OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O układach towarzyskich, dyskretnym uroku kazirodztwa oraz muł, Mandalay, Czyngis chan i czy dzieło dyscyplinuje autora?

Muł


Zaglądanie na strony Teologii Politycznej wywołuje zawsze przygnębienie. To jest wręcz niesamowite, jak ludzie, ponoć z dorobkiem, z aspiracjami, w dodatku zaopatrzeni w budżety, mogą raz, że kłamać strasznie, dwa, domagać się od bliźnich przewyższających ich w zasadzie pod każdym względem, żeby w te kłamstwa wierzyli.

Zanim przejdę do konkretów kilka uwag ogólnych. Sam fakt, że istnieją takie gremia jak ta cała Teologia, czy Fronda, czy coś tam jeszcze, jest dość wymowny. Oto ludzie o bardzo przeciętnych możliwościach, ustawieni zostali przy budżetach propagandowych i mają pilnować, by Polak aspirujący do sfery inteligenckiej mógł myśleć tylko o tym, co zostanie przez nich wskazane i korzystać tylko z memów, kłamliwych i nudnych, które oni wyprodukują. I nie ma znaczenia ile razy zdemaskuje się owe kłamstwa, przeinaczenia i fałszywą metodę. Nie ma, albowiem nikt poza osobami zrzeszonymi w wymienionych gremiach, nie jest traktowany poważnie. I teraz istotne pytanie – przez kogo? Przez kogo trzeba być traktowanym serio, żeby zasłużyć sobie na miano publicysty uznanego? Ja nie wiem, ale przychodzi mi do głowy tylko jedno – przez tych, którzy wykładają budżety na tę działalność. Można się tym rzecz jasna nie przejmować, ale jeśli ktoś wszedł na taką drogę jak ja, czyli ma wydawnictwo, musi sprzedawać swój towar i konkurować otwarcie z innymi obecnymi na rynku podmiotami, to nie może ktoś taki, po prostu przejść obojętnie obok pewnych zjawisk. Toteż i nie przechodzę. Za każdym razem, kiedy uważam to za konieczne i słuszne, zabieram głos.

Przedziwne i rozmaite gremia starają się w Polsce udawać prawicę, ale – i ja to wiem na pewno – ich celem jest jedno – udawanie właśnie, czyli ujmując rzecz jeszcze prościej – zrobienie w bambuko jak największej ilości frajerów. Opcja ta ma dwa warianty. Można robić ludzi w trąbę udając wrażliwego inteligenta, albo można ich kantować udając bezkompromisowego demaskatora. I modlić się przy tym, żeby nie zaczęli grzebać w naszym prywatnym życiu, które nie jest przecież aż tak wielką tajemnicą, jakby się zdawać mogło niektórym.

Cechą charakterystyczną środowisk konserwatywnych w Polsce jest ich nieautentyczność. Wyrażana jest ona głównie strojem, a także przedziwnymi dodatkami do garderoby lub różnymi ekstrawagancjami w wyglądzie: podkręconymi wąsami, szpiczastą bródką, fryzurą, czy czymś jeszcze. Konserwatyzm polityczny, moralny i obyczajowy łączy się nieodmiennie z liberalizmem gospodarczym. Tak więc, żeby zostać w Polsce konserwatystą-liberałem, trzeba znać nazwiska żyjących w przeszłości przedstawicieli tego gatunku i cytować ich obficie. W dyskusjach konserwatystów i ich prezentacjach zaznacza się wyraźna przewaga filozofii i teologii nad historią i ekonomią. Ta ostatnia zaś traktowana jest jak Ewangelia w Moskwie przed zajęciem Kijowa i tamtejszej akademii. To znaczy teksty są cytowane i przerysowywane w zasadzie, bo nie przepisywane, bez zrozumienia. O tym, by konserwatysta użył własnego mózgu do oceny jakiegokolwiek, nawet prostego zjawiska, nie może być nawet mowy. Powiedziałbym, że istnieje nawet następująca zależność – im więcej fakultetów konserwatysta skończył, im więcej zna języków, tym oporniej przychodzi mu samodzielne myślenie i tym gwałtowniej rozgląda się za jakimś etatem, który może mu załatwić jego środowisko. En masse i pojedynczo wyznające oczywiście liberalizm gospodarczy i domagające się, by każdy radził sobie sam na wolnym rynku. Konserwatyści, prawica, liberałowie gospodarczy, jak zwał, tak zwał, to w Polsce po prostu komuna i złogi po niej, która z jakichś powodów wstydzi się swojej przeszłości. Być może ze względu na owej przeszłości okropny charakter a być może dlatego, że było w niej coś, co pozwala im o sobie myśleć nieco cieplej, niż to może czynić syn czy wnuk kata z ulicy Rakowieckiej. Trudno to jednoznacznie ocenić patrząc z zewnątrz.

Kolega przysłał mi wczoraj taki oto tekst
https://teologiapolityczna.pl/katarzyna-gorska-fingas-pierwsze-pokolenie-powojennych-konserwatystow

Nie wiem jak wy, ale ja jestem wstrząśnięty. Określenie misji dwóch agentów NKWD w ten sposób, że przybliżali oni powojennemu pokoleniu Polaków ważne treści literatury światowej, to jest naprawdę wyczyn. Od razu widać, że Teologia Polityczna wzoruje swoją misję na Krzeczkowskim, bo też chce Polakom przybliżać ważne treści. Obok jest na przykład reklama książki Gawina, pod tytułem – Polska. Wieczny romans. O związkach literatury i polityki w XX wieku. Nie wiem na jakim świecie trzeba żyć, żeby wymyślić taką formułę.

