydanym celowo, który oddziałuje w sposób autentyczny na dzieci, rodziców i nauczycieli wszędzie, jak świat długi i szeroki. W każdym mieście bowiem, nawet w Grodzisku, zawsze znalazł się jakiś bałwan, który założył miejscowy Hogwart, bo chciał dzieciom uprzyjemnić naukę i odczarować ją z tej dobrze wszystkim znanej nudy. Że też nikt w Polsce nie pomyśli o tym, by po prostu zmienić program nauczania, a wszyscy chcą zakładać jakieś Hogwarty. I zwróćcie przy tym uwagę, że nikt nie chce zakładać akademii pana Kleksa. Nikomu nawet taki pomysł w głowie nie postoi. Tak bowiem źle, strasznie i podstępnie jak tam, w tym filmie, dzieci nie potraktował do tej pory chyba nikt. Mogę jeszcze porównać ten film z produkcjami starszymi, które oglądaliśmy wszyscy i w których dzieci były rzeczywiście przedmiotem uwagi reżysera, scenarzysty i producenta. Mam na myśli takie seriale jak choćby „Wakacje z duchami”. Można oczywiście pozostać przy płaskim szyderstwie z Kleksa, ale jak sobie przypominam ten kokieteryjny tekst Paliwody o dziewczynce z zapałkami, to mnie trochę trzęsie. I jakoś tak uważniej przyglądam się reżyserom filmowym.


© Gabriel Maciejewski
14-19 stycznia 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2