To co mamy w tym tekście jest jakąś totalną demaskacją. Nazwanie Iwaszkiewicza i Krzeczkowskiego konserwatystami, którzy podejmując wielki wysiłek i nie mniejsze ryzyko dostarczali Polakom pozbawionym warstwy inteligenckiej, duchowej strawy, to moim zdaniem mistrzostwo świata. Nazwanie tego hipokryzją, to jest eufemizm. Tartuffe to przy tych ludziach postać nie dość, że świetlana, to jeszcze prawdziwie święta.

Widzimy wyraźnie, że ludzie ci próbują się wpasować w miejsce po Iwaszkiewiczu, Krzeczkowskim, Hertzu i Kubiaku. To znaczy domagają się budżetów na publikacje swoich bredni i chcą, żeby państwo dawało im gwarancje, tak jak je dawało tamtym. Żeby szczęście było pełne – wszyscy wymienieni w tekście, są przez autorkę i prowadzącego wywiad traktowani, jako jakaś protoopozycja, głęboko zakonspirowana w strukturach partii, która czując już po wojnie, że z tą komuną to nie będzie za dobrze, zaczęła tłumaczyć Frazera i inne ważne książki. Pomijam okoliczność taką, że jedynie promil Polaków przeczytał te rzeczy, a z tego promila, kolejny promil się nimi przejął, inna bowiem kwestia jest ważna. Nie można być Iwaszkiewiczem, Krzeczkowski, Kubiakiem i Hertzem, bez podpisania cyrografu, albo wręcz bez jednoznacznego ideowego zaangażowania się w komunę. Jeśli ktoś myśli inaczej, ten jest po prostu durniem, albo oszustem, w dodatku niezbyt zręcznym. Zakładam bowiem, że Teologia Polityczna nie ma takiej kryszy, jaką miał Krzeczkowski, jawny homoseksualista, o którym Wołek kłamał w księdze wspomnieniowej pod tytułem „Proste prawdy’, że ma on gdzieś w Krakowie jakąś kochankę. Choć mogę się mylić. Może dziś właśnie została nam złożona propozycja – albo słuchacie co mamy wam do powiedzenia i się tym ekscytujecie, albo won z internetu. Możecie sobie iść do kościoła i tam dyskutować z księdzem, który z powszechnego ogłupienia, sam nie wie co gada. I tak być może. Trochę żartuję, a trochę nie. Nie może bowiem pomieścić mi się w głowie, że ktoś przytomny wypisuje takie rzeczy. Konserwatysta Iwaszkiewicz, zadumany nad losem ojczyzny razem z konserwatystą Krzeczkowskim, alias Grynerem, alias Meysztowiczem, alias ch.g.w kim jeszcze, bo przecież pan Henryk się nie oszczędzał i zmieniał nazwiska częściej niż kochanków.

Zatrzymam się na chwilę przy Kubiaku. To był poeta, który dorabiał sobie pisaniem bardzo przeciętnych książeczek dla dzieci wydawanych w milionowych nakładach i przez władzę był uznawany za geniusza. Ja zapamiętałem o nim jedną anegdotę, którą przytoczył Marek Hłasko – kompletnie pijany Kubiak, złapał gdzieś na ulicy jakiegoś karła, obezwładnił go i latał z tym karłem po mieszkaniach kolegów usiłując go sprzedać, a zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczyć na kolejną porcję wysokoprocentowego alkoholu.

Opisane prze tę biedną wariatkę środowisko, które rzekomo uratowało polską inteligencję i podtrzymało tradycję, to banda zdegenerowanych przestępców – trzeba to napisać wprost – banda zdegenerowanych przestępców, którzy korzystając z możliwości, jakie daje im władza udawała kogoś innego. Przy czym, jak wszyscy oszuści, przesadzała z pewnymi atrybutami i pewnymi zachowaniami, sądząc, że te przejaskrawienia dodają im wiarygodności. Było dokładnie na odwrót. I tak jest do dzisiaj, ale w Teologii Politycznej nikt tego nie rozumie, albowiem parcie na szkło i przemożna chęć udawać tamtych, co też udawali, jest nie do zwalczenia.



O układach towarzyskich, roli internetu i Czyngis chanie


Wbrew pozorom wszystkie trzy elementy, umieszczone w tytule są ze sobą ściśle powiązane. Tak się niestety składa, że widzimy jedynie część tych połączeń, a reszty musimy się domyślać. Zacznę może od Czyngis chana, albowiem właśnie wydaliśmy o nim książkę. Jest to postać, która fascynuje mnie od dawna, albowiem serce moje skłania się ku ludziom bezkompromisowym i skutecznym. Te cechy zaś łączył w sobie właśnie on – Czyngis chan. Był to także człowiek anielskiej cierpliwości, który nigdy z niczego nie rezygnował. I to cenię w nim najbardziej. Swoją błyskotliwą karierę polityczną rozpoczął w wieku 51 lat, czyli dokładnie w tym, w który ja wejdę za miesiąc. Przez dwadzieścia ponad lat dokonał serii prezentacji, na dużych bardzo obszarach, które nauczyły wszystkich, co to znaczy determinacja, dobre przygotowanie ideologiczne, taktyka i jasno określona strategia, zawarta w prostym zdaniu – nigdy nie trać z oczu celu, który sobie wyznaczyłeś. Nie musisz o nim mówić, ale musisz go widzieć. Książka, którą wydaliśmy – Wojny Czyngis chana – opowiada o niektórych aspektach wspomnianych prezentacji, a niektóre tylko wspomina lub sugeruje ich istnienie. Ja może skupię się na tych dwóch ostatnich. Bo jak wygląda wojna to sobie przeczytacie sami. Oto każdy podbity teren jest natychmiast łączony szlakami handlowymi z centrami produkcji przemysłowej w Chinach. Czyngis w zasadzie od razu zawierał stosowne umowy z kupcami działającymi na terenie zajętym przez jego tiumenie. Oni zaś dostosowując się błyskawicznie do nowych warunków, wysyłali karawany do Chin. Przy chanie od pewnego momentu, niestety nieokreślonego dokładnie, znajdują się przedstawiciele republiki weneckiej, którzy aktywizują się w miarę jak armia zbliża się do Wołgi. Wprost jest napisane, że w kolejnym pokoleniu, po śmierci chana, to Wenecjanie zapoznali Batu i dowódców wyprawy na Europę z mechanizmami władzy i zależności politycznych w krajach przeznaczonych do podboju, a także, co najważniejsze – w Rzymie. Mongołowie wiedzieli wszystko o wszystkim, ale nie tylko dzięki Wenecjanom. Karawany kupców wprost z Azji, tych co wcześniej zaczęli kupować chińskie zabawki i zapachowe gumki do ścierania, ruszyły ze swoim towarem wprost ku cesarstwu przez ziemie Polski i Węgier, zbierając oczywiście informacje. Nie ma niestety w naszej książce słowa o angielskim templariuszu, który wprowadził tiumenie nad Dunaj i negocjował różne kwestie z królem Węgier, czyli – mówiąc wprost – straszył go, ale może kiedyś przetłumaczymy książkę o nim. Na razie musimy zająć się czymś innym.

W zalinkowanym wczoraj tekście o Zygmuncie Kubiaku, którego autorka steku bredni o konserwatystach, opublikowanym w Teologii Politycznej dołączyła do konserwatywnych myślicieli, takich jak Krzeczkowski i Iwaszkiewicz, pada znamienne zdanie, które wypowiada sam Zygmunt Kubiak – Polska jest krajem opartym na strukturach towarzyskich. To ważne, bo na strukturach towarzyskich oparte były także takie kraje jak Ruś, Węgry i Polska w czasie kiedy, nad ich granicami pojawiły się tiumenie Batu i Subugedeja. Oczywiście, książęta ruscy walczyli ze sobą, podobnie jak na pieńku mieli Konrad Mazowiecki i Henryk Pobożny, a także król Węgier i magnaci jego królestwa. Konflikty te jednak, choć nieraz brutalne, rozgrywały się w ramach pewnej konwencji, a ich uczestnicy byli ze sobą spokrewnieni. To znaczy istotna zmiana stosunków nie była możliwa, bez jakiegoś katalizatora. Popatrzmy teraz jak budująca była uczciwość dowódców tiumeni w porównaniu z uczciwością Zygmunta Kubiaka, którego celem, w czasie udzielania wywiadu było przede wszystkim to, by ukryć istotę owych towarzyskich struktur rządzących Polską. Ja może zacytuję w całości ten fragment tekstu
Ktoś mógłby pomyśleć, że byłem bardzo odważny. Smarkacz, który na początku lat 50. stara się o audiencję u prymasa i na tej podstawie podejmuje życiowe decyzje, to była rzadkość. Ale Polska jest krajem opartym na strukturach towarzyskich. Matka roztaczała nade mną parasol ochronny. Przekonałem się o tym, gdy na początku lat 60. zabrakło tej osłony. Stałem się wówczas łatwym celem dla UB
To jest bardzo ciekawe, albowiem brat Zygmunta Kubiaka – Tadeusz, którego wczoraj pomyliłem z Zygmuntem właśnie, współpracował całym swym jestestwem z aparatem bezpieczeństwa. Matka musiała mieć podobne zatrudnienia, albowiem inaczej ów towarzyski parasol by nie działał. Sam Zygmunt Kubiak, którego miałem okazję zobaczyć kiedy był już bardzo leciwy, nic o swojej współpracy nie mówi. Być może nigdy jej nie było, a być może sprawa miała się tak, że on po prostu nie został dopuszczony do elitarnego grona filologów klasycznych, którym wydawano książki, bo się Paradnowski wystraszył, że Kubiak przyćmi go swoim popularyzatorskim blaskiem. Tak tylko głośno myślę. Tak więc owe struktury towarzyskie, na których opierała się Polska w latach pięćdziesiątych i które przestały chronić Kubiaka po śmierci matki, muszą być dziś reaktywowane, albowiem chce tego Teologia Polityczna. To było, moim zdaniem, napisane wczoraj wprost. To był żal za rajem utraconym. – Dlaczego – płakała autorka – nie może być tak jak dawniej, kiedy wszystko było z góry umówione i rodzice pilnowali karier? Hola, dziś też pilnują, a więc chodzi o coś innego. O co? O to, że dziś wszyscy żyjemy na wielkim stepie. A imię jego internet. Wspomina nam Tadeusz Kubiak o swojej wizycie u prymasa, a ja jestem ciekaw jak wyglądały wizyty weneckich kupców u papieża, który nie przejmował się bardzo obecnością Mongołów nad Dunajem, ale okropnie stresował się aktywnością cesarza Fryderyka Hohenstaufa. Prymas powiedział Kubiakowi, żeby ten zerwał z Paxem. Aha, więc były i związki z Paxem? Rozumiem, że także asekurowane przez mamę, bo przecież cały czas jesteśmy w tej Polsce lat pięćdziesiątych, która opiera się na strukturach towarzyskich. A ja myślałem, że ona się opierała na braciach Różańskich, Moczarze i kilku jeszcze osobach. Co ze mnie za głupek. Nie mogę też nadziwić się, że ten Kubiak z taką łatwością został przyjęty przez prymasa i miał jakąś rolę do odegrania. No, a współcześni konserwatyści z Teologii Politycznej, też by chcieli, żeby ktoś wyznaczył im jakąś misję, ale prymas jakoś nie chce. Ma inne plany. Może ktoś mu powiedział, że lepiej dogadać się z dowódcami tiumeni, bo oni po prostu chcą tylko dziesięciny i jak ją dostaną, to przyślą tu karawany z towarem ze swoich fabryk. I nic ponadto się nie wydarzy. Jeśli zaś idzie o pielęgnowanie struktury towarzyskich, może być kłopot. Będą łazić, prosić, narzucać się, próbować zmieniać wszystko, tak żeby im było wygodniej. To się stanie w końcu nie do wytrzymania, a wreszcie, kiedy prymas powie im wyraźnie – won – zawrą sojusz z cesarzem i będą go popierać tak gorąco, że on sam się zdziwi. Tak tylko gdybam.

Na szczęście mamy nasz wielki step, który łączy a nie dzieli, o czym chciałem przypomnieć. Wielki step, którego nienawidzą z całej duszy wszyscy zwolennicy zarządzania za pomocą struktur towarzyskich. Wielki step bowiem nadaje znaczenie koczownikom i ich metodom działania, a odbiera to znaczenie ludom osiadłym, obudowującym swoje siedziby wałem i markującym jedynie chęć porozumienia się z innymi. Ta bowiem jest w istocie chęcią dominacji, która na osi czasu generuje wyłącznie chroniczne konflikty, nie dające nadziei na żadne rozstrzygnięcie, za to gromadzące kibiców, sponsorów, budżety i jakąś tam produkcję, już to wojenną, już to propagandową, która z czasem nazwana zostaje kulturą materialną i duchową. Koczownicy są zaś wspomnianym katalizatorem. Nie działają sami, bo ktoś im zawsze składa propozycję. Kto? Organizacja dysponująca kapitałem i flotą, ale nie posiadająca ani stepu, ani możliwości poruszania się po nim. Organizacja ta nie jest także zainteresowania podsycaniem chronicznych konfliktów pomiędzy ludami osiadłymi, ona chce je zakończyć i partycypować w zyskach płynących z obrotu towarami przez wielki step. Konflikty te zaś, ów manewr uniemożliwiają. Organizacja taka, jest częścią składową wspomnianej tu już kultury materialnej i duchowej ludów osiadłych, ale ma ją tak naprawdę w nosie. I nie zawaha się jej podeptać, jeśli na horyzoncie pojawią się widoki na wielkie zyski. Te zaś gwarantuje wielki step.

Ktoś powie, że mylę rzeczywistość publicystyczną, z rzeczywistością polityczną. Być może. I co z tego? Teologia Polityczna nazywa komunistów i agentów UB, konserwatystami. Im wolno, a mi nie? Nie po to Czyngis chan wymyślił internet, żebyśmy się teraz mieli ograniczać.

Na dziś to tyle. Dziękuję.



Dyskretny urok kazirodztwa czyli jak rozmawiać na poważne tematy?


Problemem ludzi robiących sprzedaż na rynku książki i rynku treści w ogóle, (celowo nie piszę karierę, a sprzedaż właśnie), jest nieumiejętność opowiedzenia zabawnego żartu. I to w zasadzie kładzie całą ich produkcję i z miejsca ją unieważnia. Bez względu na to ile by mieli skrótów przed nazwiskiem i ile artykułów w specjalistycznej prasie by opublikowali. Nigdy nie zapomnę jak prof. Żaryn z kolegami założył miesięcznik o tematyce historyczno-politycznej zatytułowany „Na poważnie”. Już nikt go nie pamięta. Ostatnio zaś na poważnie o Polsce zaczęła rozmawiać ta jakaś Nowa Konfederacja. Teologia Polityczna jest tak bardzo poważna, że nie odróżnia aktywnego, biorącego udział w orgiach geja, od konserwatysty obyczajowego. Najlepsze zaś jest owo pragnienie powagi za wszelką cenę jest przypadłością dotykającą ludzi ponad podziałami. To znaczy siły postępu także chcą być poważne i serio. I to by było nawet śmieszne, gdyby nie było smutne i demaskatorskie. Oznacza bowiem, że wszyscy ci, pragnący powagi ludzie, są gdzieś tam głęboko, po piwnicach, powiązani ze sobą tajemnymi korytarzami, a ich rzeczywistą misją, jest ukrycie prawdy.

Musimy niestety wrócić do artykułu o konserwatyzmie rodziny Kubiaków, albowiem okoliczności i sposób funkcjonowania tej organizacji, tak to chyba trzeba nazwać, są eksploatowane nad wyraz intensywnie. Oto Teologia Polityczna nazywa Zygmunta konserwatystą, a postępowa autorka Marta Konarzewska, zrobiła właśnie wywiad z córką Tadeusza Kubiaka, Małgą, w którym wskazuje wprost na kazirodcze związki poety i jego dziecka. Mnie to, przyznam, bawi. Już zaraz wyjaśnię dlaczego. Oto pisze nam ta cała Konarzewska, co następuje.

Owszem, pisał też wiersze dla dzieci. Ale, jak zawsze podkreśla Małga, to tylko niewielka część jego twórczości, jego świata. Zresztą, gdyby dobrze „rozczytać” te wiersze, okazują się mroczne tak samo jak te dla dorosłych. Tak jak cały on – poeta o ciemnym wnętrzu i ciemnej historii, mroczny ojciec, kochanek, duchowy bliźniak rosyjskiego poety Jesienina.

Powinowactwo duchowe było już tyle razy wyszydzane, że doprawdy szkoda, bym ja się tym jeszcze zajmował. Dodam może tylko tyle, że owo powinowactwo dusz, bywa często po prostu powinowactwem budżetów, z których jeden i drugi poeta jest utrzymywany. Zainteresowało mnie owo zdanie o mrocznych wierszach dla dzieci. Znalazłem kilka próbek i oto one:

Wietrzyk? – wieje.
Deszczyk? – pada.
A śnieg? – prószy.

Krawiec palto,
a szewc buty
pięknie uszył.

Co mi wietrzyk,
deszcz i śniegi…
Idę śmiało!

Wiatr mnie niesie
w deszcz – srebrzyście
przez śnieg – biało!

Piękne prawda? Były jeszcze wiersze o warszawskich ulicach, ale jakoś żadnego nie mogę znaleźć. Pamiętam je jednak całkiem dobrze. Nie było tam niczego mrocznego, ani niczego co dałoby się zinterpretować dwuznacznie. Podobnie jest z wierszami Kubiaka dla dorosłych. One są jednoznaczne. Oto wiersz „Akt’, który równie dobrze mógłby się nazywać „Goła baba nad wanną”

Taka, jak jest. Nieprawdziwa jeszcze.

Futra odarte z przytulnych bydląt.

Suknie papuzim odjęte skrzydłom.

Koronki — szrony przeszyte dreszczem. W

ięc właśnie — tak?

Zrzucająca bucik ze skóry drewnem głuszonych cieląt.

Ciało, o którym śnią przed niedzielą nad ogryzioną kością — rekruci.

Rozpinająca obcisły stanik.

Tak coraz więc doskonalej naga

jak złota ryba na srebrnych wagach

deszczowych portów zmyślonej Danii.

Jest więc! Od źrenic po stopę wąską.

Abstrakcja w lustrze nad parną wanną,

gdy wznosząc białe ramiona — czarną leniwe włosy

związuje wstążką.

To jest normalny wiersz, normalnego faceta opowiadający o gołej babie. I on być może nie jest wynikiem jakichś jego fascynacji, ale po prostu napisany został, albowiem pan Kubiak miał łatwość składania rymów, podobnie jak ja mam łatwość codziennego pisania. Pisanie zaś o rozebranych kobietach, zawsze dobrze robi poetom, bo odwraca uwagę od ich agenturalnej działalności.

Jeśli idzie o inne wiersze Kubiaka, to są to normalne, pretensjonalne gnioty, charakteryzujące się tym, że autor „osadził je w kulturze” wymieniając gdzieś tam, jakieś nazwiska i miejsca, kojarzące się z czymś aspirującym inteligentom.

No, ale są pewne fakty, którym ominąć nie sposób. Małga Kubiak, czyli Małgorzata Kubiak, od wielu lat mieszka w Szwecji i jest performerką. Swego czasu gazownia opublikowała o niej duży reportaż i ja wtedy usłyszałem pierwszy raz o tej dziwnej kobiecie. Z tego co można się było zorientować cała jej życiowa aktywność polega na aranżowaniu zbliżeń z różnymi osobami oraz na filmowaniu tego i lansowaniu się na tym. Jeśli akurat nikogo nadającego się do seksu w pobliżu nie ma, pani Małga rozbiera się i aranżuje przed kamerą jakiś program autorski. I tak w kółko. Można by to nazwać uzależnieniem albo dysfunkcją, ale ona – i trzeba dziewczynę za to pochwalić – zrobiła z tej swojej przypadłości biznes. Skąd tej nieszczęśliwej kobiecie się to wzięło? Marta Konarzewska sugeruje, że to z powodu mrocznego powinowactwa jej ojca poety z Jesieninem. Uważa też, że pomiędzy Małgą, a jej ojcem istniała taka sama więź, jak pomiędzy Serge’m Gainsbourg a Charlotte Gainsbourg, jego córką. I tak można w nieskończoność, albowiem zawsze coś jest podobne do czegoś. Już z tego szydziliśmy, ale można jeszcze raz – Yama po po japońsku góra, a po polsku dziura. Kura to rzeka, a kura to ptak nielot i tak można w nieskończoność. To, że coś jest do czegoś powierzchownie podobne nie decyduje o tym, że rzeczy te mają jakiś rzeczywisty związek.

Oczywiście, ja się zgadzam z panią Konarzewską, że Tadeusz Kubiak, zmarnował życie swojej córki czyniąc z niej wariatkę. Ona zaś próbowała się z tego ambarasu jakoś wyrwać i teraz jest tu gdzie jest. No, ale to nie jest materiał na dętą opowieść o głębokim, grzesznym zauroczeniu. To jest materiał dla prokuratora, psychiatry, kryminologa, a także materiał do dyskusji – tym razem naprawdę poważnej – o kondycji tak zwanych elit w PRL i ich kompletnej degeneracji. Takiej dyskusji jednak nie będzie, albowiem co innego jest dziś uważane za poważny wymiar dyskusji. I my wiemy co – demonstracje. Wystarczy zademonstrować coś, niech to będzie znajomość poezji klasycznej, albo futurystycznego malarstwa, albo czegoś innego, wyrażona w rejestrach takich, jak to czyni Teologia Polityczna, albo Marta Konarzewska, żeby zyskać miano osoby poważnej i poważnie traktującej temat swoich badań. To jest oczywiście ściema. Jeśli uznajemy, że Tadeusz Kubiak był pedofilem regularnie dobierającym się do swojej córki, to wymiatamy jego wiersze z przedszkoli i szkół, a jest ich tam pełno. I cały czas pisze się programy edukacyjne na bazie tych utworów. Jeśli uznajemy, że to jest nieprawda, to niech te wiersze zostaną, ale skoro i Teologia Polityczna i Marta Konarzewska, usiłują coś, pardon, trafić na rodzinie Kubiaków, to znaczy zrobić jakiś szum i zarobić parę złotych, to coś trzeba ustalić. Nie można uczyć dzieci wrażliwości na wierszach pedofila, no chyba, że mamy zamiar wychować je na poważnych badaczy literatury. No, ale tego chyba nikt z rodziców nie chce?

Jak było naprawdę? Nie wiem. Przypomnę tylko jeszcze raz to co o Tadeuszu Kubiaku napisał Hłasko, że kiedyś złapał karła, gdzieś na ulicy i usiłował go opylić, żeby mieć na wódkę. Jeśli ktoś robi takie rzeczy, które – literacko opracowane są nawet śmieszne – to znaczy, że jest po prostu chory i zdegenerowany. Należy go izolować i leczyć, a nie kazać mu donosić na bliźnich i zajęcie to maskować wierszami dla dzieci. No i jeszcze kwestia konserwatyzmu, który Zygmunt Kubiak brat Tadeusza wyniósł zapewne z domu rodzinnego. Bo i skąd można wynieść konserwatyzm, przecież nie z fabryki łożysk tocznych. Patrząc na jednego i drugiego widzimy, że coś z tym konserwatyzmem było nie tak. Prawda? Szczególnie jeśli dodamy do tego ową Polskę lat pięćdziesiątych opartą na strukturach towarzyskich.

Daję Wam słowo, że już do tego nie będę wracał. Jutro będzie o czymś zupełnie innym. Aha, jeszcze link do wywiadu z tą całą Konarzewską
https://ksiazki.wp.pl/wykleta-corka-kubiakow-historia-o-wiezi-bliskiej-kazirodztwa-6473977556174465a



Mandalay


Płynąć chcę na wschód, za Suez

gdzie jest dobrem każde zło

gdzie przykazań brak dziesięciu

i pić można aż po dno

W serialu „The Crown” jest scena, w której Charles Dance, grający lorda Mountbatten recytuje wiersz Kiplinga „Mandalay”, w którym znajdują się zacytowane słowa. Wymowa tej sceny jest szczególna, bo na sali zebrani są oficerowie MI5, którzy mieli wraz z lordem stworzyć rząd ocalenia narodowego, czyli dokonać zamachu stanu. Egzegeza porażki tego projektu, jest w serialu wskazana wyraźnie – interweniowała królowa, która jest w Koronie źródłem władzy prawdziwej. Żadne spiski, nawet z bardzo szlachetnych pobudek, nie mają więc szans nie tylko na sukces, ale także na cień legitymizacji. Lord Mountbatten odchodzi więc, a Elżbieta triumfuje. Scena ta, zagrana brawurowo przez Dance’a ma jednak taką moc, że mowy nie ma o tym, by nie została wykorzystana propagandowo. Na uroczystościach z udziałem królowej, Charles Dance, człowiek wyglądający jak uosobienie brytyjskiego kolonializmu, recytował ów wiersz jeszcze kilka razy. I nikt nie przejmował się kontekstami serialowymi tej sceny, albowiem moc w niej tkwiąca była ważniejsza niż wszystko. Podobnie jak kunszt aktorski pana Karola.

Czy takie rzeczy są możliwe w Polsce? Nie. To jest nie do wykonania, albowiem w Polsce moc i władza, musi być wyrażana przede wszystkim przez ludzi, którzy mają legitymację od tajniaków. Tu zaś mamy sytuację odwrotną – wyraźną sugestię, że tajniacy mają ustąpić, a ich rolą jest robienie dobrego wrażenia na uroczystościach z udziałem królowej, po to, by wszyscy dobrze wiedzieli, że moc imperium nie osłabła ani na moment.

Wszystkie projekty promujące Polskę albo mające zwrócić uwagę na Polaków, nadają się do śmieci, jeśli porównać je z postawą i jakością wydobytą z tego, nie za dobrego przecież utworu, przez jednego, słabo w świecie rozpoznawalnego aktora. No i na tym właśnie polega demonstrowanie prawdziwej siły.

Zostawmy jednak na boku deficyty oficerów służb tajnych. Zajmijmy się dziesięcioma przykazaniami. Oto w sieci pojawił się kolejny film nagrany przez posłankę Jachirę. Film, który – w mojej ocenie degraduje nas wszystkich. Najbardziej jednak degraduje tych, którzy zlecili jego wyprodukowanie. I to trzeba powiedzieć wprost. Takim ludziom nie wolno podawać ręki, bo się zaśmierdnie. Klaudia Jachira występuje w tym nagraniu z drewnianymi tablicami dziesięciorga przykazań i wygłasza jakiś kuplet na temat nowej ich wersji obowiązującej w PiS. Tu jest nagranie jakby co. https://natemat.pl/298057,jachira-parodiuje-10-przykazan-oto-nowy-dekalog-wyborcow-pis-film

w komentarzach można przeczytać, że Jachira obraża czyjeś uczucia religijne. To jest moim zdaniem sprawa mniej istotna, od tego, że ona tam obraża gejów. To jest ciekawe, że raz można ich obrażać, a raz nie. I w zależności od tego, kto to czyni pederaści lecą do sądu, albo siedzą spokojnie. Uważam, że wobec pani Jachiry powinny być zastosowane najbardziej surowe środki dyscyplinarne. I niech mi nikt nie mówi, że to są głupstwa. Jeśli nie skarcimy Jachiry to co zrobimy, jak przyjdzie ktoś naprawdę mocny? Zaczniemy negocjować? Po to właśnie pojawiają się osoby takie jak Palikot czy Jachira, żeby można było zbadać na ile organizacja przeciwko której występują jest stanowcza i zdecydowana. To jest próba. Odkąd pamiętam PiS wychodzi z takich prób przegrany. Posłowie nie rozumieją dlaczego to jest ważne, bo nie traktują serio demonstracji i komunikacji z wyborcą. A może lepiej – nie traktują serio komunikacji z duchowością wyborców. Wydaje im się, że wystarczy coś popierniczyć o 500+, tanich mieszkaniach, przejściach dla pieszych i załatwione. Reszta to głupstwa, a już takie rzeczy, jak deklamacje na państwowych uroczystościach, to marność najgorsza. W końcu chodzi o to, żeby Janek Pospieszalski, albo ten pan z kabaretu Otto, mógł się wyjęzyczyć, a ludzie mogli pokrzyczeć – Jarosław Polskę zbaw – i szlus. To jest niestety sposób rozumienia komunikacji tak, jak rozumieją go stare ciotki. Nie z nimi jednak PiS będzie negocjował różne kwestie, ale z ludźmi, których w filmie Crown odkrywali aktorzy pokroju Dance’a. Warto o tym pamiętać.

Odniosę się przez moment do tematu błaznów, który będzie pewnie jeszcze u nas eksploatowany. Przypominałem to kilka razy, ale jeszcze powtórzę – w sztuce „Henryk V”, którą zekranizował kolejny brytyjski aktor będący za każdym razem, we wszystkich swoich rolach, emanacją siły Korony – Kenneth Branagh – jest znamienna scena. Król ma opinię wesołka i zgrywusa, otaczającego się podobnymi sobie. I tak aż do chwili kiedy nie ląduje za kanałem. Tam wydaje bardzo stanowcze polecenia, albowiem musi zmierzyć się z ciężarem władzy i sprostać największym zagrożeniom. Jego kumple od kielicha tego nie rozumieją, a część z nich – taka była sugestia Szekspira – pewnie ma jakieś zadania do wypełnienia. Henryk nie waha się, wszystkich wiesza, albo wypędza, bo wie, że żarty się skończyły.

Przypomnę też, w jaki sposób zareagował TVN kiedy Artur Nicpoń napisał, że trzeba wysłać list gończy za Tuskiem, a także przypomnę, że chodziłem kiedyś składać zeznania w sprawie mowy nienawiści, to znaczy słów, które na zamkniętym spotkaniu wygłosił Grzegorz Braun. Słowa te zostały opublikowanie w gazowni, dokąd przekazał je znany prawicowy dziennikarz Rafał Aleksander Ziemkiewicz. Uczynił to, albowiem był zdegustowany ich surową wymową, lojalność zaś wobec kolegów dziennikarzy z GW kazała mu dokładnie ich poinformować o tym, co działo się na tym zamkniętym spotkaniu.

Wszystko to były reakcje w obronie władzy, albo inaczej – w obronie siły. TVN uznało, że musi wyciągnąć konsekwencje ze słów Nicponia, bo Tusk to w końcu premier, a Ziemkiewicz uznał, że siła jest po stronie gazowni i wsparł ją tak, jak mógł. Nie rozumiem więc dlaczego emanacje władzy w Polsce są albo brzydkie, albo tanie, albo nie ma ich w ogóle, kiedy jakaś labilna osoba dokonuje profanacji, nie tylko religijnych, ale także obyczajowych, łamiąc ustalony porządek wartości, obowiązujący w UE, z której przecież nie zamierza występować. Może ktoś powinien jej zwrócić uwagę? Tylko kto? W Wielkiej Brytanii byłby to zapewne Charles Dance, który – o ile już go nie ma – otrzyma pewnie wkrótce tytuł sir. Zapytany w wywiadzie co myśli o występach tej jakiejś Jachiry powiedziałby pewnie coś takiego, że Tomasz Lis musiałby się zamknąć na tydzień w izbie wytrzeźwień. No, ale w naszym przypadku nic takiego nie nastąpi. Bo nie ma komu zabrać głosu…Nie ma komu….

Tekst zaś wiersza Kiplinga wyraźnie mówi nam, że to co obowiązuje gentlemanów na terenie Wielkiej Brytanii, w koloniach nie ma już najmniejszego znaczenia. Poczekajmy więc teraz, gdzie rozpościerać się będą następne kolonie Korony, te, które zostaną podbite po brexicie.



Czy dzieło dyscyplinuje autora?


Wczoraj byłem przez cały dzień poza domem, a kiedy wróciłem okazało się, że w skrzynce pocztowej czeka na mnie niespodzianka. Jedna z czytelniczek napisała wiersz, który zadedykowała właśnie mi. Ja nie jestem, jak to się czasem mówi, za bardzo sercowy i nie ulegam łatwo wzruszeniom, ale pomyślałem, że dobrze będzie ten wiersz tu opublikować, wraz z didaskaliami do niego. Nawet jeśli nie zrobi wrażenia na nikim poza mną, to z całą pewnością rozjuszy snujące się po okolicy trole. Oto on.

List do Aleksandrii (II)

Gabrielowi Maciejewskiemu


Nie ma czasu na nudę drogi przyjacielu

Układam mozaikę z podejrzanych zdarzeń

Strzępków dawnych ksiąg rachunkowych

Ocalałych wyciągów zapomnianych kronik

Listów zastawnych oraz palimpsestów

Badam także freski choć są zamazane

Odbyłem kilka wypraw żeby się upewnić

Co zostało o nas w obcych bibliotekach

Widać dziś jak na dłoni kto pociągał sznurki

Kto podawał kielich usuwał przeszkody

I dla czyich kupców torowano drogi

Gdybyśmy wiedzieli

Nie oddalibyśmy miasta



BM.


Wasza Wysokość musi odzyskać tereny i poprzez podboje poszerzyć granice

Wspomnianego królewskiego tytułu Waszego Majestatu


(Fragment memoriału Johna Dee: „Britanici Imperii Limites” 1578 r.)


Tegoż roku1390 mistrz pruski Konrad Walerod mając na pomoc Lankastra królewica angelskiego i Algerda grofa von Hohenstein, z wielkimi wojskami rozmaitego narodu do Litwy, nie wiary nauczać nowookrzczonych krześcijan, ale ich pod moc i panowanie swe przywieść, jechał.

Marcin Murinius, Kronika do druku podana w Krakowie, z Drukarnie Symona Kęmpińskiego. Roku pańskiego 1606.

Prócz wiersza czekała na mnie także okładka nowej książki, którą musiałem poprawiać, bo recenzja na skrzydełku była za obszerna. Nie ja napisałem tę książkę, ale ja ją wydam i będzie to, jak sądzę, spora niespodzianka dla wielu osób. Skończyłem ostatnie poprawki do III tomu Baśni socjalistycznej. Teraz cała nadzieja w Tomku, że do 27 lutego narysuje 10 ilustracji, które zostaną wklejone do środka, bo tylko po spełnieniu takiego warunku, będziemy mieli tę książkę gotową na konferencję 28 marca, w Kazimierzu Dolnym.

Byłem ostatnio w Grodziskim Empiku, gdzie wszędzie porozkładano książki sławnych i uznanych autorów. Zauważyłem, że na okładkach są krótkie, jednozdaniowe recenzje, które mają podkręcić sprzedaż. Kiedyś były to recenzje pisane przez znanych publicystów i dziennikarzy. Dziś już nikt o tych ludziach nie pamięta, recenzje zaś podpisywane są nazwiskami aktorów. Tylko oni bowiem z czymś się kojarzą czytelnikowi idiocie, do którego adresuje swoją ofertę Empik. Być może jest to jakaś metoda, ale nie wyobrażam sobie, że ktoś przez całe życie pisze serio książki, które potem – żeby znaleźć się w sieci – muszą być certyfikowane przez jakiegoś aktora. Po co są te książki? Nic innego poza zamachem na budżety samorządów nie przychodzi mi do głowy. Wyobrażam to sobie tak – wydawca pojawia się w urzędzie marszałkowskim, w Białymstoku i składa propozycje oraz przedstawia konspekt dzieła, którego akcja rozgrywać się będzie na Podlasiu. Dzieło ma wyrazistych bohaterów i wartką akcje, choć pogoda na kartach książki nie zmienia się przez cztery miesiące, a akcja toczy się wokół procesu o morderstwo, kiedy nie ujawniono jeszcze stanu zwłok, ani w ogóle samych zwłok. Nie ma to jednak znaczenia, albowiem podstawę rozliczeń i widoków na zyski stanowi wiara czytelnika, w to, że Empik handluje wyłącznie wysoką jakością. Zafascynowany literaturą urzędnik, a może nawet nie zafascynowany, ale zblatowany, oczywiście godzi się na proponowany deal i książka idzie najpierw druku, a potem zostaje zekranizowana. I telewizja Polsat, albo telewizja Kurska, puszcza to, ku udręce widzów, w sobotę wieczorem. Machina jest rozpędzona i nie może się zatrzymać. No, ale okazuje się, że sprzedaż książki spada, a to z kolei musi rzutować na oglądalność ekranizacji i na odbiór tego regionu, który jest tam lokowany. W dodatku rośnie konkurencja. I jakby tego było mało, inni, podstępni wydawcy przy udziale swoich zapomnianych już prawie kolegów przygotowują, jakieś szydercze polemiki z tym mechanizmem, które, nawet jeśli nie wpłyną na ilość sprzedanych egzemplarzy, to mogą odciągnąć od tak fantastycznie zorganizowanego samograja część czytelników. Skąd ja wiem, że sprzedaż spada? Gdyby rosła, autorzy zaczęliby się bawić konwencją, albowiem na pewnym etapie dzieło zaczyna dyscyplinować autora i wpływać na jego wybory. Oni zaś tego nie czynią. Oni kładą uszy po sobie i słuchają co mówi producent i wydawca. On zaś mówi

– Musi być ku…wa morderstwo w galerii sławnych obrazów, bo to się na pewno sprzeda…

– Ale ja się nie znam na sztuce – autor na to

– A na bieganiu, albo na pogodzie to się ku…wa znasz?

– No tak, No tak – odpowiada autor i zasiada do pisania.

Wydawca zaś rozgląda się za nowym sposobem promocji swoich projektów i wpada na pomysł, żeby zapłacić Dorocińskiemu, za reklamę w postaci jednowierszowej recenzji. Dłuższej mogliby nie zrozumieć – myśli wydawca. Dorociński zaś wystąpił właśnie w filmie „Psy” i jest bardzo sławny. Za użycie zaś swojego nazwiska na okładce nie liczy sobie drogo.

No ciekawe – myśli konkurencja – a jakby tak na okładce użyć nazwisk, za które w ogóle nie trzeba płacić? Albo napisać recenzje z gazety, które wychodzą gdzieś hen, hen, w świecie…co by to było? Że nie było tych recenzji w tych gazetach? A kogo to obchodzi? Przecież Dorociński nawet nie widział tej książki, na której są te zachwyty podpisane jego nazwiskiem.

Takich rzeczy wydawca lokujący produkty, regiony i miasta w swoich książkach z całą pewnością się nie spodziewa, albowiem on musi biec ile sił do przodu i już się martwić o to, co będzie, jak film Psy zejdzie z ekranów. Kto wtedy będzie polecał jego książki wyrobionej i dojrzałej publiczności w Empiku? Może Małga Kubiak, którą tam pewnie zaproszą niebawem.

Michał wczoraj opowiadał mi taką historię. Jakaś pani robiła u niego zdjęcie i zauważyła, że na półce stoi książka „Tajemnice talmuda”, stara jak świat ramota, demaskująca antychrześcijańskie treści w babilońskim talmudzie. Pani napisała Michałowi brzydką recenzję – że robi złe zdjęcia i sprzedaje antysemickie książki. Michał jej podziękował, a na drugi dzień do jego sklepu zwaliło się dwadzieścia osób w poszukiwaniu tych „Tajemnic Talmuda”. Już chyba wszystko sprzedał, a może zostały mu ze dwa egzemplarze? Nie pamiętam. Bywają, jak widać sytuację, w których nie trzeba płacić aktorom za promocję. Pytanie istotne brzmi, czy uda się je przeskalować tak, by stały się promocyjną dźwignią w takich zakresach w jakich działa Empik? To się mam nadzieję okaże już niebawem. Przyznam, że bardzo zainspirowała mnie lista topowych tytułów sprzedawanych w tej sieci, a szczególnie te cyfry z sześcioma zerami.

Na dziś to tyle, bo muszę kończyć pewien projekt.



© Gabriel Maciejewski
31 stycznia - 4 lutego 2020
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja: Jarosłąw Iwaszkiewicz w 1921 roku © domena publiczna / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2